Ludzi przestaje interesować, kim jestem, tylko czyją jestem prawnuczką. Zważywszy, że chodzi o czwarte pokolenie, może to sie wydawać zabawne, ale rzeczywiście spotkałam się z tym kilkakrotnie i nie było to miłe doświadczenie.
Ludwika Włodek „”Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów”, str. 6
To chyba głupie, a przynajmniej niemądre, robić reaktywację, czy tam reanimację bloga, od książki kiepskiej. Ale to przez nią częściowo popadłam w notkowy stupor, więc muszę ją wreszcie z kolejki czekających na opis wykreślić.
Powiem tylko, że na pomysł jej kupienia wpadłam sama, na pomysł czytanie już nie. Zostałam do tego nakłoniona. I jak się tak nad kartkami pochyliłam, to już w tej pozycji, czytelniczego przykurczu, zostałam.
Jego powód, to zdziwienie ze prawnuczka takiego dobrego pisarza tak bardzo władać piórem nie umie. A jednak! Najlepsze momenty opowieści potomkini Iwaszkiewcza to te, gdzie autorka cytuje prababcie Anię lub pradziadzia Jarka. Reszta jest udręką, grzechem ciężkim przeciwko literaturze. Bez składu i składni, bez humoru, bez radości, napisanym tekstem. Już lepiej by było oddać głos samym wymarłym Iwaszkiewczom, żywym pozostawiając jedynie wybór tekstów.
Niestety, czy to z finansowej, czy to z duchowej potrzeby, prawnuczka Jarosława postanowiła zostać pisarką. No i pech chciał, że to postanowienie zrealizowała. Mogę się założyć, że gdyby ktokolwiek z nas, drodzy blogowicze, tak napisaną książkę zamejlował do wydawnictwa, zostałby potraktowany szybkim deletem.
Tymczasem nazwisko, pochodzenie, marka, zadziałały tak, że nikt nie zastanawiał się nawet nad tekstem, co najwyżej nad doborem zdjęć. Wystarczy książkę przejrzeć, by dojść do takiego wniosku.
Czytanie stanowczo odradzam, szkoda tych chwil z waszego życia, które możecie spożytkować na lekturę czegoś naprawdę dobrego. I tą konkluzją kończę dywagacje o Opowieści prawnuczki Jarosława, bo nie chcę się więcej nad dziewczyną znęcać. W końcu to nie jej wina, że została tak doszczętnie wydziedziczona: i z pięknego Stawiska i z pisarskiego talentu.
mowa o: