co pod choinkę cz.1(La Cuisinière)

Rachel 4

Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że jestem żarliwą propagatorką książek i czytania. Oczywiście ta moja pasja wychodzi poza ramy bloga. Głównie przejawia się to w tym, że w każdych okolicznościach i przy każdej okazji wciskam ludziom książki. Przy czym nie są to jakieś przypadkowo wybrane tytuły. O nie. Mam ambicję, żeby książka nie tylko została przyjęta przez adresata moich zabiegów, ale również przeczytana i pochwalona.

Rachel 1
Kiedyś próbowałam rozpowszechnić zwyczaj BAFAB (buy a friend a book, czyli obdarowywania przyjaciół książkami początkiem każdego kwartału), potem wpadłam na pomysł, by na imieniny zamiast bukietów kwiatów przynosić znajomym lektury (cena ta sama, a przyjemność użytkowania znacznie większa).

Rachel 8
Z lansowaniem czytelnictwa nie odpuszczam i na czas kupowania choinkowych prezentów. Mam zasadę, że każdemu ze współbiesiadników muszę sprezentować co najmniej jedną książkę. I o ile mam szczęście posiadać członków rodziny czytających chętnie, to są wśród nich tacy, którzy oględnie mówiąc, po słowo pisane sięgają nieczęsto. W tych trudnych przypadkach stosuje pewien wymyk. Otóż staram się dla nich wyszukać najnowszą, najatrakcyjniejszą, najbardziej kolorowa książkę kucharską, jaką można znaleźć na sklepowych półkach.

Rachel 7
Obecnie idealną kandydatką na taki prezent wydaje mi się któraś z książek Rachel Khoo.
Rachel to młoda Angielka, która pewnego dnia zdecydowała się wyjechać do Paryża, by wynająć tam maleńkie mieszkanko i nauczyć się gotować. W rezultacie zdobyła nie tylko dyplom Le Cordon Blue, ale i tak szeroką popularność, że można śmiało uznać, że udało się jej zdetronizować Nigellę Lawson. I to nie tylko dlatego, że jest od niej młodsza i szczuplejsza. Przede wszystkim jest od niej bardziej naturalna, nie epatuje sex appeal’em przy każdym machnięciu łyżką i potrafi pokazać, że gotowanie to nie tylko nieustanne przygotowywanie pokarmów dla znajomych i rodziny, ale i twórcza praca, dająca sporo satysfakcji.

Rachel 3
No i, last but not least, ze swoim uroczym mieszkankiem, zagraconą staroświecką kuchnią, kieckami w stylu vintage i czerwoną szminką, Rachel jest po prostu szalenie stylowa. Oglądając jej programy telewizyjne i książki, łatwo zauważymy, że Rachel lansuje coś więcej niż modę na gotowanie. To sposób życia, radosny i swobodny, w którym realizacja własnych pasji jest ważniejsza od gonitwy za robieniem wielkich pieniędzy. I tym chyba Rachel najbardziej urzeka i budzi chęć naśladownictwa.

mowa o:

Rachel 2

z mlekiem? cytryną? rumem? cukrem?

tea 12

Nie wiem, kiedy Anglicy wymyślili tak zwaną early morning cup of tea, czyli wczesną poranną filiżankę herbaty, ale musiało się to się stać w okresie, kiedy szatan miał na Wyspach Brytyjskich szczególnie silne wpływy. Bo trzeba wiedzieć, że w Anglii każdy, ale to każdy człowiek niezależnie od stanu majątkowego, statusu społecznego, wyznania, płci, poglądów politycznych czy zawodu, słowa nie wypowie, siusiu nie zrobi, firanek nie odsłoni, dopóki nie wypije filiżanki mocnej, aż pysk ściskającej herbaty. 

Mira Michałowska „Przez kuchnię i od frontu”, Str 11

tea 14

Herbatka ach herbatka, wzdycham co najmniej kilka razy dziennie, śpiesząc w stronę czajnika. Bo mam sentyment. Nie tylko do uroczej piosenki Starszych Panów , ale i do samego napoju, o którym tak ładnie wyśpiewywali. Od dzieciństwa wszystko co najmilsze kojarzyło mi się z herbatą. Kawa owszem, zawsze pachniała przyjemnie, ale występowała często z papierosem. Co oznaczało, że jest sprawą tylko dorosłych.

tea 18

Natomiast herbacie zwykle towarzyszyły ciastka i ploteczki. Mogłam więc w pełni uczestniczyć w rytuale jej picia, zajadając się smakołykami, popijając aromatyczny napój i słuchając ciekawych opowieści. I tak mi zostało do dziś. Kawę łączę w myślach ze zdenerwowaniem i pośpiechem, herbatę z miłym relaksem. Kawę piję nie częściej niż raz na tydzień, gdy potrzebuję dodatkowego bodźca by sprostać kolejnym problemom, herbatę piję znacznie częściej i z reguły czynność ta oznacza dla mnie odpoczynek.

tea 16

Dlatego tak świetnie rozumiem zamiłowanie Anglików do a nice cup of tea, a zwyczaju  herbacianego fajfa mocno im zazdroszczę. Ostatnio bardziej niż zwykle, bo podobno five o clock jak wszystko, co stare i trąci jeśli nie myszką, to lokiem na czole i spódnicą bombką, wraca znowu do mody. Coraz więcej jest chętnych nie tylko na szykowne spódniczki vintage, ale i na retro party, gdzie pogryza się kanapki z ogórkiem albo śliczniuchne ciastka i popija herbatkę. Sprawa jest do tego stopnia poważna, że napisano na ten temat książkę. Wzięła za to dziewczyna rozmiłowana w tego typu sprawach, która zawodowo już zajmuje się organizacja herbacianych przyjęć.

tea 19

Od kiedy dowiedziałam się o istnieniu rzeczonej książki, kombinowałam co zrobić, żeby ją mieć. Wreszcie po roku poszukiwań i przemyśliwań udało mi się ją kupić za pół ceny w sklepie, który księgarnią nie jest, za to stanowi dyskont wszystkiego, co angielskie. Książkę oglądałam i oglądam i cały czas się zastanawiam, na ile będę jej używała, a na ile po prostu będę ją mieć.

 tea 3

Wydana jest pięknie. To wręcz nowy gatunek, nie książka, a album kulinarny, a właściwie nie kulinarny, a sztuki użytkowej, jaką jest podawanie do stołu. Na wyszperanych na targach staroci i w desach najwyższej urody zastawach Angela Adoree serwuje potrawy, do których stworzenia nie trzeba wielkiego talentu kucharskiego, ale sporo drygu artystycznego. Niektóre pomysły zadziwiają prostotą, jak na przykład ten, by podać zapiekane grejpfruty z kropelką alkoholu i białą plamką śmietany na żółtym lub czerwonym, owocowym tle.

 tea 1

Każdemu przepisowi towarzyszy nie tylko rewelacyjne zdjęcie, ale i krótkie wprowadzenie, które ma za zdanie  opowiedzieć o potrawie ciut więcej, dodać jedną lub dwie rady na temat jej sporządzenia i wyjaśnić, dlaczego ten przepis autorka uznała za wart opublikowania. Do tego od czasu do czasu zamieszczone są instrukcje dla tych, których ogólnie urzekł vintage style of living. Można nauczyć się kręcić włosy a’la Merlin Monroe, przyklejać sztuczne rzęsy i kompletować stara porcelanę.

tea 17

Jedyne czego mi w tej książce brakuje, to, paradoksalnie, przepisów na herbatę. Jest kilka pomysłów na drinki z nią związane (czy teaquilla nie brzmi ciekawie?), ale nie da się tu znaleźć sposobów na stworzenie cudów z samej herbaty. Za to można i chyba warto dać namówić na mały powrót do dawnych lat. Do tego, jak kiedyś piło się herbatę. U nas, nie w Anglii, brało się do tego szklankę z koszyczkiem, czajniczek, cytrynę i suche ciasteczka czyli herbatniki. Pamiętacie?

mowa o:

vintage tea party

koko: kuchenno okolicznościowa konfesja osobista

W ramach sezonowych spowiedzi zdecydowałam, ze teraz będzie właściwy czas by coś wyznać, odkryć pewną prawie wstydliwą tajemnicę. Otóż gotuję niewiele, piekę raz na pół roku. Ostatnio w wyprodukowałam jesienną wersje mufinów ze śliwkami. W pierwszy dzień po wyjęciu z piecyka były nijakie, na dzień drugi ich wnętrze skleiło się w ciągnącą masę o posmaku oleju rzepakowego. Kiedyś zrobiłam sos do spaghetti bardziej gorzki od najpodlejszego lekarstwa, doprawiając go garściami oregano. Nie moje wiec będą zalane słońcem stoły skrzące się barwą i rozmaitością potraw. Nie zdarzy mi się wstać o północy i przy blasku księżyca odprawić misterium pieczenia babki drożdżowej. Nie opowiem nigdy jak wraz ze śpiewem skowronka ucierałam płatki róż z poranna rosą i kryształami cukru, tworząc aromatyzowaną latem konfiturę. Moje dłonie nie pachną wanilią, mijając mnie nie poczujecie woni skórki pomarańczowej i kardamonu. Nic z tego, to pewne, boginią kuchni nie zostanę.

A jednak  uwielbiam oglądać i czytać ( nie użytkować) książki kucharskie. Przy okazji poprzednich świąt z wielką przyjemnością obadałam kuchnie rodziny Mannów, która następnie zyskała bardziej zasłużonego właściciela. Pasłam oczy kolorami kuchni indyjskiej, z przerażeniem zerkając na opisy składników i procesów tworzenia potraw. Ta książka powędrowała do młodego i ambitnego członka rodziny, ale o jej użytkowaniu na razie jest cisza. Byłam chyba pierwszą osobą w księgarni która złapała za kolorowe wydanie Apetycznej Panny Dahl. Długo zastanawiałam się, kogo mogłabym uszczęśliwić taką niespodzianką. Jednak jak poczytałam, co ta, niewątpliwie urocza panna, proponuje do pichcenia, stwierdziłam, że na polskie warunki słabo się te przepisy przekładają i ktoś może mi prychnąć z niesmakiem na ładny, ale bezużyteczny prezent. Potem przypomniałam sobie, że od kilku lat półkę zdobią mi nigdy nie używane porady gotującego Jamiego Oliwiera. Za to są tak wydane, że każde ich otwarcie daje mi prawdziwa zmysłową przyjemność.

Choć znacznie większą radość sprawiło mi niedawne ksiegarniane odkrycie. Udało mi się wyszperać niezbyt grubą książeczkę, o mało wyszukanym tytule „kuchnia wegetariańska”. Mnie jednak intuicja podpowiedziała, że prosty tytuł może sugerować proste przepisy. I rzeczywiście. Okazało się, że receptury są nieskomplikowane, zawierają opisy dań niewyszukanych, ale apetycznych i złożonych z łatwych do zakupienia składników. Całość jest posegregowana nie rodzajami potraw, a porami roku. I ozdobiona pięknymi zdjęciami bieszczadzkiego gospodarstwa autorki. Tym sposobem mam znowu co oglądać przed obiadem i nawet nieśmiało zaczynam planować wyprodukowanie niektórych dań. No bo takiego makaronu z sosem serowym i gruszką chyba nie da się popsuć, prawda?

mowa o: