wyfrunęła przyfrunęła

MO Rzeszów 1

Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni
Gdy nie ma w domu dzieci – to jesteśmy niegrzeczni
(Kazik Staszewski „gdy nie ma dzieci”)
Podśpiewuje sobie pod nosem niejeden rodzic w obliczu nadchodzących ferii lub dni lata. Tekst ułożony niedawno, ma zdaje się zastosowanie od wieków.
Przynajmniej od końcówki dziewiętnastego wieku, jak można wyczytać w powieści Kosztolanyi’ego. Jego historia mówi o tym, jak pewnego razu córka starszego małżeństwa mieszkającego w prowincjonalnym węgierskim miasteczku wybiera się na krótkie odwiedziny u wujostwa zostawiając rodziców samych. Opuszczeni biedacy, są skazani na jeszcze większą samotność i konieczność odżywiania się w lokalnej restauracji. Tak przynajmniej sądzi córka.
Prawda wygląda zupełnie inaczej, życie rodziców uwolnionych od towarzystwa smętnej i nudnej jedynaczki nabiera kolorów i niespodziewanie przyjemnych smaków. Spotykają dawno niewidzianych znajomych, zaczynają dbać o wygląd i bywać jeśli nie w świecie, to przynajmniej w jego mikro wersji tego zapyziałego miasteczka, w którym przyszło im mieszkać.
Czy jednak jest to optymistyczna przypowieść o radościach tego, co psychologowie społeczni nazywaja etapem pustego gniazda?
Niezupełnie. Żeby dotrzeć do jej głębszych warstw, warto po pierwsze spojrzeć na wstęp i komentarz Petera Esterhazyego. Dzięki temu uświadomimy sobie metaforyczny wymiar opowieści. Bo czy tytułowa Ptaszyna to tylko nudna stara panna, które czyni jałowym nie tylko swoje życie ale i towarzyszących jej rodziców? Można w tej postaci zobaczyć znacznie więcej. „Szpetota Ptaszyny, jej rozlazła tusza, tępota, agresywna dobroć, – to my, to nasze życie-takie drętwe obliczalne” mówi komentator i trudno nie przyznać mu racji. Można dopowiedzieć, że Ptaszyna to drobnomieszczański, duszny i jałowy sposób życia. To trwanie w marazmie nudnych przyzwyczajeń.
Można wreszcie Ptaszynę rozpatrywać jako pewien etap społecznej pozycji kobiety. Żyjąca pod koniec dziewiętnastego wieku brzydula, nie mając szansy na zamążpójście nie ma szansy na ciekawe życie. Spędza godziny, dni, lata, gotując pożywne i mdłe potrawy dla rodziców i szydełkując kolejne serwetki. Trudno nie zastanawiać się jak by to wyglądało, gdyby Ptaszyna była współczesną singielką. Trudno też nie zauważyć, jak bardzo bierne w tej książce są kobiety, w swojej roli opiekunek mężów i ojców. I trudno nie odetchnąć z ulgą, że los daje nam teraz do obsadzenia trochę więcej ról, niż te opiekunki domowego ogniska lub romantycznej uwodzicielki.

warto:

Ptaszyna

Harry Potter XXL

balkon

Jej niechęć do Strike jakby się ulotniła. Nie zdziwiło go to. Mnóstwo razy zetknął się z takim zjawiskiem. Ludzie lubili mówić i od tej zasady było bardzo niewiele wyjątków. Cała sztuka polegała na skłonieniu ich do mówienia. 

Robert Galbraith Wołanie Kukułki, str 153

Harry Potter reinkarnacja. W nowym wcieleniu jest ociężałym trzydziestoparolatkiem ze wciąż potarganą czupryną. Blizna na czole znikła, ale ma inne ślady walki ze złem.
Cormoran Strike, nowy bohater Rowling, da się lubić i to bardzo, podobnie jak jego bajkowy poprzednik. Jest też prawie sierotą z pełną ciężkich przeżyć przeszłością. Żeby nie było nudno, brak jest dalszych podobieństw. Cormoran jest detektywem, który ma problemy osobiste i finansowe. Czarować nie umie, za to myśleć i składać fakty w logiczną całość owszem. Ma asystentkę równie inteligentną jak Hermiona i lojalną jak doktor Watson.
Razem tworzą zgrany duet, który doprowadza do rozwikłania skomplikowanej zagadki kryminalnej. Skonstruowanej przez autorkę na tyle dobrze, że zapisuję ją (czy może jego) na moją mentalną listę ulubionych twórców kryminałów. Kto wie, czy nie znajdzie się tam przed Martą Grimes. Jest bardziej od niej, rzeczowa, daje ciekawe watki poboczne i lepiej radzi sobie w finale.
Jedyne co drażni, to lekko pretensjonalna maniera pisarki cytowania wielkich pisarzy i filozofów na początku każdego rozdziału, Nie wiem, czy chce w ten sposób polepszyć czytelnikowi samopoczucie, dając mu pretekst do myślenia o kryminale jako lekturze niosącej głębsze treści. Czy też ma na celu udowodnienie własnej erudycji i pokazanie, że autor błahych z pozoru książek, ignorantem nie jest. A przecież i tak czytam kryminały dla samej radości podążania za zajmującą akcją i opisami nietuzinkowych miejsc i postaci. Których na szczęście w tej książce nie brakowało.

mowa o:

Kukułka

Księgogród revisited

Labirynt 1

W tym pomieszczeniu znajdują się…ech…jeden bibliofrenik…dwóch biblistów….jeden biblioklasta…jeden bibliopata…jeden bibliofob..nie, dwóch! Trzech biblionekromantów, tych akurat trudno przeoczyć…no, i tak…no i właśnie, jeden biblioskop. No i nieodzowny bibliowers, tam z tyłu przy bufecie! Tylu na pierwszy rzut oka.
Walter Moers Labirynt Śniących Książek, str 103

Tak długo oczekiwane spotkanie i taki zawód! Może to dlatego, że smoki również starzeją się, a wraz biegiem lat przybierają na wadze, robią się leniwe i nudne. Tak, może dlatego moje ponowne spotkanie z Hildegunstem Rzeźbiarzem Mitów nie należało do udanych.
Bo ten świetnie niegdyś piszący smok osiadł na laurach, i po wielkim sukcesie wydawniczym, pławi się w nieróbstwie. Z marazmu wyrywa go dopiero tajemniczy liścik, donoszący, że jego dawny znajomy, złowieszczy Król Cieni, powrócił. Wytracony z równowagi tą wiadomością Hildegunst wyrusza w podróż do Ksiegogrodu, który odbudowano w dwieście lat po tym, jak został niemal doszczętnie spalony przez szukającego zemsty Króla Cieni. Tak rozpoczyna się historia.
No właśnie, tak na serio to nic się nic rozpoczyna. Hildegunst powraca do miasta jak dawno nieobecny emigrant do ojczyzny, dziwi się zmianom i nieustannie wraca pamięcią do przeszłości. W rezultacie mamy ciągle powtarzaną opowieść z pierwszego tomu przygód, niemal te same postaci, i te same wątki. Nie dzieje się nic nowego. Nawet świeży motyw teatrów lalkowych, które mają być wielkim szałem w Księgogrodzie staje się nudny poprzez drobiazgowość opisów. Na dodatek najistotniejszy spektakl odegrany przez jego aktorów dotyczy oczywiście wyprawy Hildegunsta do Miasta Śniących Książek, czyli znowu jest powtórka z pierwszej części cyklu.
Powstaje efekt weterana siedzącego w fotelu i snującego opowieści o swoich dawnych przygodach. Pewnie dlatego miałam wrażenie, że Orm (dla niewtajemniczonych: Orm to pisarskie natchnienie) opuścił nie tylko znamienitego smoka, ale i autora jego historii. Pozostaje mi ze smutkiem stwierdzić, że nie warto kupować drugiej części przygód Hildegunsta. I ostrzec, żebyście nie dali się zwieść tytułowi i uroczemu portretowi buchlinga z tyłu okładki. Do Labiryntu Śniących Książek akcja ledwo dociera. Ażeby się w niej połapać, wystarczy się zaszyć wśród księgarnianych półek na jakieś pół godziny i przeczytać dwa ostatnie rozdziały książki. To będzie dostateczne wprowadzenie do trzeciego tomu ksiegogrodzkiego, który podobno jest w trakcie pisania.

mowa o:

Labirynt

livreczki nie wydałeś miodzio

The broad-backed hippopotamus
Rests on his belly in the mud;
Although he seems so firm to us
He is merely flesh and blood.

T.S. Eliot „Hippopotamus”

Po tym wszystkim, co ostatnio czytałam. Po zaskoczeniu tym, kto jest dzisiejszym Noblistą. Tak sobie myślę.

Czy wydawcy książkowi zdają sobie sprawę, że blogerzy często mają ich za prawdziwych frajerów i obiboków? Wydają stosy poradników gwiazdeczek rodzimego autoramentu albo czytadła powszechne może na lotniskowych stoiskach, ale już nie w szanowanych księgarniach. W rezultacie daje to wrażenie, że nie posługują się żadnymi badaniami rynku, idą po najmniejszej linii oporu, licząc na lokalnych celebrytów lub zagraniczne pewniaki z pierwszych miejsc the best for easy reading sellerów.
Dzisiejszy Nobel literacki dowodzi, że nie zadają sobie nawet trudu, by rzucić okiem na, tak wydawałoby się istotne rankingi, jak te głoszące nazwiska kandydatów do nagrody. Niegdyś publikowany u nas Patrick Modiano, był starannie omijany w planach wydawniczych przez ostatnie dwadzieścia lat. Mimo tego, że był laureatem prestiżowej nagrody Goncourtów i poważnym kandydatem do Nobla.
Zajęci wciskaniem w rynek zwiędłych na mrozie stokrotek, uschniętych lawendowych bukiecików i innych chwastów z pogranicza chłamu i chiku, rodzimi wydawcy zapomnieli najwidoczniej na czym polega rozpowszechnianie literatury. I dali po raz kolejny wielkiego ciała. Którego w żadnym wypadku nie należy mylić z ciachem.

No chyba, że z zakalcem.

mowa o:

Noblista 3

jadzik, stosik i listeczki

Liscie 6

Ależ dzisiaj wiało! Dudniło po kominowych przewodach, przewracało doniczki i zaśmiecało balkon. Świstało mi po plecach, szarpało włosami, kiedy poszłam ten bałagan ogarniać. Wreszcie zagnało mi do głowy dziwne pomysły. Podobno niedobre, bo pokazywanie stosów na blogach już od dawna jest badziewne. A teraz, kiedy zaczęto pisać o książkowych blogerach w prasie, i to ogólnokrajowej, to wypadałoby się wspiąć na poziom wyższy, niż pstrykanie fotek kupce książek. Jednak mnie kusi, żeby to zrobić, kusi też, żeby jeszcze kilka słów na temat tego, czytanego chyba tylko przez blogerów, artykułu powiedzieć.
Będę przynajmniej krytyczna, bo podobno blogerzy książkowi to krytyczni wcale nie są. Tylko siedzą i opisują, a właściwie przepisują treść przeczytanych książek. Tymczasem gdy tak siadłam i przeczytałam wspomniany artykuł, to ochota na streszczanie mnie nie naszła, ale na kilka uwag i owszem. Pierwsza to taka, że moim zdaniem nie o blogerów książkowych tak właściwie w nim chodzi, ale o to, jak usprawnić współpracę blogerów z wydawnictwami, tak, by ta ciemna i niekrytyczna masa o książkach pisząca nadawała się bardziej do lansowania produktu, który łatwy do marketingu nie jest.
Tu nasuwa się automatycznie następna refleksja, że równie trudno się sprzedaje prasę o literaturze traktującą. Stąd pewnie i pomysł zwrócenia uwagi na element będący jednocześnie potencjalnym nabywcą, jak i marketingowcem i urządzenia spotkania z blogerami w redakcji magazynu Książek. Po części nawet cel został osiągnięty, bo każdy bloger, który na tym spotkaniu był, o magazynie napisał. Jednak nie mogę również oprzeć się wrażeniu, że bohaterowie artykuliku zostali niewąsko nabici w butelkę. Bo choć oni magazyn Książki dzielnie i entuzjastycznie zareklamowali w swoich notkach, to już sam magazyn nie uznał za stosowne odpowiednio się odwdzięczyć. I szanowna redakcja, zamiast wrzucić artykuł o spotkaniu w tym wydaniu magazynu, o którym tak głośno dzięki blogerom było, zarówno samo wydarzenie jak i jego uczestników zignorowała. Niejako potwierdzając w ten sposób, że blogerów można sobie spokojnie lekceważyć.
Bo niestety takim gestem było wrzucenie artykułu o nich na 16 stronę gazety codziennej, na dodatek w dniu, kiedy wszyscy mieli chęć do czytania wyłącznie informacji na temat expose świeżo upieczonego Premiera (Który, miejmy nadzieje, priemierożką nie zostanie). W ten sposób artykuł stał się watą uzupełniającą wydanie, na dodatek watą niedbale upakowaną, gdzie wrzucono zamaszystym gestem zarówno wypowiedzi osób stricte o książkach piszących jak i tych, które zajmują się nie literaturą, ale kulturą masową. Wyszło w rezultacie na to, że blogerzy książkowi to nieliczące się środowisko które nie może liczyć nawet na porządne potraktowanie przez prasę fachową. Takie to miodzio piołunem podszyte z tego uwarzono.

I choćby redakcja się tłumaczyła, że zrobiło się gorzko, gorzko po to, żeby dać sobie buzi, to wydaje mi się, że zamiast nadstawiania policzka moi współblogujący towarzysze powinni posłużyć się innym gestem, cytując wspaniałe słowa wieszcza:

Warszawskie bubki, żygolaki
Z szajką wytwornych pind na kupę,
Rębajły, franty, zabijaki,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.
(…)
Co w Bochni, Stryju i Krakowie
Szerzycie kulturalną francę !
Którzy chlipiecie z “Naje Fraje”
Swą intelektualną zupę,
Mądrale, oczytane faje,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.
(J.Tuwim)

A teraz, w ramach szerzenia blogowej tradycji i eksponowania tego, co bloger książkowy ma najlepsze, mój pilnie uskładany, jesiennie uformowany kompost literacki, którym mam zamiar użyźniać sobie umysł przez najbliższe miesiące:

stosW stosie jest:

1. Kolejny Barnes, tym razem o Francji i zdaje się, że znowu o Flaubercie.

2. Listy Virgnii Woolf do najbliższych, w sam raz na jesienną melancholię.

3. Wszystko o Sally, a tak na serio to wszystko o nudzie życia we dwoje.

4. Kryminał słynnej autorki Harrego Pottera.

5. Długo oczekiwany dalszy ciąg opowieści o Księgogrodzie.

6. Mój letni bestbaj, czyli Iwaszkiewicz za 6,90.

7. Podarunek od Ani, o jakże adekwatnym tytule.

8. Noblistka, kupiona z adnotacją osobistą, że tym razem to już przeczytana będzie na pewno.

9.Ramotka o dawnych czasach, oby się okazała urocza.

10. King do należytego świętowania Halloween.

11. Znaleziona w bibliotece biografia Colette.

12. Opowieść o życiu i zmyśleniach Czajki Stachowicz.

Last but not least: żadna z tych książek nie stanowi podarunku, prezentu bądź okupu recenzyjnego od jakiegokolwiek wydawnictwa. Jak i wszystkie pozostałe książki na tym blogu opisywane.

liscie 3