wojażer

Jego życzliwość zasadza się na doświadczeniu, jego wiara w ludzkość podbita jest nieufnością, jego pogodny optymizm jest rewersem pesymizmu, kiedy się uśmiecha, chciałby płakać nad kiepskim uposażeniem tego świata

Joseph Roth „Proza podróżna”, Str 150

Jeśli myślicie, że Proza Podróżna zawiera reportaże z dalekich wypraw, to jesteście w błędzie. Tak nie jest, na pewno nie  w przypadku, gdy autorem jest Joseph Roth. Czy to źle? W wydaniu Josepha Rotha na pewno nie. Nikt tak nie opowiada o świecie i ludziach jak on. I tylko on, widząc tak niewiele, potrafi zobaczyć tak dużo. Tylko Joseph, ma tę zdolność, by z gestu tragarza, kłębiącego się dymu, odgłosu kroków na ulicy, wysnuć całą historię o kondycji człowieka.

Bez strachu, nie są to grzmiące powagą przypowieści na miarę tych biblijnych. To raczej drobne historyjki o małym Frytzu, czy starym kelnerze, bez wielkich dramatów i zwrotów akcji. Ale skonstruowane są tak precyzyjnie, z taka delikatnością i kunsztem, tak pięknym językiem, że nie sposób się od nich oderwać.

Bo Joseph Roth ma ten szczególny dar, podobny do tego, jaki przypisał jednemu ze swoich bohaterów. Mówiąc o nim, Roth zwierza się: „kiedy zegarmistrz, z okiem uzbrojonym w cylindryczna lupę, badał zegarek przyniesiony przez mego opiekuna, miałem wrażenie, że przez otwór w czarnej obudowie spogląda w odległą przeszłość” (ibidem, str 161).

Kiedy czytam te słowa, mam poczucie, że autor sportretował nimi samego siebie. Tyle, że on nie potrzebował lupy, bo aparat do obserwacji, niewidzialny, ale działający bezbłędnie, miał na stałe zamontowany w swoim umyśle. I wystarczało mu pióro, notes lub kilka kartek, by przenieść siebie i czytelników w historię co zdarzyła się dawno, przed chwilą, a może wcale. Zresztą, to nieistotne kiedy i czy  naprawdę dzieją się sprawy opowiadane przez Rotha. Ważne jest to, jak mocno ich opisy potrafią zachwycić.

Warto:

misz masz sushi

Bonsai

Od kilkudziesięciu lat świat fascynuje się japońska kulturą, której wpływ wykroczył daleko poza kraje Azji. Japonizm przełomu wieków XIX i XX, który odcisnął niezatarty ślad na sztuce, wzornictwie i wyobraźni Zachodu, z oczywistych względów nie miał takiego zasięgu jak dzisiejszy masowy przepływ słów i obrazów. Dzięki współczesnej turystyce i nowym sposobom komunikacji japońska kultura dociera do większej niż kiedykolwiek liczby ludzi.  

Joanna Bator „Rekin z parku Yoyogi”, str 212

Ni pies ni wydra tylko rekin. Zdechły porzucony w parku. W kraju surowej ryby czyli Nipponie. Taki jest moment startu tej książki. Autorka jest zachwycona, że w najsłynniejszym miejscu rekreacyjnym w Tokio pewnego dnia znaleziono śniętego żarłacza Dla niej to sama magia, klaszcze w ręce ze szczęścia i wkłada rekinowi palec między szczęki. A mnie ta historia przeraża, i zaraz myślę jak ta ryba musiała cuchnąc i widzę truchło, ale nie czary. Za nic bym czegoś takiego nie tknęła. Nie skojarzyłabym też tej historii, tak jak zrobiła to Bator, z realizmem magicznym. Pewnie z moją wyobraźnia kiepsko, nie potrafię zobaczyć jak hatifnaty się kulą pod każdym opadłym liściem. Zielone ludziki też ostatnio kojarzę raczej politycznie, nie tak jak pisarka z inną planetą. Może to dlatego nie podeszła mi ta książka.

z parku 3
Jednak w miarę czytania stwierdziłam, że nie w tym tkwi problem. W pozostałych tekstach autorka zrezygnowała z imidżu rusałki pląsającej wśród kwiatów wiśni i przez chwile te krótkie tekściki, podobno o Japonii, czytało mi się lepiej. Ale znowu nie całkiem dobrze. Pisane poprawnie stylistycznie i politycznie, poruszające ważkie i słuszne tematy, jak brak witaminy D w organizmie, ciężki los gejszy i gloryfikacje pod jej postacią systemu wrednego wykorzystywania kobiet, te teksty są, spójrzmy prawdzie w oczy, po prostu nudne. Z większością z nich ochoczo się zgadzam, ale się nimi nie zaciekawiam. Wszystko o czym się w nich pisze już gdzieś przeczytałam, usłyszałam, przemyślałam i sobie w głowie ustawiłam. Niestety znacznie wcześniej niż powstała ta książka.

z parku 2
Choć może cześć problemu tkwi i w tym, jak ta książka została stworzona. Jest to zlepek tekstów poprzednio tam i siam publikowanych. Może stąd te oklepane wątki. Obowiązkowy gruby morał stawiany przed kropka na koniec. I dosyć monotonnie powtarzane niektóre wątki. O Murakamim, Godzili i Otaku, chłopcach, którzy na rzecz mangi i komputerowych gier, rezygnują z rzeczywistości. Zwłaszcza o tych ostatnich pod koniec książki jest dużo, bardzo dużo. Autorka jest nimi tak zafascynowana, jakby to oni pierwsi z domu całe życie nie wychodzili. Tymczasem niektórzy wpadli na to już dawno, i na dodatek ich samotność przyniosła coś więcej niż chroniczna bladość. Weźmy choćby taką Emily Dickinson. Ale aluzji kulturalno oświatowych w książce nie brakuje, więc sobie moje własne daruję. W ramach podsumowania dodam, że z niecierpliwością czekałam chwili, kiedy obrócę w tej książce ostatnią stronę.

mowa o:

rekin

przełknąć knedliczki

 powiedziałem pewnej młodej kelnerce, że w centrum mogą do rachunku w knajpie dopisać nawet datę urodzenia.

– Ja to widzę tak, że po komunizmie mamy wreszcie wolność – odparła młoda Czeszka, jeszcze studentka.

–  I jak pani tę wolność rozumie – spytałem oszołomiony.

–  No, jak nas oszukają w jednej knajpie, mamy wolny wybór, możemy sobie pójść do innej.

 Mariusz Szczygiel, „Zrób sobie raj”, Str. 47

 To jest książka do czytania ukradkowego. Nie tylko dlatego, że można ją tylko trochę uchylić, przez co zagłębiony w lekturze wygląda, jakby się chował. Bardzej mi chodzi o czytanie w ukradzionym gdzieś pokątnie czasie, a najlepiej międzyczasie. Świetnie się do niej zagląda (szerokie otwarcie grozi natychmiastową utratą tekstu, taki urok i czar tego wydania, a właściwie kleju i grzbietu trzymającego kartki) na przystanku, w przerwie na kawę czy herbatę, w trakcie czekania na danie główne czy podczas wyglądania spóźnionego gościa. Teksty krótkie i zajmujące, podzielone na akapity, z których niemal każdy jest jak osobna anegdota. Cudowna organizacja treści dla umysłu latami przyzwyczajanego do przerywania akcji co dziesięć minut reklamą lub sztucznym śmiechem. Tu nie grozi zaczytanie i zapamiętanie się w lekturze.

Nie chcę wcale przez to powiedzieć, że książka jest błaha lub nudna. Na pewno nie można się zaziewać przy historii mało znanego i udanego zamachu na bliskiego współpracownika Hiltera, któremu to czynowi Czesi do dziś nie chcą za nic nadać miana bohaterskiego. Przy wspomnieniu o Egonie Bondym nie będziemy pewnie chcieli jeść (powód tutaj tłumaczy kolega), ale spać nam też się nie zechce. Przy rozdziale o Saudku docenimy urok odrapanych ścian, bo okaże się, że mogą one stać się częścią dzieła sztuki.

W miarę czytania zaczniemy się orientować, że podręcznik do zrozumienia czeskich braci powinien mieć podtytuł dziwnologia stosowana- na co dzień i od święta. Ale tutaj musimy się zacukać: o jakie święto miałoby chodzić? Oto jest pytanie, na które odpowiedzi się w książce nie znajdzie. Dodać należy, tak dla uspokojenia, że brak ten jest skrupulatnie i dogłębnie usprawiedliwiany. Bo jak ten zagadkowy naród nie kocha sławy i chwały, nie modli się publicznie, nie żegna się szerokim gestem, to trzeba przeanalizowac i zgłębic dlaczego tak się dzieje. My, miłośnicy celebracji, na pewno nie pogodzimy się ot tak, od ręki, z tym, że gdzieś ktoś może mieć w nosie to, co uroczyste, w blasku fleszy, rozognionych okrzykach i huku bicia dzwonów pieczołowicie hodowane. Za to z uwagą wysłuchamy dyskursu na temat przyczyn tego stanu rzeczy i jego skutków. Potem pokręcimy głowami, powzdychamy i być może wystosujemy petycję lub podejmiemy akcję. Dzięki której niewielka gromadka wierzących i z trudem praktykujących Czechów będzie mogła znaleźć u nas azyl. Pytanie tylko, jak to na ich stan ducha i szczerość wiary wpłynie.

mowa o: