Zbudowałam dom dla niewinnych szaleńców i tu wolno im mieszkać w spokoju, dopóki żyję
Tove Jansson „Słoneczne miasto”, Str 48
Finał wakacji i oczywisty koniec lata (za oknem 12 stopni ciepła i deszcz), to dobry czas by wziąć się znów za bloga. Chyba? Tak czy siak próbuję. Przy pomocy ulubionej autorki. Czyli Tove Jansson, jednej z nielicznych pisarek, której jestem gotowa przeczytać wszystko. Pod warunkiem, że będzie wydane w języku polskim lub angielskim. Niedawno podczas wędrówki po księgarniach w upalny dzień natknęłam się na jej tytuł idealnie pasujący do okoliczności i bez wahania pobiegłam z nim do kasy. Nie bez znaczenia była też spora obniżka ceny tej książki, bijącej rekordy popularności jeszcze rok czy dwa lata temu . A teraz kurzyła się w kącie, czekając na ponowne odkrycie.
Czy przez to, że książka była tak mało nowa, czy przez słoneczną okładkę, dość, że zaczęłam ją czytać znacznie szybciej, niż zwykle to robię z tytułami świeżo dostanymi lub kupionymi. I poczułam się dziwnie. Nie przez krótkie leżakowanie książki. A z innego powodu. Otóż gdy biorę się za niemuminkowe tytuły Tove, włącza mi się w głowie porównywarka bohaterów i sytuacji do tych, jakie znam z Doliny Muminków. W przypadku „Słonecznego miasta” ten automat zaczął mi działać wyjątkowo silnie. Nie mogłam się powstrzymać przed dopatrywaniem się w opisanych przez Tove mieszkańcach amerykańskiego domu spokojnej starości takich postaci jak Filifionka, Mimbla czy Gapsa. Nawet znalazłam kogoś, kto zachowywał się prawie jak Wuj Truj. Tak, moim zdaniem, pierwsze opowiadanie w tej książce to remake Doliny Muminków w Listopadzie. Wersja dla dorosłych opowieści o istotach wytrąconych ze swojego dawnego życia i usiłujących się odnaleźć w nowych warunkach lokalowych i emocjonalnych.
Muszę przyznać, że opowieść druga jakoś mniej pachniała mi miejscem, gdzie często pija się sok malinowy i zajada naleśniki. „Kamienne pole” to historia człowieka tak bardzo skupionego na swoim pisaniu i literackiej twórczości, że poza nimi nie dostrzegał w swoim życiu nic innego. No może oprócz czekających na opróżnienie butelek whisky. Żona, a potem córki, biernie poddawały się jego woli, jego pogardzie, jego obojętności. Aż do pewnego wakacyjnego wypadu w czasie, gdy dzieci były już dorosłe.

Od historii Jonasza (zdaje się, że nieprzypadkowo autorka nadała swojemu bohaterowi imię człowieka, co część życia spędził we wnętrzu wieloryba; jej protagonista, pisarz, jest podobnie odseparowany od świata, będąc „połkniętym” przez literaturę) wieje raczej chłodem Gór Samotnych niże ciepełkiem Doliny Muminków. Jedyny mieszkaniec Doliny, jakiego mi Jonasz przypomina, to Piżmowiec. Nabzdyczony jegomość, spędzający całe dni w hamaku, pozwalający się obsługiwać i prychający z wyższością na tych, co o niego dbali. Pewnego razu Piżmowiec wybrał sie do jaskini, by nacieszyć się spokojem. Porzucony tam czarodziejski kapelusz wziął za kosz do śmieci. Jak to się dla niego skończyło, możecie sprawdzić, zaglądając do „W Dolinie Muminków”. Powiem tylko, że Piżmowiec szybciutko wrócił do towarzystwa Muminków.
Jonasz nie trafia na żadną własność czarnoksiężnika, ale ma jaskinię, własny pokój w domku nad morzem, gdzie bez pomocy magii udaje mu się uwolnić sporo demonów. Nie będę opowiadać co z tego wynikło, bo znacznie lepiej robi to Jansson.
Mogę tylko podsumować tę książkę stwierdzeniem, że czytanie Tove dla dorosłych dostarcza smaku nie malin, a limonki.
mowa o: