Ha, tym razem się udało! Jestem z tego taka dumna, że przerywam milczenie. Tak, wczoraj zdołałam dotrzeć na Festiwal Conrada. Przyznam od razu, że wpadłam tam jak błyskawica. Na pół dnia zaledwie. A że błyskawicy zwykle towarzyszą gromy, to trochę tu sobie pogrzmię. Po pierwsze z powodu niedofinansowania festiwalu z państwowej kiesy. Oszczędności dało się mocno odczuć. I to nawet na kilka dni przed rozpoczęciem imprezy. Przekonałam się o tym, gdy się kazało, że wydarzenie towarzyszące, na które w zeszłym roku byłam serdecznie zapraszana, w tym roku ma ograniczoną liczbę miejsc. I organizatorzy nie zapraszają na nie, tylko powiadamiają o nim. Oględnie. Pytając czy aby na pewno się chce przyjść. Myląc przy tym dni i godziny spotkania. I nie podając lokalizacji. Cóż, pomyślałam sobie, trudno, Buksy, przejrzeli cię. Ze mimo lichej postury zjadasz całkiem sporo i szkód narobisz w bufecie większych niż przeciętny uczestnik. Powiedziałam też sobie, Buksy ,zachowaj się, nie pchaj się, zwłaszcza, że nawet nie wiesz gdzie i o której jest impreza. Dzięki tak przyjętej strategii mogłam się skoncentrować na wydarzeniach otwartych dla szerokiej publiczności.
Jak tylko dotarłam na krakowski rynek, stanęłam zadziwiona. Oto nigdzie nie było znaku, że to tu, zaraz obok, odbywa się jeden z najznamienitszych festiwali literackich w Europie. W miejscu, gdzie dwa lata temu łopotały wielkie chorągwie z logo festiwalu, było pusto. Tam, gdzie kiedyś dumnie wypinało klatę ogromne C, też nic nie było. Weszłam do Czeczotki, rozejrzałam się. Kawę na szczęście mieli, ale plakatów festiwalowych już nie. Dopiero w bocznej uliczce zobaczyłam niewielki Conradowski baner, a obok niego przesuwające się, jakby na paluszkach, nieco chyłkiem, trochę bokiem, postaci. W tym momencie ogarnał mnie dreszcz emocji. Oto poczułam się jak uczestniczący w tajnym spotkaniu członek Wyklętego Bractwa Czytelników. Cała w rumieńcach pobiegłam na pierwsze spotkanie, o Kafce. Było merytorycznie i na temat (co na tym Festiwalu zdarza się nieczęsto) i pewnie zostałabym do końca, gdyby nie kolejne uciążliwe oszczędności wprowadzone przez organizatorów. Dla zmniejszenia kosztów postanowiono nie włączać klimatyzacji. W rezultacie tego, po półgodzinie, bliska omdlenia, musiałam się ratować świeżym, krakowskim powietrzem.
Kiedy się nawdychałam i ochłodziłam dostatecznie, wróciłam na salę, żeby posłuchać o awangardzie. I tym razem zrobiło mi się gorąco, ale bardziej z powodu oburzenia niż temperatury. Bo jeden z prowadzących oświadczył, że rola kobiet w awangardzie artystycznej była marginalna. No, może jakaś tam Czeszka coś tam zrobiła, ale tak ogólnie, to panowie wodzili prym. Miałam ochotę wstać i zakrzyknąć że jak to, a taka Woolf, albo mniej znana Carrington. Że o współczesnej i rodzimej Rottenberg nie wspomnę. Ale nikt nie miał zamiaru dopuścić publiki do dyskusji, prowadzący tokowali i pletli bez umiaru i bez większego sensu. Najbardziej zdumieli mnie stwierdzeniem, że tak do końca to nie wiadomo, co będzie wyznacznikiem awangardy naszych czasów. Typują działania na rzecz ochrony środowiska. Ha, nieźle, uradowałam się. W ten sposób wystarczy w markecie nie brać foliówki przy zakupie warzyw. I już hop, zaliczasz się człeku do awangardy. Artystycznej na dodatek. Chcąc ten plan jak najszybciej zrealizować, w środku spotkania wybiegłam na zakupy. Spożywczego w pobliżu nie było, więc zadowoliłam się Benettonem, gdzie nabyłam zieloną owcę z breloczkiem i załączonym do niej płóciennym woreczkiem. Wygląda eko aż miło.
Potem wpadłam na spotkanie w języku niemieckim. Tam walka tłumacza z językiem polskim była tak męcząca i dla niego i dla słuchaczy, że znowu skróciłam pobyt na spotkaniu. Na szczęście sympatyczna znajoma zaprosiła mnie na chwile odpoczynku w pobliskiej knajpce, więc udało mi się zaspokoić potrzebę mądrej i dowcipnej rozmowy w miłym towarzystwie. Za co chcę serdecznie podziękować Ani z Literackich Skarbów.
Jednak ta przyjemność trwała krótko, bo popędziłam na następne spotkanie. O czarownicach. Zdumiałam się na widok tłumów zalegających obie sale Czeczotki. Nie miałam pojęcia że wiedźmy są tak mocno na topie. I przyznaję, ucieszyłam się z tego powodu. Jednak i tu spotkał mnie lekki zawód, bo zarówno autorka omawianej książki jak i prowadząca spotkanie wydawały się zmęczone i pozbawione energii. Jakby wieloletnia walka o prawa kobiet wyczerpała je do cna. A może i tak było na serio? Sama rozmowa dotyczyła ściśle treści zawartych w książce Czarownice niezwyciężona siła kobiet i kto dokładnie rzecz przeczytał, nie miał niespodzianek. Znowu nie dotrwałam końcowej dyskusji, bo musiałam biec do pociągu. Zdążyłam tylko spostrzec, że mimo dominującej obecności kobiet, pytania zadawali głownie panowie. Z drugiej strony chyba należy się cieszyć, gdy na tego rodzaju spotkaniach bywają i mężczyźni. Nawet gdy ich udział wynika z chęci podsłuchania wroga. Przy okazji muszę tu jednemu z uczestników spotkania szczególnie podziękować. Za to, że dzielnie mnie, obcą babę, być może czarownicę, ratował przed upadkiem. Taki to miły i wręcz symboliczny gest spotkał mnie ze strony przedstawiciela męskiej publiczności. Bo czy to nie budujące, że facet jednej z wiedźm chce podać pomocną dłoń? I tym optymistycznym akcentem kończę moją przydługą opowieść.
mowa o: