Jego życzliwość zasadza się na doświadczeniu, jego wiara w ludzkość podbita jest nieufnością, jego pogodny optymizm jest rewersem pesymizmu, kiedy się uśmiecha, chciałby płakać nad kiepskim uposażeniem tego świata
Joseph Roth „Proza podróżna”, Str 150
Jeśli myślicie, że Proza Podróżna zawiera reportaże z dalekich wypraw, to jesteście w błędzie. Tak nie jest, na pewno nie w przypadku, gdy autorem jest Joseph Roth. Czy to źle? W wydaniu Josepha Rotha na pewno nie. Nikt tak nie opowiada o świecie i ludziach jak on. I tylko on, widząc tak niewiele, potrafi zobaczyć tak dużo. Tylko Joseph, ma tę zdolność, by z gestu tragarza, kłębiącego się dymu, odgłosu kroków na ulicy, wysnuć całą historię o kondycji człowieka.
Bez strachu, nie są to grzmiące powagą przypowieści na miarę tych biblijnych. To raczej drobne historyjki o małym Frytzu, czy starym kelnerze, bez wielkich dramatów i zwrotów akcji. Ale skonstruowane są tak precyzyjnie, z taka delikatnością i kunsztem, tak pięknym językiem, że nie sposób się od nich oderwać.
Bo Joseph Roth ma ten szczególny dar, podobny do tego, jaki przypisał jednemu ze swoich bohaterów. Mówiąc o nim, Roth zwierza się: „kiedy zegarmistrz, z okiem uzbrojonym w cylindryczna lupę, badał zegarek przyniesiony przez mego opiekuna, miałem wrażenie, że przez otwór w czarnej obudowie spogląda w odległą przeszłość” (ibidem, str 161).
Kiedy czytam te słowa, mam poczucie, że autor sportretował nimi samego siebie. Tyle, że on nie potrzebował lupy, bo aparat do obserwacji, niewidzialny, ale działający bezbłędnie, miał na stałe zamontowany w swoim umyśle. I wystarczało mu pióro, notes lub kilka kartek, by przenieść siebie i czytelników w historię co zdarzyła się dawno, przed chwilą, a może wcale. Zresztą, to nieistotne kiedy i czy naprawdę dzieją się sprawy opowiadane przez Rotha. Ważne jest to, jak mocno ich opisy potrafią zachwycić.
Warto: