Japoński sen na czeskiej poduszce

Na cholerę nam japoniści albo sinolodzy? Ciągle tylko dłubią jakieś tłumaczenia, zasiedziali w czytelniach, przykryci warstwą kurzu. Ludzie  nie zdają sobie sprawy, że wszystkie dziedziny wiedzy powstały z konkretnego powodu. Okazują się potrzebne przeważnie wtedy, gdy świat pogrąża się w kryzysie

Anna Cima „Obudzę się na Shibui”, Str 34, 35

Po raz pierwszy od dawna żałowałam, że nie mam znów piętnastu czy choćby dwudziestu lat. Wtedy zachwycałabym się tą książką. Ale w mojej obecnej sytuacji wiekowej jestem w stanie pochwalić tylko jej początki. Zapowiadające niezłą powieść akademicką z praskim wydziałem japonistyki w tle. Bohaterka książki, studentka zainteresowana mocno literaturą Nipponu, pewnego razu natrafia na wyśmienity tekst nikomu nieznanego japońskiego pisarza. No i zaczyna się historia. Niejedna.

Bo autorka jako świeżo upieczona pisarka chciała chyba się wykazać swoimi wszechstronnymi umiejętnościami zbyt intensywnie. I przedobrzyła. Poza tym chyba nie mogła się zdecydować czy chce stworzyć powieść uniwersytecką, fantasy, sensacyjną czy romans. Wrzuciła więc wszystko, co mogła do tekstu. Nie wiem, czy kierował nią  osobisty lęk, że książka okaże się nudna, czy też w trakcie pisania książki skonsultowała się z jakimś znawcą. A ten doradził jej, by ożywiła akcję, bo inaczej nikt się za książkę nie złapie.

Pewnie tylko autorka i jej wydawca wiedzą jak to się stało, że z niezłej książki dla dorosłych wyszło sensacyjne young adult z ambicjami do bycia czymś w rodzaju prozatorskiego anime. Mnie końcówka książki, z wyścigami, skradaniami się, znużyła i zawiodła. Co nie znaczy, że Annę Cimę skreślam ze swojej listy pisarek i pisarzy wartych obserwacji. Bo nie sposób odmówić jej talentu. Ciekawe tylko, czy nim obdarzona wybierze karierę autorki komercyjnej czy jednak ambitnej.

mowa o:

Czeski jazz i inne przyjemności

Nie wiemy dokładnie co jest sensem życia. Ale w chwili, w której przestaniemy być wrażliwi na te podstawową, tajemnicza zagadkę naszego istnienia, nasze człowieczeństwo stanie się uboższe. W tej chwili wejdziemy na drogę bezmyślnej akceptacji bezmyślnych poglądów, nie udowodnionych twierdzeń, zaskorupiałych stereotypów o ludziach, o społeczeństwach , w których żyją  i o ich życiu.

Josef Skvorecky Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego

Czas na noworoczne życzenia, zeszłoroczne podsumowania i snucie planów na następnych dwanaście miesięcy. U mnie jak zwykle stan niepozbierania zupełny i brak możliwości, by dziś ogarnąć więcej niż jeden  z tych blogowych obowiązków.

Ale, ale, najpierw muszę napisać o jednej z lepszych książek zeszłego roku. Nie była to świeżynka, a biały kruk, co śmignął przez wydawnictwo, potem przez księgarnie i zaraz zniknął. Udało mi się go posadzić na półce tylko dzięki znajomemu, co nie bacząc na niebezpieczeństwa pożyczania książek wyprzedanych, owej lektury mi użyczył. Czekała chyba ze dwa lata, i dopiero wznowienie Inżyniera Ludzkich Dusz zmotywowało mnie do jej przeczytania.

Dlaczego? Ano dlatego, że Saksofonista to Inżynier w pigułce, więc chciałam sprawdzić, czy warto się za niego brać. Zwłaszcza że tak chwalony Cud nie bardzo mi przypadł do gustu. Pełna obaw, że idę na kolejne spotkanie z erotomanem gawędziarzem, co będzie mnie zanudzał historią swoich miłosnych marzeń i podbojów, sięgnęłam po Saksofonistę.

Przyznaję, miałam problem z tą książką. Ale zupełnie inny niż z poprzednią autorstwa Skvoreckiego. Po prostu ciężko mi się ją czytało nocą, bo bałam się, że niekontrolowanymi wybuchami śmiechu pobudzę sąsiadów. Dlatego prychałam w kołdrę, podduszałam się poduszką, gdy o drugiej w nocy śledziłam losy czeskiego pisarza splątane z historią środkowej Europy. Było zabawnie i mądrze jednocześnie, lekko, ale nie bezmyślnie, no tak jak lubię po prostu. Autor pokazał, że potrafi trzymać dystans i jest  w stanie opowiadać i żatrobliwie i wzruszająco, nie tylko o dziejach czeskiego narodu, ale i o własnych.

Zapewniam, że ta książeczka, przemyślnie wydana formie analogowego singla, jest faktycznie platynową płytą światowej literatury. I warto się  w nią wsłuchać, by docenić każdą jej frazę i przesłanie.

mowa o:

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie skvorecky.jpg

A w Nowym 2022 Roku życzę Wam wielu okazji do przyjemnego zaczytania się, dużo zdrowia do poszukiwania wymarzonych lektur i mnóstwo szczęścia w trafianiu na wyśmienitą literaturę

Chmuromir z hotelu

Na Oceanie Indyjskim orkan. Żeby powstał, potrzebne są trzy rzeczy: ciepła woda, wilgotne powietrze i zbiegające się wiatry równikowe. Ale może wystarczy, że gdzieś mucha machnie skrzydłami. Albo motyl. Albo komar. Albo, że ktoś komuś pomacha na ulicy. Może dlatego ja nikomu nie macham na ulicy, żeby tym machnięciem nie spowodować katastrofy.

Jarosłav Rudis „Grandhotel”, str 18

Wszystko przez film, pod tym samym tytułem. To przez objerzenie grandhotelu, wspaniałej – podobno – komedii, z gwiazdorska (Tilda Swinton!) obsadą, tak długo ociągałam się z czytaniem książki. Żeby było jasne, powodem nie była doskonała ekranizacja, a niechęć jaki wzbudziła we mnie ta filmowa bajka o Hotelu ukrytym w chmurach. Głupawa, żenująco wręcz schematyczna i nudna, wprawiła mnie w zdumienie. Rosnące w miarę powiększania się liczby zachwytów nad filmem.

Dlatego książka czekała prawie trzy lata. Bo najpierw odkryłam, że była przyczynkiem do stworzenia  tak nielubianego przez mnie Grandhotelu w wersji hollywoodzkiej. Znacznie później doczytałam opis na okładce, gdzie jak byk stało, że film nie ma z książką wiele wspólnego. Postanowiłam, ostrożnie sprawdzić. I rzeczywiście! Jedyne, co łączy film z dziełem Rudisa, to tytułowy hotel, mający świetność za sobą budynek, górujący nad miasteczkiem położonym w czeskich Sudetach.

Opowiada o nim narrator i główny bohater powieści, zafascynowany meteorologią młodzieniec o pseudo Chmuromir. Niezwykle szerokie wiadomości na temat frontów barycznych i pokrywy nieba to nie jedyne, co wyróżnia protagonistę. Ma on szereg innych dziwactw, a ich opis nasuwa przypuszczenia, że być może Fleischman vel Chmuromir jest niezdiagnozowanym autystykiem. Jest co prawda pod opieka specjalistki, miłej, ładnej i młodej Pani Doktor Psycholog, ale ta wstrzymuje się przed postawieniem jakiejkolwiek diagnozy i jest głównie słuchaczką Fleischmanowych opowieści.

A ma czego słuchać! Jej pacjent jest sierotą, ale jeszcze będąc w posiadaniu kompletu rodziców miał problemy z rówieśnikami i nie potrafił dostosować się do zasad panujących w czeskiej, wówczas socjalistycznej, szkole. Stał się przez to utrapieniem ojca. Działacza, biegającego wciąż na zebrania partyjne i usiłującego wyprzeć z pamięci i historii rodziny legendę dziadka zabitego w 1968 roku przez radziecki czołg. Płonne są te wysiłki, bo synek opowiada o dziadku na lekcji i sprawia tym mnóstwo kłopotów sobie i tacie.

Nieszczęśliwy splot wydarzeń sprawia, że Felishmen traci rodziców, a w wyniku przeżytej traumy ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Po pewnym czasie zostaje oddany pod opiekę dotychczas  nieznanemu członkowi rodziny, wujowi Jergowi. Wuj usiłuje utrzymać się na powierzchni jak potrafi, kombinuje może nie do końca zgodnie z zasadami etyki, ale zawsze biorąc pod uwagę zasady przetrwania w aktualnie panującej sytuacji ekonomiczno-politycznej.

Wuj jest jowialny, głośny i ma bogata przeszłość erotyczną. Ten czeski macho uwielbia opowiadać o swoich miłosnych podbojach. Z jego gawęd wynika, że miał szczęście przespać się z co najmniej jedną przedstawicielką każdego z krajów demoludów. Wraz z blokiem wschodnim zniknęły rzesze jego wielbicielek i została mu po nich tylko kolekcja tandetnych suwenirów. Te bezużyteczne przedmioty stały się bibelotami w posiadanym przez niego, tytułowym Grandhotelu. Do zadań Felishmana należy nie tylko wysłuchiwanie ich historii, ale także utrzymywanie ich w porządku.

Fleishman jest w Grandhotelu chłopcem do wszystkiego, pełni rolę wielofunkcyjnego wykidajło. Dlatego między innymi chce stamtąd uciec. Niestety jest psychicznie do tego niezdolny. Coś trzyma go w tym mieście, w tym hotelu. Wspomnienia, sentymenty, marazm, uraz psychiczny, duchy przodków, co sobie wybrały jego na podglądacza, nikt nie wie, co tak naprawdę jest przyczyną tej niemożności.

Nie jest wiec Flieshmian człowiekiem szczęśliwym. Ale to nie znaczy, że jest człowiekiem smutnym. Wręcz przeciwnie, jego historia nieraz wzbudzała we mnie głośne wybuchy śmiechu. Sposób jej opowiedzenia jest mistrzowski, pod pozornie naiwnymi rozważaniami kryją się prawdy głębsze i wnikliwa krytyka.

Jeśli więc lubicie książki zabawne, ale mądre, to serdecznie Wam polecam opowieść Chmuromira.

mowa o:

Obywatel Matej

chłopiec 1

Stanął nad muszlą klozetową, zamknął oczy i z ulgą wyszeptał -Mateju, oto wita cię Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.

Kiedy otworzył oczy, mina trochę mu zrzedła, bo zauważył, że na wysokości jego twarzy widnieje niezbyt serdeczny napis „FUCK OFF”.

Petr Sabach „Babcie”, str 104

  Śmiałam się, wreszcie się śmiałam podczas czytania książki. Co prawda mój śmiech przygasł gdzieś w okolicach środka lektury. I zaczęło go zastępować wzdychanie. Nad tym, że tytuł nie do końca odzwierciedla zawartość. Bo babć w Babciach jest, szczerze mówiąc, nie za wiele. I właściwie lepsze na jej okładkę byłoby hasło wnuczek. Bo to jego dotyczy fabuła, startująca w dniu urodzin chłopca. Jest rok 1951 i dzięki tej dacie przyjścia na świat Matej będzie miał szanse uczestniczyć w wielu wydarzeniach istotnych dla historii najnowszej Czechosłowacji oraz Czech. Na dodatek to uczestnictwo uda mu się uskutecznić bez większego uszczerbku na zdrowiu czy sumieniu. Tak, bo to właśnie dzięki babciom Matej opanował do perfekcji sztukę dyplomacji i kompromisu.

Już jako kilkuletni brzdąc wiedział,  że lepiej upychać paskudne jedzenie od Babci Wiejskiej po kątach, niż otwarcie powiedzieć jej nie. Będąc uczniem pierwszych klas podstawówki wolał potajemne zdejmowanie przed wejściem do szkoły  okropnych (różowych!) kaloszków od babci miejskiej niż odmowę ich noszenia. Tak, Matysiek był dzieckiem tyleż ugodowym, co sprytnym i dzięki temu był rozpieszczany prze obie staruszki.

Jak widać portret Mateja na pewno nie jest portretem awanturnika. Za to mamy tu jak na obrazku pokazanego przeciętnego Czecha. Jego ugodowość czasem przechodzącą w konformizm. Jego wychowanie, jego otoczenie i jego sposób na przeżycie. Przyznaję, że jest to pouczające.

mowa o:

Babcie

Kalejdoskop z Annami

Nikifor Krynicki

Jak każdy inteligentny człowiek mówi rzeczy, w które sam nie wierzy. Płacą mu za to, że opowiada historie, ale go brzydzą. Od pewnego czasu wyskakuje mu pokrzywka od wszystkiego, co ma w sobie choćby cień fabuły.

Marek Sindelka „Mapa Anny” Str 10

Najpierw uwiódł, potem zawiódł, tak bym powiedziała o moim pierwszym spotkaniu z Sindelką, gdybym miała do dyspozycji tylko cztery słowa.

Spotkanie odbyło się w ramach czytania Mapy Anny ( tu mała dygresja: czy mi się wydaje czy faktycznie odkąd Houellebecq napisał Mapę i Terytorium wśród pisarzy zapanowała moda na wrzucanie motywów kartograficznych w tytuły i akację powieści?) i wygląda na to, że do jego opisu mogę użyć dowolnej liczby słów. Skorzystam więc z tego i opowiem o książce trochę więcej.

Na początku byłam zachwycona, bo autor zaprosił mnie do stania się nim na chwilę. . Na kilkunastu stronach tekstu opisał swoja tremę przed występem tak realistycznie i szczegółowo, że czułam jak włażę w jego skórę, jak wali mi serce, i łapie bezdech. Och pomyślałam, Pani Sindelka, jest Pan niezrównany. Myślałam tak i przy opowiadaniu opisującym krótką podróż pociągiem. Niby nic, a jest tam tyle niuansów, napięcia i psychologicznych podtekstów. Główna jego bohaterka, młoda dziewczyna wsiadająca do pełnego pasażerów przedziału, też nie robi wiele. Ale to jak i kiedy wypowiada pewne słowa, wykonuje pewne gesty, ma wpływ na każdego ze współtowarzyszy podróży. Opis tej sytuacji sprawił, że opowiadanie o niej stało się moim ulubionym. Tak, jeśli wpadnie Wam w ręce Mapa Anny, nie dajcie jej sobie odebrać, póki nie przeczytacie historii pod tytułem Sztafeta.

A reszta? Nie jest zła, ale nie aż tak dobra. Obyczajowa bardziej, pokazująca zawiłości uczuciowe i psychologiczne związków damsko męskich. Przy czym, ku mojemu zdumieniu, gdzieś w okolicach połowy książki, odkryłam, że składają się one w jedną całość. Bardzo misternie utkaną. Bo oto postać zupełnie nieważna, jakaś dziewczyna siedząca przez dwa i pół zdania na krawężniku chodnika, staje się główną bohaterką opowiadania umieszczonego kilkadziesiąt stron dalej. Musze przyznać, że spodobał mi się ten pomysł, choć i dał poczucie zagubienia. Oraz skłonił do refleksji, że tę książkę należałoby przeczytać drugi raz, by należycie docenić jej konstrukcję.

Tyle pochwał, skąd więc zawód? Ano stąd, że w końcowymi opowiadaniami autor postawił kropkę nad i w kształcie brzuchatego serducha. Zwłaszcza ostatnią opowieścią udowodnił chęć mówienia o niczym innym jak historie miłosne z radosną puenta. Może innych czytelników to satysfakcjonuje, albo przynajmniej uspokaja. Mnie zniechęca. Daje poczucie jakby długa i czasem uciążliwa wędrówka doprowadziła mnie do osiedla domków jednorodzinnych, zasnutego smogiem z kominków. Podczas gdy spodziewałam się dotrzeć do widoków na dolinę Pięciu Stawów  z powiewem rześkiego powietrza .

mowa o:

Sindelka

z życia czeskiego literata

Zagubiona

Czeski Fundusz Literacki ze wszystkich sił stara się wyprasować zagięcia na socjalistycznych spodniach i że intensywnie poszukuje byłych autorów zakazanych i jak pieczone kuropatwy na złotych tacach przynosi im niewiarygodne stypendia twórcze.
Martin Reiner „Lucynka, Macoszka i ja”, Str 112

Pamiętam, jak kiedyś mój kolega się cieszył na wyjazd z kilkuletnimi córkami do sanatorium. –Fajnie jest tak samemu z dziećmi spacerować – opowiadał- zawsze się jakaś pani uśmiechnie, zagada. Zapnie guziczek, poprawi szaliczek. Snuł rozmarzonym głosem opowieść małych przyjemnościach samotnego ojca. Miał na pewno rację, nic tak nie rozczula, zwłaszcza damskiej społeczności, jak nieporadny mężczyzna zajmujący się dziećmi. Niektóre kobiety chętnie pomogą, większość się szczerze zachwyci.
Te sprawy nie były chyba obce autorowi ostatnio czytanej przeze mnie książki. Gdzie bohater opisuje, jak nagle musi zastąpić pięcioletniej dziewczynce matkę. Daje mu to trochę nowych trosk i sporo nieznanych do tej pory radości. Tytułowa Lucynka to dziecko urocze, choć nie bezproblemowe. Wydaje się, że doskonale obywa się bez jedzenia, za to konieczne są jej do życia pluszowe maskotki. Żeby ją do czegoś przekonać trzeba sięgnąć do sporych zapasów sprytu i cierpliwości. Bohater uczy się tego wszystkiego i jednocześnie obserwuje małą, jakby patrzył na kosmitę, który przybył do niego z planety pt dzieciństwo i ma zupełnie inne, niż te panujące wśród zwykłych ziemian, obyczaje.
Druga postać zajmująca sporo miejsca w życiu bohatera, to zaginiony gdzieś w dalekiej Anglii poeta Macoszka. Narrator dowiaduje się o nim przypadkiem i zaintrygowany notką od tajemniczej wielbicielki literata postanawia, za namową kolegi, wytropić Macoszkę. Wybiera się więc do Anglii, a robi to w czasach kiedy Czechy ( a właściwie Czechosłowacja) jeszcze nosiły miano kraju zza żelaznej kurtyny. W ten sposób nasz bohater staje się obcym, dziwacznym i dzikim przybyszem zwiedzającym kraj zachodniej, czytaj: cywilizowanej, Europy. Przygód ma tam sporo, a to w jaki sposób je opisano stanowi największy atut tej powieści.
Niestety, mniej więcej w środku tej tragikomicznej historii, autor decyduje się na woltę, obracając przebieg akcji o 180 stopni. I w ten sposób czytelnik znajduje się w zupełnie innej powieści, mknącej w przeciwny, niż początkowo spodziewany, finał.
Przyznaję, nie ucieszyła mnie ta zmiana, a dodatkowych zawodów dostarczył zbyt ckliwy i liryczny ton w tej zmienionej opowieści. I choć nieźle mi się historię Lucynki i Macoszki czytało, to daleka jestem od nazwania jej arcydziełem literatury czeskiej.

mowa o:

Lucynka