bajarze i obiboki

 

Na mahoniowym biurku w tej wspaniałej, zaciemnionej bibliotece zaczynają powoli piętrzyć się stosy książek, papierów i kartek, które dosłownie wytoczyły się z mojej maszyny do pisania. Tylko tu i ówdzie spod kurzu, plam od kawy i popiołu z papierosów wyzierają minimalne fragmenty drewna o głębokim połysku. Ozdobiony tajemniczymi kartami do tarota kosz na śmieci pełen jest pustych, zmiętych pudełek po camelach. Cuchnie tu jakąś niewiarygodną mieszanką brudnego zwierzęcia i wielkiej literatury. T.S. Eliot oszalałby z radości.

Klas Ostergren „Gentlemani“, str 356.

 

Jak dobrze, że kiedyś obejrzałam Matrix’a. I przeczytałam prawie całą Angelę Carter. Od tej pory nic co zmyślone nie jest mi obce. Przekonałam się o tym kończąc po miesiącu uciech czytelniczych lekturę Gentlemanów. Zatrzaskując po ostatnim akapicie książkę z westchnieniem uznałam się za nabitą w butelkę. Potem jeszcze raz poddałam oględzinom zespół odniesionych wrażeń i stwierdziłam, że nie brak wśród nich satysfakcji. Trudno, że nie wiem czy opowiedziana historia ma być majakiem rąbniętego w głowę pisarzyny, czy kompendium wiedzy o współczesnej Szwecji i dwóch jej mieszkańcach. I tak było mi w trakcie lektury dobrze. Po pierwsze mam słabość do wielkich zapuszczonych mieszkań w starych kamienicach. W czasach zamierzchłego dzieciństwa miałam koleżankę mieszkającą w takim cudzie. Zimno tam było strasznie, kibelek był na korytarzu, za to fortepian stojący w pokoju wyglądał jakby miał rozmiar taboretu, a myśmy sobie pod jego politurowanym dachem urządziły świetny placyk zabaw. W takich wnętrzach czas płynie inaczej, jakby trochę obok rzeczywistości.

Jest tak i w przypadku Klasa autora- narratora, któremu daje się załapać do podobnego lokum dzięki znajomości zawartej w klubie sportowym. Szybciutko decyduje się skorzystać z zaproszenia do dzielenia kwatery z niejakim Henrym Morganem, niespełnionym artysta i bon vivantem. Panowie zamieszkują razem, a szczegółowe opisy ich wspólnego gospodarowania, zarządzania czasem, finansami i rozrywką stanowią to, co w tej książce najlepsze. Aż miałoby się  ochotę wskoczyć w akcję, żeby przynamniej na chwilę usiąść w kuchni przy Henrym smażącym jajecznicę. Niestety nic co dobre nie może długo trwać, zwłaszcza w powieści pretendującej do miana sensacyjnej. Dlatego w sam środek wigilijnych bachanaliów wpada ponury cień, tajemniczy młodszy brat Henriego, i natychmiast powoduje obsuniecie akcji w bardziej mroczne rejony. Wszystko zaczyna się niejako drugi raz, od dalszych w czasie historii z dzieciństwa i dorastania braci Morgan. Nie brak tam tragedii, gwałtownych wzlotów i upadków, namiętności i tajemnic. Istny skarbczyk z atrakcjami dla niesytego wrażeń czytelnika. Dodatkowym plusem jest szwedzki klimat dokładnie opisany jako tło, a czasem i przyczynek wielu wydarzeń. Czytanie o lodowatym wietrze i zwałach śniegu działało na mnie niebywale kojąco podczas ostatnich trzydziestostopniowych upałów.

Choć czasem ciśnienie podnosiły mi dziwne zjawiska semantyczne występujące w książce. Wyjątkowo źle wspominam zwłaszcza słówko „usmotruchany” pojawiające się ze sporą częstotliwością przy okazji opisów zabrudzonych ubrań. Może się czepiam, może to dlatego, że pochodzę z zupełnie innego regionu niż tłumaczka, ale zgrzytałam rzęsami strasznie przy każdym z nim zetknięciu. Jednak i tak chętnie przeczytałabym drugi tom przygód braci Morgan, gdyby tylko ktoś zechciał go jako tako przełożyć na polski. Podobno w napisanym po 20 latach sequelu autor nieźle zakręca akcją, na wstępie dając do zrozumienia, że opisany w Gentlemenach bieg wydarzeń znacząco mija się z tzw „prawdą”, ponieważ narrator bał się o życie własne i kobiety, do której miał słabość. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś przy Gentlemenach zjawią się i Gansterzy Ostergrena.

mowa o:

14 myśli na temat “bajarze i obiboki

  1. Książki nie czytałem (choć mam na nią chrapkę), ale czytałem gdzieś wywiad z tłumaczką, która mówiła jak wiele trudu włożyła w to, by oddać specyficzny język tej powieści. Autor bowiem używa wielu regionalizmów i słów mało zrozumiałych nawet dla Szwedów. Ona musiała postąpić podobnie i – o ile dobrze pamiętam – zdecydowała się przede wszystkim na dialekt śląski. Zapewne stąd to słówko „usmotruchany”. Nie więc co się krzywić na tłumaczkę, tylko na autora. Inna sprawa, że dobrze by było, gdyby w książce zamieszczono jakieś krótkie wprowadzenie lub posłowie tłumaczki. Można by wtedy uniknąć nieporozumień.

  2. Usmotruchany? Nie znam, a dialekt śląski nie taki mi znowu obcy. Myślę, że tłumaczka miała wiele sposób, żeby oddać język nie powodując zgrzytania rzęs czytelników 😉 Ale książki nie czytałam i się nie znam więc tę skromną opinię można uznać, za niebyłą 😉
    PS Fajna muzyczka

  3. Słuchałam jednego fragmentu w Trójce i wydał mi się prościuchny, a tu proszę…;) Stare kamienice to wyjątkowo wdzięczny wątek w lit. Znaczy się: trzeba czytać! I dotykać;)

  4. O, to ja się zdecydowanie nie zgadzam: tłumaczenie jest znakomite, pomysłowe, zabawne, tę książkę czyta się tak dobrze nie tylko ze względu na fabułę. A ‚usmotruchany’ przecież od razu kojarzy się z jakimś kocmołuchem 😉

  5. snoopy: jesli masz na ksiazke chrapke to zachecam do pojscia za czytelniczym instynktem. Zwłaszcza jesli lubisz takie z założenia męskie lektury z zapachem cygar, kurzu i niespełnionej miłosci. Do tłumaczki specjalnie pretensji nie mam, ale od czasu do czasu sie trafiaja takie zgrzyty, jak ten cytowany.
    foma: Ha, na gwarze śląskiej to sie kompletnie nie znam, ale jesli Ty tak mowisz 😉
    czara: czyli kolejna osoba zadziwiona ;). Muzyka podpowiedziana przez ksiazke, która aż brzęczy i drży od jazzu ;).
    czytanki anki: Bo jezyk tu nie jest specjalnie skomplikowany, akcja moze troche bardziej. Ksiazka zdecydowanie zdaje egzamin jako wakacyjna lektura, mogę z czystym sumieniem polecic na jakies długie i leniwe czytelnicze wypoczynki :).
    readeatslip: owszem język jest żwawy, żywy i potoczny. Ale czasem draznily mnie jakies dziwne manieryzmy, jak chocby zapamietale wsadzane wszedzie modne słowko „bynajmniej”. W drugiej połowie ksiazki na szczescie jakoś zniknęło, albo korektor sie ocknął i poskreślał, albo mnie porwała akcja i przestalam sie zastanawiac ;). A zamiast „usmotruchany” mozna powiedziec usmarowany, brzmi podobnie i do tego po polsku ;).

  6. „Usmotruchany” nie brzmi mi jakoś po śląsku. Choć może lepiej się nie wypowiadam, bo znam zaledwie kilka śląskich słów. A opisy sniegu i mroźnych wiatrów przydałyby mi się teraz, kiedy w indyjskim upale nie jestem w stanie nic robić tylko spać.

  7. Tłumaczka jest moja dawną przyjaciółką, pochodzi z Warszawy, nie ze Śląska. A zapytałam ją o przekład dla czwartego numeru Archipelagu i tam właśnie Snoopy znalazł jej wypowiedź. Otóż powieść napisana jest w dość archaicznym szwedzkim, jest tam trochę słów wymyślonych przez autora, tak więc i po polsku niektóre słowa należało wymyśleć, by zachować wierność oryginałowi. Inne są znaleziskami, mało znanymi, ale i po szwedzku one były mało znane.

  8. Lilithin; U mnie tez z gwarami slabo, moze stad to zdziwienie. A ciemne chmury, chłod i deszcz tez nastraja raczej do snu, tak przynajmniej wynika z kart powieści ;).
    snoopy:dla mnie brzmi o niebo lepiej. rowniez pozdrawiam 😉
    Chihiro: A to musze koniecznie odszukac ten artykul, jakims cudem mi umknal podczas przegladania tego numeru. Archaizmow to specjalnie duzo podczas czytania niezauwazyłam, no chyba że jest nim ten nieszczesny usmotruchany. A jesli to slowne zmyslenie, to mocno nieprawdziwe ;).

  9. Poszukałam w google’u i wyszło, że „usmotruchany” nie jest wymyślonym słowem, że to słowo z okolic Radomia. Ale kojarzę, że Ania mówiła, iż niektóre są wymyślone (bodajże jedno czy dwa). A manierycznie napisana niedzisiejszym językiem w dodatku jest książka po szwedzku, więc należało to możliwie najwierniej przełożyć. Trzeba wziąć po uwagę, że powieść została wydana w 1980 roku, a obejmuje lata wcześniejsze. Nic dziwnego, że dziwnie brzmi i język szwedzki i polski jeśli trzymać się mowy, jaką posługiwano się po wojnie.

    A wypowiedź tłumaczki znajduje się zaraz pod moją recenzją „Gentlemanów” w dziale „Książki naszymi oczami”.

  10. chihiro: No to przynajmniej juz wiemy skad sie to paskudne słowko wzielo. W Radomiu nigdy nie zagosciłam, tylko przejezdzalam, wiec nic dziwnego że gwara tamtejsza jest mi obca. Przeczytalam co mowi tlumaczka, zdaje sie ze sie faktycznie strasznie nameczyla przy tej ksiazce. Ciekawa jestem czy ma w planach przetłumaczenie drugiej czesci przygód Henry’iego i spółki?

  11. readeatslip: Serio? To bedzie swietne czytanie na jesienne szarugi, dzięki za info 🙂

Dodaj komentarz