Lachy i strachy

Byliśmy szczęśliwi z twarzami w cieniu, wycofani. Byliśmy spokojni. Nie trzeba było zaczynać. To niezbyt dobry pomysł – ten świat.

Olga Tokarczuk „Anna In w grobowcach świata”, str 81

Równo dziesięć lat temu narzekałam mocno, na brak możliwości celebrowania Halloween przy pomocy rodzimych lektur. Od tego czasu zmieniło się sporo, a może i wszystko. Po pierwsze rzeczywistość w jakiej żyjemy sprawia, ze mam uczucie jakby Halloween obchodzono na co dzień.  Upiornie jest, coraz mocniej.

Po drugie, czy to z braków na naszym rynku wydawniczym, czy to dzięki podobnym do moich odczuć krajowych autorek i autorów, jakoś brak strasznych książek zaczęto szybko uzupełniać. I dziś jest ich pokaźna lista, więc mogę to i owo do czytania z przerażeniem zasugerować. Jako pierwsza lekturę idealną na ten czas chcę polecić  Ale z Naszymi umarłymi Dehnela. Duchy przeszłości, upiory nienawiści i ojczyźniane zombie robią w tej książce bal, dorównujący uciechom z mojego ulubionego filmu pt Nieustraszeni łowcy wampirów.

Jeśli towarzystwo rozkładających się ciał i narodowych oszołomów nie przypadnie wam do gustu, możecie bać się przyjemniej przy czytaniu jednego z Jackowych kryminałów o Pani Szczupaczyńskiej. W tajemnicy domu Szelców zacna matrona zabierze was na cmentarz, a w Seansie w Domu Egipskim zafunduje wam miejsce przy wirującym stoliku.

Jeśli ktoś historycznych klimatów nie lubi, może zawsze sięgnąć po cos pióra Kańtoch. Kto chce nie tylko drżeć ze strachu, ale także trząść się ze śmiechu, może popróbować wyrobów Marty Kisiel. Moim ulubionym tytułem tej autorki jest Dożywocie. Choć humor książki nie całkiem jest w moim typie, to czytało mi się ją z rosnącą pogodą ducha.

Przy poszukiwaniach przerażających książek na Halloween warto pamiętać o dziełach naszej noblistki. Anna In w Grobowcach świata jest przypowieścią o wyprawie do Krainy Zmarłych. Prowadź swój pług przez kości umarłych to pełnokrwisty kryminał, co stylem narracji i opisami zbrodni idealnie  wpasowuje się w czas mroku i przerażenia. Z półki z polskimi kryminałami, gdzie mocno straszy, warto też zdjąć Zbrodniarza i dziewczynę Michaśki.

Kto zamiast czytać historie z dreszczykiem woli zabawę w literackie wywoływanie duchów, ten chętnie sięgnie do wspomnień i dzienników. W ramach akcji spotkań z bohaterami co przeszli do zaświatów, warto sięgnąć po Tajny Dziennik Mirona Białoszewskiego, gawędy z Marią Janion, opowieści Tadeusza Konwickiego czy biografię Kazimiery Iłłakowiczówny.  Choć najodpowiedniejszym chyba towarzyszem na dni należące do ciemności jest Tomek Beksiński, wielbiciel grozy, mieszkaniec krypty, człowiek mroczny i pełen smutku.

mowa o:

Remont czyli inferno

Życie bez snów i uniesień jest życiem bezkrwistym, smutnym, życiem bez walorów.

Waldemar Bawołek Furtka przy dozorcy, Str 61

Jakbym powiedziała, że patrzę w pomidorową zawartość mojego gara jak w morze czerwone, a moją ziemią obiecaną będzie pełna zapasów piwniczka, to byście się spytały/li co piłam. A jak w tej formie mniej a więcej opowiada o swoich drabinach, pokrętłach i uszczelkach Bawołek, to nikt się o nic nie pyta, tylko jest zachwyt. To ja nie wiem, czy on pisze tak dobrze, czy tak się przyjęło. Że gadanie o garach inaczej się traktuje niż gadania o szpachli i wiadrze.

Tak, feminizuję i nie mam ochoty za to przepraszać. Ale ma być tu nie o tym, co u mnie, i jak mi kobiece doświadczenia przeszkadzają w dążeniach do sławy, chwały czy choćby poczytności. Ma być o Bawołku, pisarzu coraz bardziej czytanym i nagradzanym. Jak z nim. Co u niego. No to proszę bardzo, poniżej zapodaję pobieżny spis tego, co w Bawołka najświeższej książce znajdziecie (w porządku alfabetycznym, w innym się nie da).

Anachronizmy, anteny, antresole, bajzel, butelki, bibeloty, cementy, ciuszki, czajnik, dykta, dokumenty, etole, framugi, futra i frustracja, gazety, gwinty, gejzery, gongi, gzymsy, halucynacje, haki, huki, irytacja, jełopy, kable, książki, klepsydry, kubki, krypty na landszafty, lampy, lustra, łomot, młotki, nakrętki, ościeżnice, pył, pety, piwnice,  regały, rumor, suki, szatan, szmery, ślady, tablaeu  Boscha, taboret, tapczan, usta, usterki, wizje, wizjery, wycieraczki, yale zamki, zalotnice, żako i żakiety.

A nad tym wszystkim Mickiewicz stoi, za serce się trzyma jak majster za klamkę i mu puk puk serce stuka jak naderwany wichajster po wizycie speca, bo to Polska właśnie i każda poluzowana klepka, czy z parkietu, czy z umysłu, Wam tu o ojczyźnie powie.

Naplecie Wam, nastula, aż się pogubcie, westchniecie, że to jak w życiu, choć na serio, to ten gościu mógłby się za coś złapać, a nie tylko przez okno wędrować wzrokiem i sobie umilać czas zapominaniem o tym co tu i teraz. Aż w końcu zamarzycie, by jakoś umknąć z małpiego gaju pisarskich zmyśleń i zaczniecie liczyć strony do końca książki. Bo ileż można, no ileż, ładować się komuś w drzwi i słuchać o tym, że boi się zniszczenia swojej doczesności przez chłopców z wiertarką i Wyborową.   

Na finiszu się przyznam, że piłam tylko herbatę, zwykłą czarną. Czyli nie mam usprawiedliwienia na swoje bełkoty.

Uwaga, teraz będzie bardziej serio o  książce!

 Żeby zadość uczynić tym, co wytrwale doczytali do tego miejsca, kilka słów jeszcze.  Dałabym Furtce chętnie podtytuł Pełnostany, bo jest jak rewers super popularnej  książki Doroty K. Może nawet jest reakcją na nią? Narrator jest równie gapowaty jak bohaterka Pustostanów, ale bardziej od niej zajęty. Robi jakieś bliżej nieokreślone remonty i łazi od mieszkania do mieszkania krakowskiego blokowiska. Lokatorzy są żywi, ale zajęcia i wypowiedzi miewają nie z tego świata. Jak u Kotas, nie dzieje się w książce nic, choć opisane jest w niej wszystko. W sposób nieco bardziej ścisły, bez tak szerokiego lania wody jak w pierwowzorze. Treść mniej meandruje, za to wiruje częściej, powtarzając wątki i tematy. Sam bohater mi się w wyobraźni wyświetlał jako Himilsbach, murarz (kamieniarz)/romantyk i często w  głowie brzmiał mi jego schrypły glos, gdy  przemierzałam tekst. Czy słusznie? Nie mam pojęcia. Nie wiem też dlaczego ta rzecz , co jest o codziennościach, tak jak są książki Mirona B.,  znużyła mnie szybciej i mocniej, niż jakikolwiek wyrób Białoszewskiego.  
Jak Furtkę przeczytacie, to, proszę, wyjaśnicie mi tę tajemnicę.

 Można spróbować:

Bez wciągania

Kwadrans po siódmej. Już chybaśmy nad Polską. W tamtą stronę było więcej chybotów. Tu od początku postanowiłem wpatrywać się w razie niepokojów w złoty dywan, którym wyścielona jest cała podłoga samolotu. Zaraz po zajęciu miejsc stewardesa rozdała wszystkim, oprócz mnie, bo nie chciałem „Trybunę Ludu”.

 Miron Białoszewski „Proza stojąca, proza lecąca”, Str 324

Ale wyszło z tym Mironem! Sama sobie mam ochotę pogratulować, w razie jakby nikt chętny się nie znalazł. Czego? Pomysłu na czytanie książki starej, w momencie gdy wszyscy jarają się nowościami i nominacjami do Nike. Bez pozowania i wysiłku mi się ta oryginalność uruchomiła, więc frajda z niej tym większa. Na dodatek jestem przekonana, że Proza Białoszewskiego lepsza jest od niejednej z tych, co właśnie do nagrody pretenduje. Jest modnie poszatkowana, a zawarte w niej szarpane treści są zrobione z wybitnego języka i niezłych historii. Zawierają trochę opowieści w stylu Chamowa, trochę wyjaśnień do Dziennika z Powstania Warszawskiego i trochę wspomnień z wyprawy Autora na Węgry. A na samym końcu jest super deser, czyli wypowiedzi Białoszewskiego na temat pisania poezji, prozy i sztuk teatralnych.   Mądre, ale nie przemądrzałe, błyskotliwe, ale nie przeintelektualizowane.

W rezultacie mam niedosyt i żal, bo tak szybko książka się skończyła. No z tą szybkością to może przesadzam, teksty Mirona nie nadają się do prędkiego czytania, więc każdy, kto lubi czytać na akord i nabijać sobie statystki przeczytanych stron i tomów, powinien od wyrobów Białoszewskiego trzymać się z daleka. Za to Ci, co lubią prozę kontemplować , potrafią docenić kształt zdań i pomysły na ich układanie, będą w swoim żywiole.

Mnie takie czytanie  osobne, poza modami wszelkimi, bardzo odpowiada i mam zamiar dalej się rozglądać za jeszcze mi nieznanymi tomami mironowego cyklu.

mowa o:

Słodycze

Wiem, że wszystko czego chcę , jest nieuniknione. To tylko kwestia czasu. Swiat w końcu mi to da. Trzeba tylko trochę się postarać i trochę namęczyć brakiem. Być może to jedyny skuteczny sposób na życie .

Dorota Kotas „Cukry”, Str 85

Mogło nie wyjść, ale wyszło. Druga książka najsłynniejszej polskiej debiutantki zeszłego roku to książka dobra, a może i lepsza od poprzedniej. Co prawda miałam z nią problem, bo zaraz po wydaniu zrobiła się niesłychanie popularna, a co za tym idzie wszędzie cytowana i opowiadana. W rezultacie treść książki znałam zanim zaczęłam ją czytać. Jednak dzięki temu mogłam bardziej się skoncentrować na formie, na języku, jakim została napisana. I stwierdzić że pióro autorka ma coraz sprawniejsze, a i pewnie nowa redaktorka popracowała nad książka solidniej.

Narracja jest poprowadzona  w tym samym meandrującym stylu, co Pustostany, ale zdania są bardziej precyzyjne i mocniej trzymają się wątków głównych.  Przy czym język powieści nie zaskakuje nowoczesnością, nie zdumiewa ostrością, nie zadziwia skrótowością. To raczej półsenny rytm fraz opisujących niezwykłe zjawiska zachodzące w wyobraźni autorki jest atutem powieści i czyni ją oryginalną.

O czym jest sama książka? Autorka sugeruje, że o niej samej, o dziewczynie z Aspergerem, wychowanej na polskiej prowincji, w rodzinie nierozumiejącej nic i nie próbującej jej pomóc, z zaburzoną emocjonalnie matką, i autystycznym ojcem. Małe, ale druzgocące akty opresji stosowane wobec tzw dziwnego dziecka (Aspergera u protagonistki stwierdzano, gdy byłą już dorosła), powodują, że czuje się ono odrzucone, obce i marzy bez przerwy o ucieczce z domu. Jak wiemy, te marzenia udaje się zrealizować.

Dorota przenosi się do Warszawy, ma tam trochę przygód, a w końcu pisze Pustostany i dostaje za nie dwie duże nagrody literackie. Ma jednak ciągle niezaspokojoną potrzebę akceptacji, o czym świadczy tekst drugiej książki. Autorka tak bardzo chce być kochana, że usiłuje non stop wzbudzić w czytelniku ciepłe uczucia. Często jej się to udaje. Sama jestem tego przykładem, bo przyłapałam się na tym, że w trakcie śledzenia przeżyć pisarki związanych z otrzymaniem Gdyni i Conrada zaczęłam jej współczuć. Dopiero po podliczeniu otrzymanych przez autorkę kwot otrząsnęłam się nieco,  puknęłam w czoło i przeszłam do bardziej naturalnych uczuć w takich sytuacjach. Czyli do zazdrości.

Odrobinę  złości we mnie ta lektura też wywołała, przy innym fragmencie tekstu.  Bo w pewnym momencie autorka z chęci otrzymania czułości wychodzi  z siebie i włazi w skórę Jelonka Bambi ( serio, jest w książce akapit, gdzie pisarka oznajmia, iż jest mentalną sarenką). Na to obudziła się moja  wewnętrzna lwica i ryknęła trochę ze zgrozy, trochę z niesmaku. Na szczęście Sarenka znikła ze stron książki szybko, więc rzeczona lwica mogła zamknąć paszczę i mruczeć nad tekstem niczym puchaty kotek, karmiony ulubioną śmietanką. 

Kończąc te przydługie wywody powiem, że na razie nie zdajemy sobie wszyscy sprawy, jak ważną książką mogą się okazać Cukry. Bo nie jest to tylko kolejny zbiór wspomnień o dzieciństwie i dorastaniu na polskiej prowincji. Jest to też pierwsza chyba książka w polskiej współczesnej prozie, gdzie Asperger jest przedstawiony z kobiecej perspektywy.

Jednak najistotniejsze j w Cukrach jest to, że pokazują one kobietę nie tylko  jako ofiarę panujących w Polsce warunków społeczno-kulturowych. Dorota Kotas wreszcie zrobiła to, na co większość z nas czekała od dawna. Pokazała, że kobieta może i potrafi uwolnić się z formy pokrzywdzonego dziecka, by stać się stanowiącym o sobie człowiekiem, wiedzącym czego chce i potrafiącym to osiągnąć.

I tak, zamiast niegdyś obiecanej historii o tym jak lesbijki ratują świat, dostałyśmy opowieść o tym, jak lesbijka  i aspergerka ratuje przed światem siebie. Jak znajduje dla siebie miejsce i decyduje się być tym, kim jest naprawdę. Tak, moje miłe czytelniczki i moi mili czytelnicy, wygląda na to, że Dorota K. napisała nam nowy i ekscytujący rozdział herstorii.

mowa o:

Krzychu daje radę

Tytuł artykułu w dzisiejszej Wyborczej zapowiadającego spotkanie z Olga w siedzbie Gazety: „O co Tokarczuk spytałaby Jezusa?”. Niepotrzebne krygowanie się – trzeba było dać tytuł: „O co Jezus spytałby Tokarczuk?”

Krzysztof Varga „Dziennik Hipopotama” str 582

Upierdliwy i marudny warszawiaczek, ze skłonnością do zarozumialstwa, oraz śladami mizoginii i kabotyństwa w charakterze. W sposób irytujący nadużywa archaizmów i przeświergala swoje frazy, nieustając w wysiłkach nadania im pilchowskiego  tonu. Tak, mimo, że się nim zachwycam, to nie robię tego na ślepo, jak widać. Jestem w stanie zauważyć wady narratora Dziennika  hipopotama. Ale, że ze mnie osoba rzetelna, czytelniczka sprawiedliwa i  feministka bez skłonności do mizoandrii, to go pochwalę. Bo jest za co.

Dziennik Hipopotama eklektycznie odwzorowuje i konkluduje profuzję sensualnych, etycznych  oraz intelektualnych odniesień współczesnej jednostki wobec moralnie i profesjonalnie indolentnych działań pozbawionych kompetencji, ale nie wyzutych z ambicji jednostek, organizacji oraz ugrupowań przynależących do współczesnego narodowego establishmentu. Synchronicznie krytyce protagonisty poddane zostają również istotne dla niego przejawy społecznej oraz kulturowej działalności środowisk twórczych, ze szczególnym uwzględnieniem  aktywnych i pasywnych członków elitarnych społeczności literackich. Tak bym wam pisała, gdybym miała zamiar uprawiać krytykę i pichcić recenzje.

Ale że piszę tylko na bloga,  z pełną świadomością mojego braku wiedzy i umiejętności, powiem prosto i tak jak lubię najbardziej. No daje gość czadu, nie zrażajcie się, że profesjonalny z niego felietonista. Czasem rzęzi smętnie za utraconą miłością, albo jakością otaczającej go rzeczywistości, ale ogólnie jest super. Co rusz potrafi strzyknąć jadem, mocno i dowcipnie, a przy tym niegłupio. Dostaje się prawie każdemu:  wielebnym, politykom, kolegom po piórze, członkom  kapituł nagród literackich. Nawet własnej matce nie szczędzi paru zgryźliwości. I na dodatek trudno tym jego błyskotliwym słowom krytyki nie przyznać racji. Jest zajepiście, przez większość czasu. Fakt, tu i ówdzie walnie hasła, jakby chciał zostać współczesnym Rzeckim. Ha, trudno. Łatwo wybaczyć te wybryki, gdy całokształt jest jak trzeba odmalowanym portretem naszych czasów. Bez retuszu, to pewne.

mowa o:

Pisarz radzi: Jak obchodzić się z pomnikiem

Słowo dane wiernemu czytelnikowi zobowiązuje, więc zabieram się za odkurzenie dawno nieużywanej kategorii. Specjalnie dla Bazyla, co ma pewien cytat obiecany już od tygodnia, robię ponowne otwarcie kącika porad pochodzących od znanych i lubianych pisarzy. Przy czym postanowiłam fragment niedawno wspominanej tu książki powiązać jakoś z teraźniejszością. I wyszło na to, że w czasach gdy coraz bardziej atakują nas pomniki właśnie o nich będzie. A dokładniej jak się z nimi obchodzić, by uniknąć zderzenia, uderzenia lub innego ataku. Pomnik Pankowskiego wymachuje mieczem, ale może ci, co są zagrożeni spotkaniem z monumentem rzucającym kamieniami, zechcą skorzystać z pisarskiego pomysłu na przetrwanie konfrontacji z posągiem narodowego bohatera.

Powyższe Cytaty pochodzą z książki pt. „Rudolf „Mariana Pankowskiego

Rycerzy dwóch

Zobaczyliśmy obaj, że namnożyło się między nami tyle czasów i światów, i świateł, że należało słowa wypowiadać powoli, jakbyśmy, po rżysku idąc, odsuwali ruchem łagodnej ręki sny z szarej przędzy i z chorych kąkoli.

Marian Pankowski „Rudolf”,  str 90

Zbliża się październik, czas pogadać o rewolucji. Wiadomo, że u mnie nie będzie o rewolucji robotniczej czy chłopskiej. Tylko o literackiej. Wyobraźcie sobie, że myśląc o rewolucji literackiej nie myślę o Dorocie M. Ha! Myślę o zupełnie innym współczesnym autorze. Jego książka dostała się w moje ręce około dwa lata temu. W jaki sposób, to moja słodka tajemnica. W każdym razie nie był to zakup, tylko prezent. Niesamowity, niezapomniany.

Już przy pierwszym kartkowaniu tej książki wyczułam jej nadzwyczajność. Do tego stopnia, że zamiast  wrzucić ją na półkę oczekujących od razu wzięłam się za czytanie. I była to jazda bez trzymanki, szał oszałamiający, sensacyjny na każdym poziomie. Językowym, bo to co autor wyprawia z polszczyzną przyprawia o opad szczeki, wytrzeszcz oczu oraz wir skojarzeń tak intensywny, że omal nie gubi się sensu. Jednak mimo tej stylistycznej akrobatyki łapie się balans i z zadyszką popada w zachwyty, uśmiechy i niedowierzania.

Po przejściu od formy do treści nie jest gorzej. Na pewno inaczej niż w naszej literaturze bywa. W porównaniu do opowiadanej przez Pankowskiego historii Lubiewo Michaśki to bajka dla grzecznych dzieci. Mało tego, nie tylko erotyczne tabu zostaje tu rąbnięte i rozwalone w pył. Autor po kolei bierze się za wszystkie ojczyźniane mity, uszlachetnione szkolnymi naukami i opiewane pomnikami. Obrazoburstwo jest tu stosowane na każdej stronie, bez umiaru,  ale z olbrzymim talentem. I to nie przy użyciu smarkatych narratorów, co bimbają sobie na wszystko i na luzackim biegu drwią z każdej świętości. Nie, tutaj za obrazę powszechnie uznanych majestatów zabierają się dwaj starsi panowie. I to ma moc i jest tym życie, nieposkromione i prawdziwe. I pociecha, że nikt i nic nie jest ze spiżu, a nadmiar pychy i zadęcia da się powstrzymać. Śmiechem mądrego człowieka.

warto:

dziwnie czyli przyjemnie

Znalazł swoje miejsce i uznał, że nie musi już być taki wielki. Wypuścił więc z siebie powietrze, które czyniło go tak potężnym.

Zbigniew Naszkowski „Pan B. zdziwił się nieco, ale nie widział powodu, by negować fakty”, Str 84

Jest nieduży, spokojny i lubi przebywać między jawą i snem, gdzieś w przedpokojach rzeczywistości. Tam spotykają go przeróżne przygody, krótkie i mało intensywne, ale za to nadzwyczajne. Pan B. uczestniczy w nich bez lęku, z zainteresowaniem przyjmując bieg zdarzeń i z wyrozumiałością traktując niezwykłych ich uczestników. Bez sprzeciwu przyjmuje propozycje wspólnego spaceru od spotkanej w zoo małpy, z życzliwą sympatią traktuje mini malarza mieszkającego w sąsiedztwie i nawet zaprzyjaźnia się z niespodziewanie przybyłym w odwiedziny pytonem. Czasem Pan B. dostaje urlop od udziału w opowiadaniach i zastępuje go równie utalentowany w przeżywaniu zmyśleń Pan O. lub Pan K.

Książeczka zawierająca te historyjki jest maleńka, tak bardzo, że zmieści  się nawet do torebki wielkości portfela. Za to uroku ma ogrom i daje mnóstwo powodów do używania wyobraźni. A to jest, jak wiadomo, jedna z najprzyjemniejszych czynności jaką można podjąć. Zwłaszcza teraz, na początku jesieni, kiedy wszystko zaczyna przydymiać melancholia.

mowa o:

poetka, belferka, feministka

Żyndowie przyglądają się z podziwem, jak sobie urządza samotne, bezdomne życie. Ale to ona współczuje gospodyni, która spędza życie  na troszczeniu się o kilkanaście osób, a w wolnej chwili zanosi paczki do więzień, do swoich sióstr: „po cóż wychodziła pani za mąż? Po co pani się tym wszystkim zajmuje? Tak, to zostałaby pani moją sekretarką”-mówi, niekoniecznie żartem, któregoś dnia.

Joanna Kuciel-Frydryszak „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”, Str 307

Co za Kobieta! Tak sobie wzdycham po zamknięciu tej książki. Czyli biografii Kazimiery Iłłkowiczówny. Poetki bez przekonania, urzędniczki z zawodu, sufrażystki siłą rzeczy, katoliczki z biegiem czasu, nauczycielki z rozsądku. Wydaje się, że w jej jednym życiu nastąpiła kumulacja losów samodzielnych kobiet ubiegłego wieku.  

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie illa-2.jpg

Urodzona jako nieślubne dziecko, osierocone wcześnie przez matkę, wychowywane przez mądrą arystokratkę, miała dość werwy i rozsądku, by się rozejrzeć w świecie i nauczyć biegle kilku języków. Ta umiejętność była jej całym posagiem i trzeba przyznać, że dobrze go wykorzystała. Najpierw jako pracownica przedwojennego MSZtu, potem jako sekretarz Piłsudskiego. Zdolności pisarskie też pewnie jej się przydawały, do sporządzania odpowiedzi na stosy listów pisanych do Marszałka.

Zdolności przewidywania niestety nie posiadała. Latem 1939 roku zrobiła gruntowny remont mieszkania, a opuszczając je we wrześniu wzięła tylko jedną walizkę, jedną torbę i Remingtona. Była pewna, że wyjeżdża na klika dni, wróciła po ośmiu latach. Jej warszawski dom przestał istnieć, a dzielenie jednego pokoju z siostrą i jej córkami szybko stało się nie do wytrzymania dla wszystkich zainteresowanych. Wpadła więc na pomysł, by się przeprowadzić do Poznania.

Tam, w tzw kwaterunku, zamieszkała w wielkim trzydziestometrowym pokoju, ale z innymi lokatorami musiała dzielić się kuchnią i łazienką. Szybko zorganizowała sobie życie, choć nie bez zdziwienia przyjęła fakt, że jej, doświadczonej pracownicy biurowej, nikt nigdzie nie da posady. Nie mogła pojąć, że ważniejsza od umiejętności jest jej rzekomo sanacyjna przeszłość. Nie złościła się jednak, nie złorzeczyła, tylko zakasała rękawy i wzięła się do takiej pracy, jaką mogła wykonywać bez problemów. Czyli do nauczania języków obcych.

Ufff, to zaledwie kilka ciekawostek z życia tej niezwykłej kobiety. W książce znajdziecie znacznie więcej niesamowitych opowieści. Jak choćby te o  jej przyjaźni z Tuwimem, relacjach ze współlokatorami czy z uczniami  pobierającymi u niej lekcje.

Nie można zapomnieć o poezji i prozie i Iłłakowiczówny, choć ona sama nie traktowała swoich dzieł z estymą. Wykonała też wielką pracę translatorską tłumacząc Annę Kareninę, dzieło uznane przez krytyków literackich za kongenialne. Jako entuzjastyczna czytelniczka Anny K zgadzam się z tą opinią w stu procentach, a czytanie o zmaganiach Poetki z tekstem Tołstoja wywołało u mnie wypieki na policzkach i uśmiech na twarzy.

Tak, trzeba przyznać, że życie, twórczość, wreszcie sama postać Iłłakowiczówny, warte są solidnej opowieści. Na szczęście udało się ją autorce „Iłły” stworzyć z polotem i dbałością o fascynujące szczegóły.

mowa o:

jeszcze jedna zeszłoroczna

 

Staję przed biurkiem drugiego ojca, młodszego-moczy nogi w płynącym przez biuro aromatycznym strumieniu, robi notatki w notesie z moleskinowa okładka. Notes omdlewa z rozkoszy, rozkłada szeroko kartki. Ojciec zapisuje w nim złote myśli.

Olga Tokarczuk „Anna In w Grobowcach Świata”, str 51

Co tu kryć, Nobel nie tylko ministra zmotywował do sięgnięcia wreszcie po książki pióra obecnie najbardziej znanej polskiej pisarki. Ale całe rzesze współrodaków. Mnie także. Gdyby nie nagroda dla autorki, pewnie przez kilka następnych lat chomikowałabym ten tytuł, jako żelazny zapas na czasy, gdy nie będę miała co czytać.

Ale poddałam się panującym od października trendom i oto rok zakończyłam wczytując się w jedno z dzieł Noblistki. Czyli w Annę In w Grobowcach Świata.

To pomieszanie mitologii z science finction daje koktajl, przyznaję, niezwykły. Ale nie będę kłamać, że mnie zachwycający. Dlatego Anna nie wylądowała w notce o wybestach zeszłego roku. Jednak zasługuje na wyróżnienie i osobny opis.

To w Annie autorka zastosowała słynnego czwartoosobowego narratora, tak entuzjastycznie opisanego w mowie noblowskiej. Tak naprawdę jest to narrator wieloosobowy, podobny do tego, jaki występuje w Biblii. Podobieństwo jest chyba nieprzypadkowe, bo historia zmartwychwstania i tu i tam staje się w pewnym momencie wątkiem głównym opowieści. Głos zmultiplikowany ma stać się głosem Pana, istoty wszechwiedzącej i wszechwidzącej. Tyle, że do mnie osobiście ten wybieg literacki średnio przemawia. Ten „ja Każdy, który opowiadam” drażni mnie. Mimo pierwszosobowego narratora, otrzymuję narratora pozbawionego osobowości. Na szczęście styl wypowiedzi relacjonujących akcję temu brakowi przeczy. Cieszy mnie to, bo po prostu lubię, kiedy książka do mnie gada głosem człowieka, a nie głosem istoty poza albo nadziemskiej.

Sama Bohaterka, sumeryjska bogini, co postanawia zejść do podziemi, do świata zmarłych, rządzonego przez jej siostrę bliźniaczkę, to kobieta na wskroś nowoczesna. Śmiała, pozbawiona zahamowań. Wyzwolona nawet od śmierci. Imponuje mi, przyznaję szczerze. Oraz prowokuje do zadumy. Nad tym, jak to naprawdę było z innym mitem. Tym, co stał się fundamentem obowiązującej w naszym kraju religii. Tak, przy czytaniu tej książki przemknęła mi nieraz przez myśl refleksja czy biblijny odkupiciel grzechów w swojej pierwotnej, czytaj prawdziwej wersji, nie był kobietą.

Utwierdziły mnie w tym przekonaniu nie tylko prześmiewczo opisane postaci ojców, co niby mogą, ale nie chcą pomóc Annie w jej powrocie do świata żywych. Ale posłowie od tej książki. Napisane przez samą autorkę, zamiast z reguły oferowanych w tym miejscu wydumanych dywagacji literackich, daje klarowne i mądre wyjaśnienie przesłania tej opowieści. Brzmi ono tak jak poniżej i przyczynia się do zwiększenia mojego entuzjazmu dla tej książki.

mowa o:

Olga Tokarczuk, posłowie do „Anna In w Grobowcach Świata”, str 214