sercowo

Emmę bym poczytał dalej, nuży, bo nuży, ale coś do niej przyzwyczaja. A może to rozpęd na stara Anglie. Na te dwory, zamki parki, ścieżki, wertepy. Na ten kraj mgieł i chwalonej pogody, ojczyznę czarownic i kryminałów. Bardzo mnie to ciągnie.

Miron Białoszewski Zawał, Str 85

 Miron w prozie, po raz drugi po Chamowie. Choć najpierw chyba poeta miał ten zawał, a potem przeprowadził się do bloczyska. Ale brak chronologii niczemu nie wadzi. Podobnie jak Mironowi przy czytaniu Austen i tutaj najmocniej chodzi o atmosferę. Taki mały skrawek świata, ograniczony do jednej salki, czy miasteczka, który dzięki odpowiednim opisom urasta do wielkości wszechświata. I to z rozmachem podmalowanego. Tylko u Białoszewskiego salowa może spać „po gotycku”, a schorowany facet człapiący w piżamie zyska miano Chrobrego. Szpitalne piętro staje się teatralną sceną, kluczowym momentem odgrywanego dramatu próba znalezienia sprawnego ustępu. I to wcale nie jest nudne, uciążliwe. Sama dziwiłam się swojemu zaczytaniu w błahych scenkach z życia człowieka chorego. Co dziwniejsze im bardziej autor zdrowiał i wracał do normalności, tym mniej mi to czytanie smakowało. Najlepszy jest Miron z początku leczenia, z zatłoczonej sali, gdzie pacjenci gadają jędzą i palą (papierosy!) na potęgę. Potem, gdy zaczyna życie rekonwalescenta w sanatorium w Inowrocałwiu staje się zwyklejszy. A może bardziej podobny do tego łażącego wiecznie i wszędzie Białoszewskiego z Chamowa. Choć tego też lubię. I jeszcze nieraz poczytam.

mowa o:

legal alien

Anglik, następny, cholerny Anglik! To mi się podoba. Naprawdę. Jestem straszliwym Anglofilem, a wierz mi, nie ma ich już byt wielu na świecie.

Kinglsey Amis Gruby Anglik, str 29

 Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta jak Sting śpiewał o Angliku w Nowym Yorku? Który chodził, nie biegał, po mieście z laseczką w ręku, chwalił się swoimi manierami i absolutnie odmawiał picia kawy. Tego Anglika można miedzy bajki albo i piosenki włożyć. Kinglsey przedstawia nam zupełnie odmiennego przedstawiciela gatunku. To obżerający się grubasek, o nieposkromionym apetycie na whisky i erotyczne przygody. Pieniacz, który przy byle okazji zarzuca stekiem pretensji rozmówcę, a jego koronnym argumentem jest stójka w brzuch przeciwnika. Na dodatek typ ten jest niebywale zakochany w atrakcyjnej (zamęznej) Helen, a jego zabiegi miłosne stanowią raczej serię komiksowych gagów niż nawiązanie do romantycznych tradycji sióstr Bronte.

W ten sposób Amis nie tylko zakpił z powszechnie obowiązujących przesądów na temat tego jak Brytyjczyk powinien wyglądać i się zachowywać. Poprzez osadzenie akcji na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych naszkicował też niezły portrecik środowiska Amerykańskich intelektualistów. Ta lekka i często zabawna książka stanowiła miłą niespodziankę po niezłych, ale i niesłychanie flegmatycznych Starych Diabłach. Anglik  stworzony przez Amisa już nakłonił mnie do poszukiwania pozostałych tytułów tego autora.

mowa o:

wystarczy kwadrans

 

Krwawiący byczy łeb i obcięte murzyńskie ręce, to wypada z najnowszego numeru magazynu Książki. Któremu, jakże słusznie, patronuje rodzina Borgiów. Męska gałąź głownie, bo ten odcinek jest napisany przez facetów i dla facetów. Po przejrzeniu zdjęć i tytułów wyobraził mi się taki portret jego czytelnika idealnego: w fotelu siedzi brodacz ubrany w gatki w palemki i skórzana kurtkę esesmana. Jedna ręką trzyma się za krocze, druga gmera w talerzyku pełnym świeżych robaków. Od czasu do czasu sobie popierduje i zerka na chanel sport z obfitym mordobiciem. Jak mu się nudzi taka action, to przelatuje kanały w poszukiwaniu ładnie głośnych bombowców z drugiej wojny światowej. Jak i tego ma dość, idzie sobie wyguglowac cos fajnego, na przykład gotyckie fantasy o końcu świata. „oczywiście wielowątkowa opowieść Martina ma swoje walory autonomiczne, niezależne od wszelkich powszechniejszych procesów czy zjawisk”, tak przekonuje mnie recenzent najnowszej powieści tego gentru. 

Dlatego dziwię się, kiedy nagle z kartek wychyla się normalna i ludzka twarz Patty Smith. O kochana, my tu sobie możemy tylko wśród tej miazgi literatury pofilologicznej mrugnąć do siebie lekko i lirycznie. Możemy machnąć na to wszystko ręką i wdzięcznie wrzucić całość do łazienki. Ten numer świetnie będzie się komponował z wucecikiem.

mowa o:

Bo czas pożegnać lato

Wrzesień Allenami się zaczyna, najpierw jednego znajduję załączonego do Twojego Stylu, potem drugiego o dziwo w multipleksie. Cieszy mnie to bardzo, a w pewnym momencie, kiedy z trudem znajduje wolne miejsce na sali kinowej, przeraża. To chyba taka zazdrość odkrywcy, który wynalazł sobie coś, co uważa za świetne i wolałby żeby wieści na ten temat nie rozniosły się za szybko, bo mu tłumy zepsują radość cichego posiadania skarbu. Ale trudno, stało się, ten stosunkowo mało woodiowy film bije rekordy popularności i widzę to nawet po moim blogu. Około dziesięciu trafień dziennie w poszukiwaniu Gertrudy Stein sprawiło, że przejęła ona palmę pierwszeństwa od Coco Chanel, do tej pory najczęściej poszukiwanej sławy wśród buksowych notek. Pozostaje mi żałować, że o Stein czytałam tak dawno i pisałam tak mało. Wręcz mam ochotę przy najbliższej okazji wziąć z biblioteki Autobiografie Alicji B. Toklas i odkurzyć sobie w pamięci tamten czas i jego bohaterów. A może któryś z wydawców wpadnie na pomysł wznowienia tej tak dawno niewydawanej książki? Przy sprytnym posłużeniu się popularnością północy w Paryżu mógłby z tego być jakiś, skromny bo skromny, sukces. Choćby na miarę właśnie świeżo wrzuconej do księgarń Klaudynki, która moim zdaniem jest lekturą idealną na schyłek lata.

Sama czytałam tę książkę tyle razy, że teraz do niej nie wrócę. Zastanawiam się wiec czym sobie lekturowo dopełnić babie lato i nie mogę podjąć decyzji. To złapałam za Jeremiego i Osiecką, ale zaraz po obejrzeniu obrazków odłożyłam z powrotem na półkę. W wannie podczytuję opowiadania Woolf, w innych chwilach Zagajewskiego. Ten jednak  w większych dawkach zaczyna mnie nużyć i znowu wracam do stosu nieprzeczytanych. Są tu nie tylko oczekujące, ale i te, przez które nie dało mi się przebrnąc na wakacjach.

Najgorszymi wspomnieniami darzę Sztuczne oddychanie Ricardo Piglia. Miała to być historia wuja oryginała i awanturnika. Przy wstępnym czytaniu okazało się, że wuj ledwie się gdzieś tam odznacza od wyraźnego tła, które stanowią zawiłości argentyńskiej historii politycznej. Koszmarnie nudne i skomplikowane wywody na powyższy temat zmusiły mnie do porzucenia książki po pierwszych 50 stronach czytania. Na szczęście więcej tego rodzaju wpadek lekturowych podczas tego lata nie przeżyłam. Za to skutecznie wyleczyłam się z pakowania do walizki książek zupełnie wcześniej nierozpoznanych. Choćby nawet miały wyjątkowo zachęcający, czytaj mały, format i kuszący opis na okładce. Najlepiej chyba stawiać na kryminały, autorów od dawna ulubionych i ewentualnie memuary intrygujących osób. Takie zalecenia wypisuje sobie na wypadek pakowania książek na przyszłe wyjazdy. Do których chętnie dodałabym i Wasze pomysły i porady.

mowa o:

zgred

Jesteśmy z ludźmi w zażyłej przyjaźni i faktycznie wydaje nam się że to przyjaźń na całe życie , i któregoś dnia ci ponad wszystko przez nas cenieni, ba, podziwiani, ostatecznie wręcz kochani ludzie rozczarowują nas i budzą odrazę, zaczynamy ich nienawidzić i nie chcemy mieć z nimi więcej doczynienia, myślałem w uszatym fotelu, a że nie chcemy ich przez całe życie ścigać naszą nienawiścią, jak pierwotnie ścigaliśmy sympatia i miłością, wykreślamy ich po prostu z pamięci.

Thomas Bernhard „Wycinka”, Str 47

 Cala akcja powieści toczy się w ciągu jednego wieczornego przyjecia, na którym zbiera się spora grupa ludzi. Brzmi znajomo? Ale nie łudźmy się, nie będzie tu uroczej pani domu, która wcześniej sama kupiła kwiaty żeby przyozdobić biesiadny stół. Zamiast państwa Dalloway mamy Auersbergów, a strumień narracji jest potokiem gorzkich rozmyślań jednego z ich gości. Dawny przyjaciel rodziny siedzi w fotelu i ma za złe. Wspomina i wypomina, zieje ogniem, pluje jadem i rozdziobuje na drobne strzępy dawne relacje i znajomości. Przeliczy się ten, kto będzie tu szukał wyrafinowanych form wyrażania nienawiści. Narrator jest dosadny, szczery, precyzyjny w określaniu tego, co jest, co było między ludźmi, których spotyka na nieszczęsnej artystycznej kolacji. Wszystkie jego wnioski można nazwać jedynie okrutnymi prawdami. Poddaje szczególnej analizie to jak ludzie zmieniają się wobec siebie tylko dlatego że się lepiej, za dobrze wręcz, zaczynają poznawać. Bo przecież nie tylko z ubrań człowiek wyrasta, także relacje z innymi stają się z biegiem lat zbyt ciasne, zaczynają uwierać, robią się nieodpowiednie, powodują uczucie dyskomfortu i w rezultacie zbyt ostre widzenie wad i błędów. W pewnym momencie dochodzimy do granicy poznania człowieka i wtedy możemy się tylko odwrócić i biec. Jak najdalej i w kierunku który zapewni największy dystans.

Szkoda sie okłamywać, że autor miał na myśli jedynie środowisko artystyczne. Wiedeńskich niespełnionych kabotynów tchnących fałszem przy każdym słowie i geście. Jeśli czytelnik zdobędzie się na uczciwość wobec siebie i swojej pamięci, to szybko przyzna, że opisy sytuacji i osób może porównać do tych znanych z własnej przeszłości. Jednak nie należy liczyć na to, że Bernhard, odsłaniając tak dużo, zafunduje nam pokazanie całej prawdy. Nie ma tak dobrze, żadnych iluminacji i objawień, za to sporo monotonnego ględzenia, z którego od czasu do czasu wypływa na powierzchnie zdanie, akapit, wart  wrzucenia do osobistej ksiegi cytatów. Na koniec odczuwa się jedynie wielkie uczucie ulgi, że wreszcie przebrnęło się przez potok wyrzutów i pretenesji i będzie można sięgnąć po coś bardziej sympatycznego w czytaniu. Niejeden pewnie podda się końcowej sugestii autora i sięgnie do klasyki sławiącej naturę. Może i warto sprawdzić, czy faktycznie Walden is the answer.

mowa o: