mamy, matki i mamuśki

„Chodź, niech Cię ucałuję-powiedziała Mama – Widzisz, ja zawsze poznam swojego małego Muminka, cokolwiek by się zdarzyło”

Tove Jansson „W Dolnie Muminków”, str 42

W dwudziestoszóstkowy weekend maja można zrobić tylko jedno: przejrzeć w pamięci, w książkach, w cytatach obrazy mam, matek i mamusiek. Oczywiście będąc będąc wpływem ostatniej lektury muszę zacząć od matki Prousta, kochanej wręcz histerycznie przez syna. Piękna i nie zawsze osiągalna, jest przedmiotem synowskiego uwielbienia do tego stopnia, że ten popada w histerię, gdy przyjazd gości uniemożliwia mu pocałowanie matki na dobranoc. Nie zapominajmy, że w tych czasach odpowiednio usytuowana kobieta widziała się ze swoim dzieckiem kilka chwil dziennie, dlatego też i ceniło sobie ono ten kontakt nadzwyczajnie. Nie oznacza to jednak ze matka dawnej była zawsze wzorem kobiecej mądrości i wdzięku. Wszyscy chyba pamiętamy zażywną panią Bennet która z zacięciem i bezmyślnością raiła swoim córkom lekko niewydarzonych mężów i konkurentów. Na próżno byłoby szukać w Pani Bennet śladów roztropności i macierzyńskiej intuicji.

Nie znaczy to jednak, że matki współczesne mają cechy mocniej zbliżające je do ideału. Matka trudną, egzaltowaną, histeryczną jest przecież Róża z Cudzoziemki. Jej relacja z córka jest do tego stopnia traumatyczna, ze we śnie jawi się ona dziecku jako potencjalna morderczyni dzierżąca sztylet w ręku. Mniej szalona była na pewno Pani Banks, matka czwórki dzieci, która z trudem radziła sobie z obowiązkami pani domu przy ulicy Czereśniowej, a jaką taką stabilizację zawdzięczała głownie cudownej niańce Mary Poppins. Matka Janka z drobnych ustrojów Zientarowej nie może się nacieszyć takim luksusem jak posiadanie niańki i jedyne chwile wytchnienia daje jej możliwość wysłania dzieci do przedszkola lub na wakacje do cioć. Choć nie pracuje w biurze, to jednak ma ręce pełne roboty i często chłopcy są zbywani lakonicznymi odpowiedziami na dręczące ich pytania i zagadki.

Czy można więc gdzieś znaleźć matkę idealną, wzór łączący wszystkie dobre cechy każdej z matek? Matkę, pod której opiekę oddalibyśmy się bez wahania, z wielkim uczuciem ulgi i radości? Oczywiście, że tak. Wystarczy sięgnąć do ulubionej trollowej serii. Mama Muminka jest okrągła, ciepła i łagodna. Ze spokojem przyjmuje pomysły swojego synka, i nie dziwi jej nawet to, że ten urządza sobie przejażdżki na obłokach. Kiedy Muminek wpada na pomysł wrzucenia jej biżuterii do jeziorka, zamiast wyrazić oburzenie jest pełna zachwytu i stwierdza, że tak przechowywane precjoza wyglądają zacznie lepiej. Świetnie gotuje i zawsze dba, by jej rodzina miała wszystko czego trzeba. Nawet na krótką morską wycieczkę zabiera stertę naleśników, filiżanki i maselniczkę. W całym zgiełku panującym w zamieszkanym przez wiele stworzonek domu potrafi delikatnie pokazać synkowi ze jest dla niej wyjątkowy. Na przykład przynosząc tylko dla niego własnoręcznie zrobioną łódkę. Czasem jednak się zapomina i przez chęć wyrażenia Muminkowi swoich uczuć sprawia innym przykrość. Jak wtedy, gdy z okazji powrotu dzieci z wyprawy do obserwatorium w sprawie komety przygotowuje tort, na którym wypisuje lukrem słowa „Dla mojego kochanego Muminka”, pomijając swojego podopiecznego Ryjka. To niedopatrzenie doprowadza do małej katastrofy. Mama Muminka jakoś naprawia swój błąd, a my po raz kolejny dowiadujemy się, że miłość macierzyńska jest jeśli nie ślepa, to przynajmniej niedowidząca i może sprawić, że siła układu matka – dziecko daje stworzeniom pobocznym poczucie wykluczenia.

Mimo pogodnego charakteru i stalowych nerwów nawet Mama Muminka potrzebuje czasem chwili ucieczki i wytchnienia od bycia Mamą. Podczas wyprawy na bezludną wyspę znajduje sobie cichy, odległy kąt, w którym zaszywa się na krzepiącą drzemkę. Kiedy Tatuś Muminka wpada na pomysł przeprowadzki do latarni morskiej, nie narzeka na trudy związane z zagospodarowaniem nowego miejsca. Na ścianie rysuje ogród, z jabłonkami, słońcem i różami i wymyka się do niego po kryjomu. Tatuś Muminka i Muminek są zdumieni, że nie ma jej w porze herbaty w kuchni. Na szczęście pojawia się w sama porę, by uśmierzyć niepokój swoich bliskich:

 –     Gdzie byłaś ?! –wybuchnął Tatuś.

–    Ja – spytała Mama niewinnie – Byłam na małej przechadzce, żeby się trochę przewietrzyć.

–    Nie powinnaś nas tak straszyć – rzekł Tatuś – pamiętaj, że jesteśmy przyzwyczajeni widzieć cię w domu, kiedy wracamy wieczorem.

–   I to właśnie jest okropne – westchnęła Mama Muminka- Każdy potrzebuje czasem jakiejś zmiany.

Tove Jansson „Tatuś Muminka i morze”, Str 222, 223

Warto więc pamiętać, że nawet ideał musi czasem oderwać się od codzienności, zaglądnąć do swoich grządek. Albo zakosztować chwili radości w ramionach tej wspaniałej, choć czasem kapryśnej matki, jaką jest literatura.

mowa o :

znajdowanie

Tak bardzo ci, co robią mniej, a mogliby nie zrobić nic, czują potrzebę zrobienia czegoś.

Marcel Proust „W poszukiwaniu stracnego czasu”, T II, str 478

Proust mnie uśpił, ukoił, przytłumił moje chęci do aktywności mniejszych i większych, z blogowymi włącznie. Zrobił to po swojemu, nudząc i nużąc, ale nie zniechęcając. Przeciwnie, po przebrnięciu przez 490 stron opisów piękna przyrody i krajobrazów, stanów duszy i rozterek uczuć, wdzięcznych dziewcząt i wykwintnych kobiet, ciągle mam apetyt na następne części. Po trosze dlatego, że liczę to, że uda mi się w końcu odkryć jak on to robi, że po wzdychaniu nad szczególnie rozwlekle opisanym krajobrazem, nagle śmieję się w głos nad celnym stwierdzeniem lub niesłychanie błyskotliwym spostrzeżeniem. Jak on to robi, że stwarzając wrażenie anachroniczności, potęgowane jeszcze przez język użyty przez Boy’a w tłumaczeniu, jednocześnie objawia się jako pisarz niezwykle współczesny, który miał niezaprzeczalny wpływ na wszystkich niemal następujących po nim. Czytając Proust’a uświadamiam sobie, że wreszcie wiem skąd Virginia Woolf czerpała swoje pomysły, i rozumiem dlaczego Felisberto darzył tak gorącym uczuciem marmurową statuetkę w domu swojej nauczycielki. Od teraz wydaje mi się, że wszyscy pisarze których do tej pory czytałam należeli do jednego z dwóch obozów: za Proustem lub przeciwko. Angela Carter za, Byatt za, Tokarczuk za, Cartarescu za, Białoszewski za, a Hemingway i Munro przeciw.

I chyba nie muszę mówić, do którego z tych obozów najchętniej bym siebie zaliczyła.

mowa o:

okoliczności i okolice

Mówił o literaturze z szacunkiem, niby o czcigodnej i uroczej osobie z najlepszego towarzystwa, o której zachowało się z Drezna lub Rzymu wyborne wspomnienia i z którą, ku swojemu ubolewaniu, wskutek warunków życia człowiek spotyka się zbyt rzadko.

Marcel Proust, „W poszukiwaniu straconego czasu”, t.2, Str 24

Zaniemówiłam. Właśnie tak. Dlaczego? Wystarczy sięgnąć pamięcią do 23 kwietnia. I Co? I nic. Nie pamiętamy nic. Bo nic się nie działo. W księgarniach: nic. W gazetach: nic. W TVP kultura: nic. W programie o czytaniu: nic. W bibliotece: nic. Na całej połaci: nic. Parafraza sama ciśnie się do ust. No i dlatego mnie zatkało. Że NIC. Że nikt. Że w ogóle absolutny nul na polskiej ziemi na temat święta książki. 30 kwietnia był dzień jazzu. A jakże, uczczony w radiu audycjami na temat. Okazuje się, że w naszym kraju bardziej świętuje się starą muzykę z obcego kontynentu niż literaturę. No i mnie zadziwiło, zdumiało tak, że popadłam w tzw otchłań milczenia. Dniami ciszy uczciłam pamięć zapomnianych autorów, tytułów, tomów, po prostu książek. Choć tyle im się należy.

 Za to dziś się naświętowałam, napatrzyłam, choć nie do końca jestem pewna, ilu ze współuczestników celebracji wie co, jak i dlaczego. O tym mogliby wyczytać pewnie, z tak niemodnych, książek. No ale nie będę ciągle jojczeć nad wyschłym w piersiach naszej matki-ojczyzny-karmicielki mlekiem edukacji literackiej. To i tak da niewiele.

Wolę przekornie dorzucić do straganów z różnościami własne trzy grosze, a właściwie sterty książek. Wytężony wzrok , słuch, niewygasła nadzieja, że może jednak coś tam się 23 wykluje, sprawiły że zdybałam tu i tam okolicznościową przecenę. Na dodatek wyjątkowo ostatnio zadbały o mnie zaprzyjaźnione blogerki. W rezultacie u mnie świąteczna ozdoba okienna wygląda tak:

 

  • Zwieńczenie wieży stanowią sprezentowane cegiełki: Tak ukochana Mazucco to podarunek od Maiooffki, Offshore Penelope Fitzgerald  wynalazła dla mnie Ania, a dawno poszukiwana Mitford przyszła od Bezszmeru. Jako obietnicę wyjątkowo atrakcyjnych rozrywek lektury te odkładam na czas wakacji, a obdarowującym bardzo, bardzo, bardzo dziękuję za tak doskonałe prezenty.
  • Kolejny tom to życiorys Geinsbourga podebrany rodzinie. Wcześniej jest jeszcze Chandler, do którego zachęcała ostatnio-skutecznie- Ania.
  • Dawnych Mistrzów Bernharda już dawno chciałam zamówić i teraz przy okazji rabatu wrzuciłam do koszyka, a następnie do wannowego czytania. I kąpię się od tego czasu jeszcze dłużej niż zwykle.
  • Bestiarium Różyckiego zostało tak ładnie opowiedziane najpierw w Czytaniu TVP Kultury, potem w Nowych Książkach, że po prostu musiałam je kupić.
  • Dwa Bieńczyki, melancholijny i winny to efekt mojej namiętności do autora wzbudzonej przez felieton o książce trochę niżej w stosie, czyli Dynastiach które stworzyły luksus.
  • Twarz muśnięta smutkiem to zakup tzw impulsywny, czyli dosadniej mówiąc w ciemno.
  • Blady ogień Nabokova to kolejny tom jednego z tych autorów, którego chce mieć wszystko.
  • Stopień zero pisania Barthesa to próba poznania nowego pisarza, oby udana.
  • Sandor’a Marai’a Niebo i ziemi jest obietnicą wielu atrakcyjnych podczytywań
  • Druga Dal Bakuły to powrót do starych znajomych
  • Album o Bloomsbury to zadoścuczynienie za niedojechanie na zeszłoroczną wystawę o krewnych i znajomych Virginii Woolf.

 Jeszcze gdzieś się ukryła najnowsza Szymborska, i kopka wypożyczeń bibliotecznych. O tych będzie przy najbliższej okazji, jako że kolejne okołoksiążkowe święto się zbliża. Jednak jest czym cieszyc się wiosną.