Raport z pewnego festiwalu

Ha, tym razem się udało! Jestem z tego taka dumna, że przerywam milczenie. Tak, wczoraj zdołałam dotrzeć na Festiwal Conrada. Przyznam od razu, że wpadłam tam jak błyskawica. Na pół dnia zaledwie. A że błyskawicy zwykle towarzyszą gromy, to trochę tu sobie pogrzmię. Po pierwsze z powodu niedofinansowania festiwalu z państwowej kiesy. Oszczędności dało się mocno odczuć. I to nawet na kilka dni przed rozpoczęciem imprezy. Przekonałam się o tym, gdy się kazało, że wydarzenie towarzyszące, na które w zeszłym roku byłam serdecznie zapraszana, w tym roku ma ograniczoną liczbę miejsc. I organizatorzy nie zapraszają na nie, tylko powiadamiają o nim. Oględnie. Pytając czy aby na pewno się chce przyjść. Myląc przy tym dni i godziny spotkania. I nie podając lokalizacji. Cóż, pomyślałam sobie, trudno, Buksy, przejrzeli cię. Ze mimo lichej postury zjadasz całkiem sporo i szkód narobisz w bufecie większych niż przeciętny uczestnik. Powiedziałam też sobie, Buksy ,zachowaj się, nie pchaj się, zwłaszcza, że nawet nie wiesz gdzie i o której jest impreza. Dzięki tak przyjętej strategii mogłam się skoncentrować na wydarzeniach otwartych dla szerokiej publiczności.

Jak tylko dotarłam na krakowski rynek, stanęłam zadziwiona. Oto nigdzie nie było znaku, że to tu, zaraz obok, odbywa się jeden z najznamienitszych festiwali literackich w Europie. W miejscu, gdzie dwa lata temu łopotały wielkie chorągwie z logo festiwalu, było pusto. Tam, gdzie kiedyś dumnie wypinało klatę ogromne C, też nic nie było. Weszłam do Czeczotki, rozejrzałam się. Kawę na szczęście mieli, ale plakatów festiwalowych już nie. Dopiero w bocznej uliczce zobaczyłam niewielki Conradowski baner, a obok niego przesuwające się, jakby na paluszkach, nieco chyłkiem, trochę bokiem, postaci. W tym momencie ogarnał mnie dreszcz emocji. Oto poczułam się jak uczestniczący w tajnym spotkaniu członek Wyklętego Bractwa Czytelników. Cała w rumieńcach pobiegłam na pierwsze spotkanie, o Kafce. Było merytorycznie i na temat (co na tym Festiwalu zdarza się nieczęsto) i pewnie zostałabym do końca, gdyby nie kolejne uciążliwe oszczędności wprowadzone przez organizatorów. Dla zmniejszenia kosztów postanowiono nie włączać klimatyzacji. W rezultacie tego, po półgodzinie, bliska omdlenia, musiałam się ratować świeżym, krakowskim powietrzem.

Kiedy się nawdychałam i ochłodziłam dostatecznie, wróciłam na salę, żeby posłuchać o awangardzie. I tym razem zrobiło mi się gorąco, ale bardziej z powodu oburzenia niż temperatury. Bo jeden z prowadzących oświadczył, że rola kobiet w awangardzie artystycznej była marginalna. No, może jakaś tam Czeszka coś tam zrobiła, ale tak ogólnie, to panowie wodzili prym. Miałam ochotę wstać i zakrzyknąć że jak to, a taka Woolf, albo mniej znana Carrington. Że o współczesnej i rodzimej Rottenberg nie wspomnę. Ale nikt nie miał zamiaru dopuścić publiki do dyskusji, prowadzący tokowali i pletli bez umiaru i bez większego sensu. Najbardziej zdumieli mnie stwierdzeniem, że tak do końca to nie wiadomo, co będzie wyznacznikiem awangardy naszych czasów. Typują działania na rzecz ochrony środowiska. Ha, nieźle, uradowałam się. W ten sposób wystarczy w markecie nie brać foliówki przy zakupie warzyw. I już hop, zaliczasz się człeku do awangardy. Artystycznej na dodatek. Chcąc ten plan jak najszybciej zrealizować, w środku spotkania wybiegłam na zakupy. Spożywczego w pobliżu nie było, więc zadowoliłam się Benettonem, gdzie nabyłam zieloną owcę z breloczkiem i załączonym do niej płóciennym woreczkiem. Wygląda eko aż miło.

Potem wpadłam na spotkanie w języku niemieckim. Tam walka tłumacza z językiem polskim była tak męcząca i dla niego i dla słuchaczy, że znowu skróciłam pobyt na spotkaniu. Na szczęście sympatyczna znajoma zaprosiła mnie na chwile odpoczynku w pobliskiej knajpce, więc udało mi się zaspokoić potrzebę mądrej i dowcipnej rozmowy w miłym towarzystwie. Za co chcę serdecznie podziękować Ani z Literackich Skarbów.

Jednak ta przyjemność trwała krótko, bo popędziłam na następne spotkanie. O czarownicach. Zdumiałam się na widok tłumów zalegających obie sale Czeczotki. Nie miałam pojęcia że wiedźmy  są tak mocno na topie. I przyznaję, ucieszyłam się z tego powodu. Jednak i tu spotkał mnie lekki zawód, bo zarówno autorka omawianej książki jak i prowadząca spotkanie wydawały się zmęczone i pozbawione energii. Jakby wieloletnia walka o prawa kobiet wyczerpała je do cna. A może i tak było na serio? Sama rozmowa dotyczyła ściśle treści zawartych w książce Czarownice niezwyciężona siła kobiet i kto dokładnie rzecz przeczytał, nie miał niespodzianek. Znowu nie dotrwałam końcowej dyskusji, bo musiałam biec do pociągu. Zdążyłam tylko spostrzec, że mimo dominującej obecności kobiet, pytania zadawali głownie panowie. Z drugiej strony chyba należy się cieszyć, gdy na tego rodzaju spotkaniach bywają i mężczyźni. Nawet gdy ich udział wynika z chęci podsłuchania wroga. Przy okazji muszę tu jednemu z uczestników spotkania szczególnie podziękować. Za to, że dzielnie mnie, obcą babę, być może czarownicę, ratował przed upadkiem. Taki to miły i wręcz symboliczny gest spotkał mnie ze strony przedstawiciela męskiej publiczności. Bo czy to nie budujące, że facet jednej z wiedźm chce podać pomocną dłoń? I tym optymistycznym akcentem kończę moją przydługą opowieść.

mowa o:

kambek

z podróży 1

Czas się wynurzyć. Z kurzu podróży, słonecznych wiatrów, przeczytanych kartek. Czas klepnąć się w czoło, otrząsnąć i westchnąć. Zabrać za znaki powrotu. Zetrzeć pył z lustra i szepnąć odbiciu: Ruszaj się Buksy idziemy na bloga.
A tu późno, późno już na wakacyjne porady. Nawet nierychliwe wydawnictwo Książki zapodało w miłym, broszurkowym formacie letnie wydanie i radzi ogłupiałym od nadmiaru wolnego czasu czytelnikom, co wrzucić do wakacyjnej walizki. Choć pomysł brania na leżak Pani Bovary wydaje mi się od czapy, i to nie z daszkiem, ale wełnianej, z pomponem, którą do tej pory na plażę ubrał tylko Bodzio Kobiela, w czym wyglądał i śmiesznie i niewiarygodnie.
Osobiście na lato polecałabym słomkowe kapelusze, jasne i z dużym rondem, chłodne napoje, niegadatliwe towarzystwo i lektury o wadze do 30 deka, z niebanalnym wątkiem i małym zaciemnieniem nastroju.

z podrózy

maniana

palmy

Skończyło się moje dolce far niente. Zostało mi niente. I ziewanie. Liczenie kropli dżdżu i wzdychanie za słońcem. Wspominanie ciepła i przeczytanych książek. O których opowiem jak mi się trochę jaśniej zrobi w myślach i na niebie. Moja słodka, zimna ojczyzna szumi mi tak mocno do snu deszczem, że nic więcej teraz nie napiszę. Zostawię tradycyjną kartkę z podróży i idę wtulić się w poduszkę.

kartka

nie zawsze słodka śmietanka

Els Quatre Gats znajdowała się rzut kamieniem od domu i było to jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc w Barcelonie. Tam właśnie, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, poznali się moi rodzice, nie bez powodów więc przypisywałem urokowi tej starej kawiarni, przynajmniej po części, początek mej podróży ku życiu na tym świecie. Kamienne smoki strzegły fasady osaczonej nakładającymi się cieniami, a jej gazowe latarnie zatrzymywały w miejscy i czas, i wspomnienia. Wewnątrz lokalu goście współżyli z przeróżnymi echami z innych epok. Buchalterzy, marzyciele i czeladnicy dzielili stół z duchami Pabla Picassa, Izaaca Albeniza, Federica Garcii Lorki czy Salvadora Dali. Tutaj byle chłystek mógł czuć się przez chwilę ważną postacią historyczną za cenę kawy z odrobiną mleka

Carlos Ruiz Zafon „Cień Wiatru”, str 17

Oto i rozwiązanie zeszłotygodniowej zagadki kawiarnianej , do której zaprosiłam Was w ramach konkursowej zabawy. Chodziło o Cztery koty,  Els Quatre Gats, dawny przybytek artystycznej bohemy, ulubione miejsce spotkań, Daniela Sempre, bohatera słynnego Cienia Wiatru.

Historia Czterech Kotów została szczegółowo opisana w jeszcze jednej książce, w Najsłynniejszych Kafejkach literackich Europy. Z niej można się dowiedzieć ze według założycieli Quatre Gats to

Gospoda dla tych, którzy stracili apetyt, ciepły kącik dla tych, którzy tęsknią za domem, muzeum dla tych, którzy pragną uczty duchowej, tawerna i trejaż dla tych, którzy lubią sok z winogron i cień rzucany przez winne krzewy, to gotycka restauracyjka dla miłośników północy i andaluzyjskie patio dla miłośników południa; to prezbiterium, dziedziniec kościoła dla tych, którzy są chorzy od naszego stulecia, centrum przyjaźni i harmonii dla tych, którzy przychodzą wypocząć pod jego dachem (str 126)

Tak było w roku 1897, czyli dosyć dawno temu. Obecnie wystrój kawiarni wygląda na niezmieniony, nowoczesne elementy to wisząca na ścianie gaśnica i express do kawy. O wiele mniej pieczołowicie zadbano o zachowanie dawnej atmosfery tego miejsca. Apetyt można stracić już przy zamawianiu, kiedy to zdegustowany kelner wyrywa gościowi menu ruchem zdradzającym chęć pobicia go za to, niepoprawnie wymówił słowo „tortilla”.

Cztery koty to kącik może ciepły, ale i bardzo głośny, bo tu obsługa, jak i w innych katalońskich knajpkach, za główny cel ma pokazanie (w pełnej wersji dźwiękowej)  klientom jak szybko i ciężko się dla nich pracuje. Personel robi też wszystko, żeby klient wybił sobie z głowy traktowanie Czterech Kotów jako ośrodka przyjaźni i harmonii. Już u progu postawiono naburmuszoną pannę, do której obowiązków należy opieprzanie niezdecydowanych kupców pamiątek. Mógłbyś się raz zdecydować, a nie muszę dwa razy szafkę otwierać – usłyszał od niej chłopak, który poprosił o podanie dodatkowych souvenirów.

Nie lepiej traktowani są chętni do robienia zdjęć. Przekonałam się o tym na własnej skórze, kiedy to trzaskający wszystkim co się dało kelner, wygłosił ,a właściwie wywarczał, pod moim adresem długa tyradę, której na szczęście nie zrozumiałam. Wszystko dlatego, że musiał mnie ominąć, kiedy pstrykałam zdjęcie.

Jeśli więc ktoś ma ochotę na kilka niezwykłych doświadczeń, czytaj: pobyt w uroczej kawiarence z obsługą wyznaczającą nowe standardy nieuprzejmości w UE, to zachęcam do odszukania Czterech Kotów w jednej z wąskich barcelońskich uliczek.

Dodam tylko, że po powrocie do mojego miasteczka z niemałą rozkoszą wyciągnęłam się w fotelu tutejszej cichej i skromnie urządzonej kafejki, gdzie kelnerzy mówią półgłosem, uśmiechają się i nie rzucają talerzami.

PS. W nawiązaniu do notki konkursowej, chcę ogłosić, że zwyciężczyniami kawiarnianej zgadywanki zostały Ania i Ika. Dziewczynom serdecznie gratuluję, a Ikę bardzo proszę o kontakt na maila, z informacją na jaki adres należy przesłać nagrodę. Przypominam, że do wygrania jest jeszcze druga część konkursu, w której można otrzymać herbatę i komplet pamiątkowych barcelońskich zakładek.

mowa o:

niezawodnik

Każdy kto wybiera się do Barcelony powinien pamiętać o tym, ze dobry przewodnik to najlepszy przyjaciel, jakiego może sobie w tym miejscu wymarzyć. Nie zrozumcie mnie przypadkiem źle, absolutnie nie liczcie na to, że waszym przewodnikiem zostanie przyjacielski Barcelończyk. O właściwe towarzystwo musicie zadbać przed przybyciem do tego wyjątkowego miasta.  Jeśli nie macie wcześniej oswojonych tubylców, ani oblatanych w barcelońskich uliczkach rodzimych przyjaciół, musicie zatroszczyć się o to, by wziąć ze sobą porządnego guidebuka, który poratuje Was, gdy po raz kolejny spotkacie przechodnia, który nie zna angielskiego lub używa go tylko po to, by powiedzieć, że nie ma pojęcia jak znaleźć miejsce o które pytacie.

Powyższych zasad dla turystów szlajających się po Barcelonie nauczyłam się parę lat temu, podczas mojej pierwszej wizyty w tym mieście. Dlatego w tym roku zadbałam, by mieć przy sobie moja ukochana różową książeczkę, pełną zdjęć, porad i tras wycieczkowych. Z jej pomocą bez trudu odnalazłam:

budowle Gaudiego, pokrytą smocza skórą, kościstą Casa Batlo

Mieszkalny Kamieniołom czyli Casa Mila.

Potem przewędrowałam na Ramblę,

gdzie mój niezawodny kompan zwrócił mi uwagę na bajkowe ozdoby kamienic

i niezwykle frontony sklepów.

A na koniec podprowdził do niezwykłego domu, a właściwie średniowiecznego zamku, jednego z pierwszych dzieł Gaudiego, Palau Guell. Dlatego ciągle jeszcze z czułością i wdzięcznością zerkam na jego zgrabną postać (idealnie mieści się w torebce) i przyjacielsko pogłaskuje po okładce.

Każdemu, kto chce poznać Barcelonę polecam:

patataj w dziwny kraj

Lekki zez i spora dezorientacja, tak właśnie wyglądałam przez większą cześć moich wakacji. Zez był rozbieżny, a właściwie rozbiegany, bo nie wiedziałam gdzie najlepiej zatrzymać oczy, żeby nacieszyć się w pełni całym otaczającym mnie pięknem. Dezorientacja była nie tylko od nadmiaru wrażeń, ale i z powodu geopolitycznej sytuacji. Oto bowiem gdy tylko samolot posadził swój blaszany tyłek na obcej ziemi, z gracją przyjmując owacje pamiętających o mniej szczęśliwych lądowaniach rodaków, okazało się, że opadłam z chmur na zupełnie inną niż oczekiwana krainę. Wbrew zapowiedziom wcale nie wylądowałam w Hiszpanii. Znalazłam się w Katalonii, która z Hiszpanią ma tylko nikłe powiązania administracyjne i gospodarcze, a tak naprawdę jest Państwem z własnym językiem, flagą, parlamentem i najchętniej osobną gwiazdką na sztandarze Unii Europejskiej.

„Katalonia nowym państwem europejskim” to hasło widnieje na niejednej katalońskiej fladze. Przewieszone przez balkony flagi są wszechobecne i w rezultacie osoby świeżo do Katalonii przybyłe biorą je często za suszące się ręczniki kąpielowe o wyjątkowo popularnym wzorze.

 Tymczasem fladze katalońskiej towarzyszy wspaniała legenda o rycerskiej chwale i męstwie. Mówi ona, ze czerwone smugi na żółtym tle powstały, gdy pod koniec 9 wieku życie za Katalonię oddawał w walce z Saracenami Wilfryd Kędzierzawy. Kiedy konał na polu bitwy Król zanurzył palce w jego krwi i przeciągnął nimi po złotej tarczy, w ten sposób tworząc charakterystyczne czerwone smugi. Wilfryd dał podwaliny pod powstanie państwa katalońskiego, łącząc kilka hrabstw i dając początek dynastii rządzącej tym terytorium przez kilka wieków. Do dziś okres średniowiecza jest uznawany w Katalonii nie za „mrok dziejów”,  ale za złoty czas niepodległości i prosperity.

 

By sprzeczności było jeszcze więcej, świętem narodowym Katalonii nie jest dzień zwycięstwa nad wrogiem, a dzień klęski i ostatecznej utraty niepodległości na rzecz Hiszpanii. Obchodzi się je 11 września, na pamiątkę zajęcia w roku 1714 prze króla Hiszpanii Filipa V, Barcelony. W tym dniu każdy Katalończyk czuje się zobowiązany do zamanifestowania swoich uczuć patriotycznych.

Te wszystkie zawiłości udało mi się jakoś rozwikłać dzięki świetnemu przewodnikowi, który, by konwencji bloga książkowego uczynić za dość, niedługo polecę. Będzie to  przy okazji opowieści o tym, jak burzliwa historia sprzyja powstawaniu wielkich talentów. Bo czy po poznaniu dziejów tych ziem ktoś jeszcze może się dziwić, że to one właśnie dały światu szalonych surrealistów i nieposkromionych architektów?

mowa o:

comeback

Wróciłam, wreszcie wróciłam, z bardzo późnych w tym roku wakacji. Nawet opróżniłam walizki, wysypałam piasek z książek i zakamarków ubrań, zawinęłam w ciepłe spodnie i sweter wszystkie ślady opalenizny. I teraz siedzę i czekam, aż się z powrotem przyzwyczaję do cichych ludzi, brzydkich ulic i chłodnych wiatrów. Dla złagodzenia aklimatyzacji rzeczywistość serwuje mi małe przyjemności: a to trzy siostry w TVP, a to nowe wydanie książek GW, a to moskiewskie pamiętniki Waltera Benjamina. Gromadzę to wszystko i czekam, aż mi się wreszcie duszyczka wyplącze z uliczek i wydarzeń przez ostatnie tygodnie przemierzonych. Jak mi już wszystko na powrót w głowie i w czasie styknie, to na pewno zacznę opowiadać. Co widziałam, co przeczytałam, jak jadłam, nie to co chciałam, jak chciał pobić mnie kelner, jak zachciało mi się torebki Miu Miu i jak nie wytropiłam znanego pisarza w niegdyś zamieszkanym przez niego miasteczku. Będą zdjęcia, wspomnienia i stulenia, na mur, beton, marmury i złocenia ;).

mowa o:

w taką pogodę tylko o jedzeniu

Pamiętacie czikowaty bestseller Gilbert, który parę lat temu przemknął przez półki księgarń? Nie wiem zresztą, czy słowo przemknął jest tu właściwie, bo on się całkiem nieźle zakorzenił, a potem i rozsiał kolejne tytuły autorki po regałach. Mój wzrok błądził po gąszczu koralików i kwiatów zdobiących okładki zbiorów życiowych mądrości złotowłosej Elizabeth. Poddałam się wtedy nie tylko modzie na książkę, (którą dla uspokojenia sumienia zakupiłam w wersji oryginalnej), ale nawet dałam się zaprowadzić na film zrobiony na jej podstawie. O filmie lepiej nie będę mówić, bo niebardzo jest o czym. O książce powiem, że bezboleśnie przeleciałam przez rozdział o jedzeniu, utknęłam za to natychmiast w części „pray”. Cóż, prozaiczna ze mnie istota, która z przyjemnością oddaje się rozmyślaniom o zawartości talerzy i niezdolna jest do współodczuwania stanów mistycznych uniesień.

Jednak pomimo tego, że książka nie zmieniła stanów mojego ducha tak, jak to było zamierzeniem autorki, to jednak poduczyła mnie patrzenia na jedzenie jako na istotne źródło niezwykłych przeżyć. Przypominam sobie to zwłaszcza podczas podróży do Włoch. Parę lat temu niezwykłego bogactwa wrażeń smakowych dostarczały mi sycylijskie słodycze Tym razem było trochę inaczej, Kalabaria z ciastek raczej nie słynie, a te które udało mi się pokosztować, nie grzeszyły uroda smaku i formy.

Kalabria to kraj czerwonej cebuli i papryczek chili. Dodawane są do wszystkiego i każdy szanujący się sklep spożywczy ma przynajmniej kilka różnych wyrobów z chili oraz cebuli. Wszyscy miłośnicy ziania ogniem przy obiedzie będą się tam czuli jak w raju, zajadając pastę z ostrym sosem, smarując kanapki jednym z paprykowych specjałów, zamawiając na deser lody z cebuli.

Chili może posłużyc jako broń

i jako doraźna pomoc medyczna

Gorzej, gdy po tym wszystkim ktoś chce się napić nie kawy, a herbaty. Jak wiadomo, w krajach południowych jest to napój mało używany i próba jego zamówienia budzi co najmniej lekkie zdziwienia  czasem wręcz sensację. Zdarzyło mi się na przykład, że na moją prośbę o cup of tea kelnerka pobiegła po pomoc do dwóch kolegów i jeden z nich, kiedy zrozumiał o co mi chodzi, wrzasnął zaskoczony „Mamma mia, The nero! Where are you from???”.

Wszystko skończyło się dobrze, herbatę dostałam i piłam ją pilnie obserwowana, jak ktoś odprawiający egzotyczną ceremonię. Należy dodać, że była to obserwacja życzliwa, bo Kalabryjczcy są bardzo rozmowni, łatwi w kontakcie i serdeczni. Ku mojej uldze chętnie dawali się fotografować, odpowiadali uśmiechem na uśmiech i entuzjastycznie przyjmowali wszelkie próby porozumiewania się po włosku.

Tartufo z Pizzo, czyli zwycięzca wielkiego konkursu na najlepsze lody Kalabrii  

Jest też jeden specjał, który całkowicie zawojował moje kubki smakowe. Lody tartufo. Ich zdjęcia, portrety, opisy, zamieszone na każdej cukierni i kawiarni, kusiły bezwstydnie obietnicą rozkoszy jak prostytutki na Placu Pigalle. W końcu uległam i mimo, że wyglądem mocno odbiegały od tradycyjnych specjałów, pokosztowałam słynnych tartufo. Okazały się rzeczywiście wyśmienite. Z zewnątrz wyglądały jak lodowy sznycel obtoczony w bułce i cukrze. Najpierw wiec miałam smak kruszonki, potem przebiłam się do warstwy śmietankowej, następnie kawowej  a wreszcie słodko-gorzkiego serca, które pulsowało pysznym likierem. I pomyślałam sobie, że te lody są zupełnie jak Kalabria, pozornie taka sobie, a w rzeczywistości oferujaca wiele niespodzianek.

wystawę kalabryjskiej cukierni zdobią kiełbaski i krokiety z marcepanu

Trzech Panów w mieście, nie licząc mnie

 

Kiedy sama nie siedzę przy kawiarnianym stoliku, uwielbiam przyglądać się tym, co to robią. I trochę ich podsłuchiwać oczywiście. Z reguły nie mówią rzeczy ważnych ani oryginalnych, ale zabawnie jest odgadywać jakie relacje ich łącza i kim są, kiedy przestają sączyć kawę czy drinka pod płóciennym parasolem. Czasem też otwieram sobie w głowie taki zmyślony lokalik, nienowy, przykurzony i zapraszam do niego na pogawędkę osoby, które okazji porozmawiać ze sobą nie mają. Ostatnio jest to trzech panów, dwóch w wytartych garniturach i jeden w jasnej koszuli, z rozpiętym z powodu upału kołnierzykiem. Siedzą na zewnątrz, ledwo kryjąc się w cieniu, i popijają grappę. Kelner mówi po włosku, jaskółki krzyczą po włosku, nawet pies śpi po włosku, bo przecież akcja tego zmyślenia ma miejsce na wakacjach w tym małym miasteczku, tak uparcie od wieków gniazdującym na klifie Morza Tyrreńskiego. Oni patrzą leniwie na uliczkę i od czasu do czasu wypowiadają kilka zdań.

 

Tylko takie miasta są cos warte, w których się można zgubić” mówi ten całkiem siwy. Ten w śmiesznych okularkach i z wąsami mruczy : „Nie orientować się w mieście to nic niezwykłego. Zabłądzić w nim jednakże, tak jak człowiek potrafi zabłądzić w lesie – to wymaga nauki. Nazwy ulic muszą wtedy przemawiać do błądzącego jak trzask suchych gałęzi, a uliczki śródmieścia pokazywać mu porę dnia tak wyraźnie jak górska dolina”. Na to ten trzeci, co chce jeszcze zamówić zimne piwo, dodaje: „najwspanialej jest włóczyć się po ulicach, które biegną w górę i w dół, jak jakaś rozbrykana zjeżdżalnia i patrzeć na ten paseczek błękitnego nieba miedzy czerwonymi blankami starych domów’.

 

Słucham tego i przytakuję, trochę bez sensu, bo przecież dla tych, których zmyślamy, jesteśmy niewidzialni. Gdybym mogła, przysunęłabym do ich stolika krzesło i napomknęła, że wszystko się zgadza. Że w tym miasteczku, na zapadłej kalabryjskiej prowincji, z błądzeniem nie jest gorzej niż w Siennie czy Wenecji. Można się w nim zgubić w sposób jak najbardziej atrakcyjny.

Bo kiedy szukam Katedry, zagapiam się w dyndającą nad głową pościel, która tak suszy się na włoskich balkonach od lat pięciuset i przez następne pięć wieków schnąć pewnie będzie. Zaczynam myśleć, że o wiele sprytniejszym od wynalazku telefonów jest pomysł budowania wąskich uliczek, tak, że sąsiadka wychyli głowę z okna ku sąsiadce i bez płacenia abonamentu może przeprowadzić długą rozmowę.

 

Zauważam tajemniczą bramę z drwiąco sterczącymi gębami kołatek. A pukaj sobie pukaj i tak nikt nie otworzy, kpią ze mnie te metalowe i piękne twarze. Jednak mam szczęście, i zastaję jedno z tych tajemniczych wrót otwartych tak, że mogę zerknąć na dłużej i nawet zrobić zdjęcie. Ale zaraz moją uwagę zwraca jakiś czarci cień, czarny kot chyłkiem umykający murkiem. Nad głowa piszczy stary szyld, który zagłusza warkot motoru i szybko muszę uskoczyć na schodki, bo ta droga nie pomieści mnie i peguota jednocześnie.

Ale dzięki temu trafiam w kolejną boczną uliczkę, a tam natykam się na koszyki z chili, i jamę starodawnego sklepiku. Ktoś  na mnie kiwa palcem, ktoś mnie przyzywa, prego wola sprzedawca raz po raz i w końcu daje się namówić na skosztowanie marmolady z czerwonej cebuli. Smakuje słodkawo i wcale nie piecze. Dziękuję i idę dalej, już obojętnie dokąd. Gdziekolwiek nie pójdę i tak zawsze coś znajdę.

P.S. Pierwsza osoba, która będzie potrafiła odgadnąć jakich to trzech panów zasiadło przy moim zmyślonym stoliku, otrzyma w nagrodę specjalnie dla niej/niego wybraną wakacyjną lekturę.