Angielski jest językiem misternych różnic i osobliwości, jest w nim miejsce na kiciusia, łachmytę, sztylet zecerski i piwo, jest mową Ahaba, Falstaffa i dickensowskiej pani Gamp
Donna Tartt „Tajemna Historia”, str 225
Powinnam pisać po polsku, wiem, ale wyjątkowo to obce słowo bardziej mi pasuje do odzwierciedlenia stanu pod tytułem zawód. Po pierwsze w naszym języku nie wiadomo dlaczego ten sam wyraz oznacza i stan bycia zawiedzionym i profesję. Stąd niewielki krok do konkluzji, że w naszym kraju praca to rozczarowanie. Ale nie pójdę tą drogą. Wracam na ścieżkę angielszczyzny.
Disappointment, przyjrzyjmy się temu słowu dokładnie. Stoimy na samym szczycie D, nagle osuwa nam się noga i zaczynamy zjeżdżać w dół, obijając się o kropkę, klując się o szpikulec i. Podskakujemy obolałym tyłkiem na podwójnym pp, staczamy się po o, by dostać w szczękę od kolejnego i, wpadamy miedzy szczeble n, w czoło dziobie nas kreska t, usiłujemy się jeszcze, ostatkiem sił, wydrapać się na wielbłądzi grzbiet m, ale na próżno, zsuwamy się prosto w paszczę e i wreszcie klinujemy pod kolejnym n, nogami zapierając się o t. I tak poobijani, z trudem wstrzymując złość i łzy, tkwimy bezradni. Do czasu, gdy alfabet i los zaserwują nam inny układ liter i zdarzeń.
Jeśli o mnie chodzi, to właśnie jestem na etapie opatrywania obrażeń, duchowych, cielesnych i literackich. Bo oto moje plany wzięły w łeb i nie dotarłam na Conrada, nie dojechałam na targi książki w Krakowie i nawet nie zdążyłam wymienić książek w bibliotece. Zerwałam za to potężnego prztyczka w nos od losu.
By dolać oliwy do ognia, żeby wzbudzić w sobie ( a mam nadzieję, że i w Was) większy żal, dodam, że preludium do tej serii zawodów było rozczarowanie czytelnicze.
Oto zabrałam się za dawno czekającą na półce książkę, zachomikowaną na czasy ciężkie albo ponure. Była to kolejna Donna Tartt. Obiecywałam sobie po niej wiele, bo moje dotychczasowe spotkania z autorką były bardzo udane. Na dodatek wszędzie ogłoszono Tajemną historię (bo o niej tu mowa) majstersztykiem, pierwszym arcydziełem świetnej pisarski. Cóż, jedno jest pewne. Po książce widać, że jest wprawką debiutanta. Może nie całkiem nieudolną, ale sprawiającą zawód w porównaniu do innych dzieł pisarki.
Historia zaczyna się ciekawie. Protagonista, po licznych perturbacjach życiowych, rozpoczyna studia humanistyczne na jednym z prestiżowych amerykańskich uniwersytetów. Już w pierwszych dniach pobytu na campusie intryguje go grupa ekscentryków zajmujących się filologią klasyczna. Okazuje się, że uczestniczą oni w seminarium wybitnego znawcy antyku, według tylko sobie znanego klucza wybierającego studentów godnych udziału w jego zajęciach. Bohaterowi cudem udaje się załapać do tej elitarnej grupy intelektualistów. Zaprzyjaźnia się z nimi, jednocześnie ukrywając swój, bardzo kiepski, status społeczny i finansowy. I jak to w opowieściach tego rodzaju bywa, z czasem przekonuje się, że nie wszystko złoto co się świeci, a wysoki poziom IQ nie koniecznie oznacza wysoki poziom moralny. Więcej nie o fabule nie powiem, bo zrobi się z notki spojler.
Przyznam tylko, że, o ile pomysł na akcję nie jest zły, to sposób jej poprowadzenia szwankuje tu i ówdzie. Po pierwsze sporo tu dłużyzn, uciążliwych w czytaniu i niewiele wnoszących. Po drugie styl narracji bywa naiwnie literacki. I to właśnie mnie najbardziej drażniło. Te popisy autorki, mające na celu pokazanie, że pisanie jest sztuką przez duże i zakręcone S, a minimalizm oznacza brak artyzmu. Otóż mam trochę odmienny pogląd na tę kwestię. I dlatego nie mogę powiedzieć, że pierwsza książka Donny Tartt to dzieło wybitne.
mowa o: