Złota Chochla Pani Lucynki

Wpadnie do kogoś bez zapowiedzi przekazanej przez służbę biletem wizytowym, a w domu nie zastanie gospodyni, rozejrzy się po salonie. Widząc kurz na meblach, zostawi na klapie fortepianu autograf napisany palcem i zabroni służbie go wytrzeć. Pyta potem znajomą, czy widziała jej wizytówkę , i jest zdziwiona, gdy ta się obraża.

Marta Sztokfisz „Pani od Obiadów, Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia”, Str 105

Sprytnie upichcona książka, bez nadmiaru przypraw i smaków. Lekkostrawna  i niewymagająca, świetnie nadawała się na czas przedświątecznego otumanienia. Dodatkowo zaspokoiła mój apetyt na coś retro, i to w momencie gdy o mało co nie poszłam do księgarni po kolejny tom autorstwa Szymiczkowej. Na szczęście mnie tknęło i poszukałam opinii. Oględnie mówiąc, nie były najlepsze.  Zaczęłam wiec myśleć  o najwłaściwszym dla Pani Szczupaczyńskiej zastępstwie no i zaangażowałam Panią Lucynę. Wyszło dobrze i nawet podobnie. Bo i tu bohaterka, zasobna mieszczka, jest mocno schowana pod pokaźną warstwą opisów swojego miasta. Co prawda nie Kraków to, a Warszawa, czyli inny zabór, inne trochę obyczaje. Ale dzięki temu nie miałam powtórki, mogłam sobie pospacerować po dawnych ulicach innego miasta. Sama Ćwierczakiewiczowa energią i sprytem przypomina nieco Panią Profesorową i nawet się zastanawiam, czy po części nie była jej pierwowzorem.
 W każdym razie jest równie jak ona słabo uchwytna. Przyczynia się do tego nie tylko przysypanie  faktów z jej życia historiami o stolicy i kulinarnymi przepisami ale i brak jakichkolwiek zdjęć bohaterki, Książka, owszem, jest wydana uroczo, ma stylowe ryciny przy początku każdego rozdziału, fotografie z epoki. Ale żadna z nich nie zawiera postaci Pani Lucyny! Nie mam pojęcia dlaczego, zwłaszcza ze na pewno została uwieczniona, może nie za młodu, bardziej w kwiecie wieku. Chyba brak wybitnej urody nie było tego przyczyną?

I tak nie dane mi było Pani Lucyny zobaczyć. Poznałam ją też dość słabo, choć trzeba przyznać, że stanowiła sympatyczne towarzystwo.

mowa o:

poetka, belferka, feministka

Żyndowie przyglądają się z podziwem, jak sobie urządza samotne, bezdomne życie. Ale to ona współczuje gospodyni, która spędza życie  na troszczeniu się o kilkanaście osób, a w wolnej chwili zanosi paczki do więzień, do swoich sióstr: „po cóż wychodziła pani za mąż? Po co pani się tym wszystkim zajmuje? Tak, to zostałaby pani moją sekretarką”-mówi, niekoniecznie żartem, któregoś dnia.

Joanna Kuciel-Frydryszak „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”, Str 307

Co za Kobieta! Tak sobie wzdycham po zamknięciu tej książki. Czyli biografii Kazimiery Iłłkowiczówny. Poetki bez przekonania, urzędniczki z zawodu, sufrażystki siłą rzeczy, katoliczki z biegiem czasu, nauczycielki z rozsądku. Wydaje się, że w jej jednym życiu nastąpiła kumulacja losów samodzielnych kobiet ubiegłego wieku.  

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie illa-2.jpg

Urodzona jako nieślubne dziecko, osierocone wcześnie przez matkę, wychowywane przez mądrą arystokratkę, miała dość werwy i rozsądku, by się rozejrzeć w świecie i nauczyć biegle kilku języków. Ta umiejętność była jej całym posagiem i trzeba przyznać, że dobrze go wykorzystała. Najpierw jako pracownica przedwojennego MSZtu, potem jako sekretarz Piłsudskiego. Zdolności pisarskie też pewnie jej się przydawały, do sporządzania odpowiedzi na stosy listów pisanych do Marszałka.

Zdolności przewidywania niestety nie posiadała. Latem 1939 roku zrobiła gruntowny remont mieszkania, a opuszczając je we wrześniu wzięła tylko jedną walizkę, jedną torbę i Remingtona. Była pewna, że wyjeżdża na klika dni, wróciła po ośmiu latach. Jej warszawski dom przestał istnieć, a dzielenie jednego pokoju z siostrą i jej córkami szybko stało się nie do wytrzymania dla wszystkich zainteresowanych. Wpadła więc na pomysł, by się przeprowadzić do Poznania.

Tam, w tzw kwaterunku, zamieszkała w wielkim trzydziestometrowym pokoju, ale z innymi lokatorami musiała dzielić się kuchnią i łazienką. Szybko zorganizowała sobie życie, choć nie bez zdziwienia przyjęła fakt, że jej, doświadczonej pracownicy biurowej, nikt nigdzie nie da posady. Nie mogła pojąć, że ważniejsza od umiejętności jest jej rzekomo sanacyjna przeszłość. Nie złościła się jednak, nie złorzeczyła, tylko zakasała rękawy i wzięła się do takiej pracy, jaką mogła wykonywać bez problemów. Czyli do nauczania języków obcych.

Ufff, to zaledwie kilka ciekawostek z życia tej niezwykłej kobiety. W książce znajdziecie znacznie więcej niesamowitych opowieści. Jak choćby te o  jej przyjaźni z Tuwimem, relacjach ze współlokatorami czy z uczniami  pobierającymi u niej lekcje.

Nie można zapomnieć o poezji i prozie i Iłłakowiczówny, choć ona sama nie traktowała swoich dzieł z estymą. Wykonała też wielką pracę translatorską tłumacząc Annę Kareninę, dzieło uznane przez krytyków literackich za kongenialne. Jako entuzjastyczna czytelniczka Anny K zgadzam się z tą opinią w stu procentach, a czytanie o zmaganiach Poetki z tekstem Tołstoja wywołało u mnie wypieki na policzkach i uśmiech na twarzy.

Tak, trzeba przyznać, że życie, twórczość, wreszcie sama postać Iłłakowiczówny, warte są solidnej opowieści. Na szczęście udało się ją autorce „Iłły” stworzyć z polotem i dbałością o fascynujące szczegóły.

mowa o:

Beksa i przyjaciele

Nie nosił dżinsów, jak wszyscy, a czarne lub beżowe spodnie z krempliny czy czegoś w tym rodzaju. Okropne. Ale funkcjonował w tym i czuł się dobrze. Do tego koszulka w kratę, kiedy krata nie była jeszcze modna i luźny sweterek. Ale przecież nie szata zdobi człowieka. I akurat do Tomka powiedzenie to pasuje jeden do jednego.

 Wiesław Weiss „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”, str 277

Chciało mu się dworu karmazynowego króla i latających Świń. Tymczasem rzeczywistość dała w pakiecie ciasne mieszkanie i szarość warszawskich bloków. Nic dziwnego, że postanowił sobie ścianę wybudować. Kolorową i szczelną. Czy od tego skończyło się tak źle? Czy walnęło mu od niespełnionych oczekiwań? Niszczył kuchenne szafki, darł się na matkę, talerzami rzucał i ogniem ział jak spod patelni?

Tak Właśnie tak. Powiedział autor filmu o Beksińskich. Ech to nie tak, nie tak, zupełnie nie tak, napisał Wiesław Weiss w artykule krytykującym film. Tomek Beksiński nie był świrem ogłosił Weiss publicznie i postanowił to twierdzenie rozwinąć. Zgromadził materiały dowodowe, ale zamiast wytoczyć proces napisał książkę. Dzięki temu akta sprawy dotarły do większej liczby osób. W tym i do mnie.

Przejrzałam je, a właściwie przeczytałam dokładnie. Wyrok został już wykonany, wiec nie ma sensu dawać orzeczenia. Co do Tomka. Co do książki, wynika z niej po pierwsze, że i autor i jego bohater fascynowali się rockiem. Tak bardzo, że Tomek mógł napisać swoja biografię, czy przynajmniej epitafium, z cytatów tekstów modnych pod koniec ubiegłego wieku piosenek. Dziś, gdy w eterze brzmią inne melodie i słowa, trudno jest odkodowac wszystkie niuanse w nich zawarte. Najlepiej byłoby załączyć do biografii zestaw płyt z muzyką Tomka. Wtedy, bez przerywania czytania na grzebanie w youtubie można by szybko się zorientować o co chodzi.

Po drugie udowodniona zostaje teza, że Tomek, jak każdy inteligentny człowiek był skomplikowany. Dla przeciętnych posiadaczy samochodów, domków z ogródkiem i rodzin może i zwariowany. Dla przyjaciół serdeczny wrażliwiec. Dla dziewczyn chłopak do zwierzeń, ale nie do życia. Dla czytelników facet niezwykły i niedoceniony.

Po trzecie jasnym się staje, że wbrew sugestiom filmu i powstałej poprzednio książki, przyczyną odejścia Tomka nie były krzywe kluski i zupa za słona. Tylko fakt, że nie miał z kim tej zupy i klusek gotować.

mowa o:

Małpoludy i Malina

leda

Jeżeli sytuacja życiowa tak się układa, że nie masz ludzi równych ci intelektem, to zajmij się zdobywaniem zaufania otoczenia. Pomagaj ludziom, korzystając ze swojej wiedzy i właśnie inteligencji.

Kartka z pamiętnika Michaliny Wisłockiej w Violetta Ozminkowski Michalina Wisłocka, Sztuka kochania gorszycielki” str 213

Już miałam trąbić na chwalę tej książki, że wreszcie jest to żwawo napisana biografia, gdy mniej więcej po 200 stronach mój entuzjazm minął.

Autorka nie zagłębia się w zaszłości, takie jak rodowe pochodzenie głównej bohaterki, Wisłockiej. Żadnych przeglądów pradziadów, idziemy prosto w dorastanie Michaliny i chwała za to. Gorzej, że autorka do tego stopnia unikała wchodzenia w detale, że nijak połapać się nie mogłam, dlaczego mąż Michaliny, Stanisław nosił niemieckie nazwisko, a niektórzy jego krewni podpisali listę Volksdojczy podczas drugiej wojny. Machnęłam na to ręką, bo czytanie szło żwawo, a historie o tym, jak sobie radzono w czasach okupacji zawsze mnie fascynowały.

Jednak coraz bardziej przeszkadzał mi panujący w opowieści chaos. Biografka najwyraźniej doszła do wniosku, że trzymanie się chronologii zdarzeń jest przeżytkiem. W rezultacie nie wiedziałam, czy romans z Jurkiem był kiedy Michalina była ze Staszkiem., czy Włodek był przed Ryśkiem i kiedy pojawił się Stefan.

W ogarnięciu całości nie pomogły licznie cytowane kartki z dziennika Wisłockiej, przy których nigdy nie pojawia się data, czy choćby rok zapisu. W rezultacie panuje w książce nieopisany bałagan, i tylko zamieszczone na końcu kalendarium (spisu źródeł brak) pozwala z grubsza zorientować się,  co i kiedy miało miejsce.

Lepiej za to można sobie odmalować portret psychologiczny bohaterki, lekko szalonej i zdeterminowanej pani naukowiec epoki demoludów. Choć to bardziej zasługa licznych odnośników do pamiętnika, dających szansę by się niejako bezpośrednio spotkać z bohaterką. Inna sprawa, że na początku książki otrzymujemy ostrzeżenie, że Wisłocka pisząc go ostro konfabulowała i dramatyzowała, więc nie jest to źródło do końca wiarygodne.

Jedno jest pewne, z książki wyziera więcej prawdy o słynnej seksuolog niż z filmu, gdzie wygląda na skrzyżowanie Scarlet O’Hara (te kreacje szyte z zasłonek!) z Agnieszką z Człowieka z marmuru.

mowa o:

wislocka

Księżycowy Wariat

Konstanty

Mój ojczym, Czech, olim prokurent pewnego banku w Pradze, zwykł był mawiać do podpisanego tym kształtem:- Konstantine, vystie taki błazen. Niestety, miał rację”

 Gałczyński do Tuwima, w : Anna Arno „Konstanty „Ildefons Gałczyński, Niebezpieczny poeta”, str. 314

Uff skończyłam, mogę westchnąć z ulgą, przewracając ostatnią stronę biografii Gałczyńskiego.

Z początku nie było źle: oto mały poeta o błyszczących oczach wypatruje to gwiazd, to ojca, z okien ciemnego mieszkania. Chłopak dorasta, zaczyna się z domu wyrywać do jakiś humanistycznych arkadii, jak choćby biblioteka polonisty. Potem jest miłość, a właściwie kilka, zanim nadejdzie ta największa, czyli Natalia piękna i smagła. W międzyczasie Gałczyński ląduje wojsku, potem w urzędach. Te fragmenty jego życiorysu wywołują najszerszy uśmiech. Bo wiadomo, że Konstanty do sformalizowanych instytucji się nie nadawał. Nie na darmo skrócono jego imię we wdzięczny pseudonim Kot. Kocio chadzał własnymi drogami, nie dało mu się nic nakazać ani go zdyscyplinować. Rozrabiał jak pijany (i to często) zając albo oddawał się lenistwu. Musiał to robić z niebywałym wdziękiem, skoro dowódcy wojskowi patrzyli na jego wybryki przez palce, a kolega urzędnik odwalał za niego cała papierkową robotę.

Jednak w końcu trzeba było jakoś pieniądze zarabiać, obijać się wówczas w biurze bez przerwy nie dało. Musiał się wziąć za pisanie wierszy na poważnie. I tutaj następuje pierwszy nieprzyjemny epizod w biografii Kosteczka. Oto po wielu perturbacjach znalazł przystań w bardzo prawicowym pisemku pt Prosto z mostu. Do którego pisywał wierszyki nie tylko narodowe, ale i antysemickie. Te ostatnie były agresywne do tego stopnia, że bardzo przejmował się nimi Tuwim.

Wojna położyła kres tym niechlubnym poczynaniom Gałczyńskiego i zafundowała mu niezwykle burzliwy okres życia. Już zaraz na jej początku wylądował w obozie jenieckim, gdzie nawiązał nie tylko przyjaźnie, ale i kilka romansów. Po wojnie sporo po Europie wędrował, mając w porywach do 3 narzeczonych naraz. Każdej obiecywał małżeństwo i wielka miłość. Nic dziwnego, że z powojennej tułaczki wrócił do kraju bardzo zmęczony. Na dodatek wcale mu się tak nie speszyło do najdroższej Natalii i to bardziej dzięki jej staraniom małżeństwo po wojnie wróciło do normy.

Nieźle się też rozwijała w tym czasie jego kariera pisarska. Szybciutko nawiązał współpracę z Przekrojem, gdzie publikował w odcinkach humoreski teatrzyku Zielona Gęś. Niestety, czasy nie sprzyjały wygłupom. Stalin, socjalistyczna gospodarka oraz lud pracujący miast i wsi mieli odmienne wymagania. Zaczął się najbardziej przykry okres życia pisarza. Przykry jest też jego szczegółowy opis, z wyjątkową pieczołowitością sporządzony przez biografkę. Można zrozumieć, że kilka cytatów z głosów krytyki było niezbędnych do oddania atmosfery nagonki, ale półstronicowe fragmenty ówczesnych wypowiedzi Ważyka czy Putramenta mogą do lektury skutecznie zniechęcić. Ma się wręcz wrażenie, że autorka nie posiadała zbyt wielu informacji na temat ostatnich lat poety, wiec w desperacji wypełniła strony protokołami z obrad Związków Literatów Polskich.

Innym mankamentem tej książki jest słaba szata graficzna. Tworzą ją kiepskie i zbyt małe zdjęcia, na dodatek nieopisane. Żeby dowiedzieć się kto na fotografiach jest widoczny, trzeba za każdym razem zaglądać na koniec książki, do przypisów. Na szczęście mogłam się poratować lekturą dodatkową, jaką była kupiona jakiś czas temu biografia Gałczyńskiego autorstwa jego córki. Wydana w przepięknej serii „A to Polska właśnie”, jest wypełniona po brzegi porządnie wykonanymi reprodukcjami zdjęć i rysunków, na dodatek zaopatrzonymi w obszerny komentarz. Niezwykle przyjemnie się to wszystko ogląda.

Aby sprawiedliwości stało się zadość, należy jednak dodać, że biografia autorstwa Kiry Gałczyńskiej jest na pewno mniej bezstronna i bogata pikantne szczegóły. Dlatego miłośnikom Konstantego Ildefonsa poleciłabym do czytania jednak książkę Arno, uzupełnioną o obrazki od Kiry.

Dla wytrwałych:

Gałczyński

na burość naszej wiosny

boks 4

Któregoś dnia Maria Czubaszek przyniosła swojemu mężowi kurczaka. To znaczy tak się obojgu wydawało do chwili włożenia okularów i przeczytania nadruku na opakowaniu. Właściwie prawie się zgadzało, tylko zamiast „kurczak” było tam napisane „karczek”. Marysia próbowała przekonać Wojtka, że to może być karczek z drobiu.

Maria Czubaszek i Wojciech Karolak w rozmowie z Arturem Andrusem „Boks na Ptaku, czuli Każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak”, str 264

boks 1

Cieplutko, milutko. Fotelik trochę wygnieciony, na nim ślady psiej sierści. Brzęczy telewizor, snują dym papierosy. Gdzieś w kuchni pyrczą się (odgrzewane) pierogi. W tym wszystkim siedzi Andrus i wyciąga z Czubaszków, a raczej Karolaków, opowieści. Barwne, choć nie zmyślone, z lekka nuta anegdoty i iskierką dowcipu.

boks 2

Pierwsze skrzypce, pardon, raczej trąbkę, (organy hammonda gorzej się w tekście mieszczą) gra Karolak, słynny kompozytor i muzyk jazzowy (ostatnio zrobił aranżacje muzyczne do Ekcentryków i ścieżka dźwiękowa to jest rzecz w całym filmie najlepsza). Karolak gra jazz od zawsze, czyli od lat 50 tych, kiedy to jazz zaistniał w Polsce. Nic wiec dziwnego że znal i zna wszystkich najważniejszych, krajowych i nie tylko, jazzmanów i ma o nich mnóstwo wspomnień. Dla miłośników gatunku jego opowieści będą fascynujące. Ci, co nigdy nie słyszeli o Ptaszynie czy Komedzie, mogą się trochę pogubić, a może i znużyć. Dla mnie osobiście to gratka, bo jak na obywatelkę miasta którego hymn napisał sam Stańko przystało, jazzu chętnie i sporo wysłuchuję.

Boks 3

Ale nie tylko dlatego z przyjemnością czytam rozmowę z Karolakiem. Podoba mi się przede wszystkim jej rytm i styl. Brak opowieści o cudownych zrządzeniach losu, rodem z Gali czy innego periodyku z paplaniną gwiazd. Karolak na odwrót, mówi o tym, jak już łapał sukces za ogon, a ten mu się jednym sprawnym obrotem fortuny nagle wyrywał. Dopowiada mu Czubaszek, z wdziękiem i humorem sprowadzając rozmówców na ziemię. Wychodzi z tego przekomarzanka ludzi którzy bardzo dobrze się znają, ale też i bardzo się lubią.

W rezultacie czułam się jak podczas wizyty u starego dobranego małżeństwa, które ciągle nie zdążyło się sobą znudzić. Co było przeżyciem polepszającym mój stan umysłu w te ponure dni przednówku.

mowa o:

Boks

zawartość Garbo w Garbo

Garbo 1

Pierwszym codziennym obowiązkiem Gustafa był spacer do miejscowego sklepiku po gazety i czasopisma. Garbo kartkowała je i jeśli nie było żadnej wzmianki o niej, kazała mu zwracać je do sklepu i odbierać pieniądze.
David Bret Greta Garbo, str. 218

Kiedy byłam mała, chciałam wyrosnąć na Gretę Garbo. Chciałam mieć takie jak ona proste włosy, klasyczny nos i przymglone spojrzenie. Los się nie wysilił i spełnił tylko jedno z tych życzeń: obdarzył mnie mgłą na oczach, czyli krótkim wzrokiem. Czy powinnam żałować? Chyba niekoniecznie.
Do takiego wniosku dochodzę przewracając ostatnią kartkę biografii Garbo. Ta wspaniała diwa, otoczona aurą tajemniczości i uwielbienia, miała ubogie dzieciństwo, wrednego szefa (Mayera z hollywodzkiego Metro Golden Mayer) i wielkie problemy z unikaniem nadmiaru chętnych do zawarcia z nią znajomości. Zwłaszcza te ostatnie stały się obsesją gwiazdy, która jakoś przy planowaniu kariery aktorskiej nie wzięła pod uwagę towarzyszącej jej popularności.
Rezultat tej „pomyłki” był wręcz wstrząsający, Garbo poświęcała mnóstwo czasu i wysiłku na to, by uniknąć spotkań z fanami, fotografami, by uciec od wywiadów i publicznych wystąpień. Trzeba przyznać, że jej starania nader często kończyły się sukcesem. Znajduje to odzwierciedlenie w jej biografii. Opowieści dotyczącej samej aktorki jest tu zaskakująco mało. Strony wypełniają historie dobierania obsady i scenariuszy do jej filmów oraz związków jej przyjaciół i ekranowych partnerów. Mimo wielu (zbyt wielu!) pikantnych szczegółów na temat życia intymnego śmietanki hollywodzkiej początku 20 wieku, cała historia jest zaskakująco jednostajna. Może dlatego, że dzisiaj nikogo już nie dziwi ile ekranowych amantów w rzeczywistości pozostaje obojętnymi na uroki przeciwnej płci. Może i dlatego, że część tych niegdyś wielkich nazwisk mocno wyblakła w pamięci widzów, a cześć z nich wręcz pozostaje nieznana. Dość, że buduarowe rewelacje sprzed wieku nie wywołują oczekiwanych przez autora emocji.
Znacznie silniejsze wrażenie mogą za to na czytelniku zrobić opowieści o poczynaniach ówczesnej cenzury obyczajowej. Jak ta o tym jak to stojące na straży amerykańskiej moralności Biuro Josepha Breen wraz z Katolickim Legionem Przyzwoitości zażądało usunięcia z najpopularniejszego filmu Garbo, „Królowej Krystyny” scen, w których aktorka krążąc po sypialni, w sposób dwuznaczny dotyka wrzeciona kołowrotka oraz słupka baldachimu łoża. Filmowi groziło pocięcie, a odtwórczyni głównej roli wpis do Księgi Potępienia za szerzenie nikczemności moralnej, (ibidem, str 336).
Opisów działalności tych „zacnych” gremiów jest w książce znacznie więcej, i muszę przyznać, że są to jedyne jej fragmenty, przy których szerzej otwierały mi się oczy. Co do reszty, to muszę powiedzieć, że skłaniała moje powieki raczej do opadania.

mowa o:

Garbo

Ciocia Jane zaprasza w swoje czasy

Jane 1

Winston Churchill, wyglądając nieprzyjaciela nie tylko z lądu i morza, lecz także z powietrza, podczas największych nalotów na Londyn będzie zabierał ze sobą do schronu nie co innego, jak właśnie Dumę i uprzedzenie.

Anna Przedpełska-Trzeciakowska „Jane Austen i jej racjonalne romanse” Str 137

W jesieni trochę jak w bunkrze: ciemno i ponuro. Jane Austen, stateczna, ciepła i pogodna, może więc być pocieszeniem. Przynajmniej dla mnie była, kiedy w te bure dni sięgnęłam po jej biografię.
Zaczęłam czytać o rodzinie Jane, o licznych braciach, o serdecznym papie, zapobiegliwej matce, kochającej siostrze i od raz zrobiło mi się lepiej. Austenowie byli familią niezbyt zasobną, ale zgodną, bardzo się nawzajem wspierającą, umiejącą cieszyć się codziennością. To oni byli słuchaczami i krytykami pierwszych utworów Jane, odczytywanych podczas wieczornych zgromadzeń przy kominku. Dzięki wiodącym światowe życie braciom (kilku z nich stało się kapitanami okrętów, a jeden londyńskim finansistą) Jane mogła dowiedzieć się sporo o tym, jak wygląda życie poza jej małym domostwem i skrupulatnie potem te wiadomości wykorzystywać w swoich dziełach.
Przyjemnie się w o tym wszystkim czyta, choć trochę żal, że informacje o Jane zostały poważnie uszczuplone przez jej ukochaną siostrę Cassandrę, która po śmierci pisarki zdecydowała się spalić fragmenty listów zawierających co intymniejsze szczegóły na jej temat.
Autorka stara się te braki czytelnikowi wynagrodzić, dając szeroki opis życia społecznego i politycznego epoki, zapodając niekiedy fascynujące szczegóły. Mnie na przykład zdumiał fakt, że za kradzież motka koronki w osiemnastowiecznej Anglii groziło 14 lat robót w koloniach karnych w Australii. Taki wyrok groził krewnej Jane, która nieopatrznie wybrała się na zakupy w Bath i została oskarżona o wyniesienie ze sklepu nieopłaconego kawałka tej ozdoby. Jak się cała sprawa skończyła nie będę opisywać, bo myślę, że zechcecie się sami o tym dowiedzieć przy lekturze biografii Austen.
Po książkę warto sięgnąć, jest świetną lekturą nie tylko dla fanów Jane Austen, ale dla ciekawych historii Anglii i jej obyczajowości. Jednym mankamentem książki mogą okazać się zbyt szczegółowe opisy poszczególnych dzieł Austen. Z drugiej jednak strony dają one możliwość lepszego zrozumienia jej utworów a także mogą stanowić zachętę do ich przypomnienia lub przeczytania.
I choć uważam ze tytuł książki, dla lepszego odzwierciedlenia jej zawartości, powinien brzmieć Anglia epoki Jane Austen, to przyznam, że smakowicie się ją czyta w zaciszny wieczór, przy kawałku domowego ciasta i ciepłej herbacie.

mowa o:

Jane Austen 1

Klaudyna- historia prawdziwa

Dom 1

Co chcesz żebym Ci powiedziała? – brzmiał komentarz Sido –Nic nie jest banalne w Twoim życiu”
Herbert Lottman „ Colette, największy skandal Belle Epoque”, Str 124

Pomyślałam, że będę sprytna. Zamiast kupować biografię Colette, wypożyczę sobie tę, która jest w bibliotece. Oszczędność przypłaciłam brakiem możliwości oglądania zdjęć bohaterki. Bo w książce jest sporo opisów fotografii, ale nie ma żadnych ich kopii. Za to opisy Colette, jej pracy i życia prywatnego są tak szczegółowe, że można sobie w głowie stworzyć własny film z wieloma ujęciami w zbliżeniu.
Na początku to cieszy, potem trochę męczy, takie śledzenie rok po roku każdego kroku, każdego wyjazdu, artykułu, występu, odczytu i wydania książki. Z drugiej jednak strony pokazuje, jak w gruncie rzeczy monotonne było życie pisarki. Gdyby nie zamiłowanie do dwu płciowych romansów a potem do młodszych partnerów, historia Colette byłaby niesłychanie nudna. Na szczęście pikanterii jej dodaje nie tylko opis dziwacznego związku młodziutkiej pisarki ze sporo starszym Panem Willym (potem bardzo dramatycznie opisanego przez samą Colette) ale i jej relacji z wpływową arystokratką. Na dodatek Colette wcale z biegiem czasu się nie ustatkowała. Wręcz przeciwnie. W wieku pięćdziesięciu lat sprawiła sobie romansik z 20 letnim pasierbem, a potem, gdy była jeszcze starsza, wyszła za mąż za blisko szesnaście lat młodszego Maurice Goudeket. Związki starszych kobiet z młodszymi mężczyznami stały się nie tylko jej życiową pasją, ale i tematem jej najbardziej popularnych książek.
Przy czym wspomnieć należy, że książki te cieszyły się największym powodzeniem za życia Collete, co ta świetnie potrafiła wykorzystać. Często określana przez współziomków jako „burgundzka chłopka”, miała Colette głowę na karku i wielką umiejętność zarabiania na najlichszym skrawku swojej prozy. Może po części to stało przyczyną nietrwałości jej dzieł, które teraz mają jedynie staroświecki urok i którym trudno przyznać zdolność do opierania się upływowi czasu.
Jeśli jednak komuś by to nie przeszkadzało, to może się zabawić w czytanie prozy Colette i porównanie jej z biografią. Szybko zauważy ciekawe kontrasty pomiędzy czułostkowym opisem osób najbliższych pisarce, a jej rzeczywistymi relacjami z nimi. Colette pisze z wielką tkliwością o matce, dla której tak naprawdę nie chciała znaleźć czasu. Z dumą i miłością wspomina córkę, którą przez większość czasu trzymała w szkołach z internatem. I tak dalej i tak dalej. No po prostu weźcie do jednej ręki Niebieską latarnię lub Narodziny dnia Colette, do drugiej jej biografię i poczytajcie. Zobaczycie jak pięknie życie i twórczość pisarki dowodzą, że pomiędzy rzeczywistością i fikcją leży literatura.

mowa o:

Colette1

na Stawisku

Bułgarskie róże

Swego czasu dałem mu do oceny moje wprawki poetyckie. Spojrzał spod oka i z namaszczeniem rozpoczął – Bo musisz wiedzieć, że dla poety najważniejsze to …- zawiesił głos, a ja z niepokojem czekałem na słowa Mistrza – To…bogato się ożenić! I na tym właściwie skończył lekcje.
Piotr Mitzner „Hania i Jarosław Iwaszkiewiczowie” Str 14

Nie wierzyłam, że na niecałych 150 stronach tej malutkiej książeczki pomieści się historia ponad pięćdziesięcioletniego związku małżeńskiego. A jednak! Mam wrażenie, że znalazło się tu wszystko, co było najistotniejsze w małżeństwie Iwaszkiewiczów. Na dodatek opowiedziane z taktem, ale bez owijania w bawełnę. Jest wiec poruszony temat i homoseksualizmu Jarosława i choroby psychicznej Anny, jak i obecnie niepopularnych, politycznych skłonności pisarza.
Niewątpliwie uroku i wiarygodności całej opowiastce dodają świetnie dobrane cytaty z pism głównych bohaterów oraz wypowiedzi im współczesnych. Na równych prawach znalazły się tu dywagacje pisarza, jak i wspomnienia gospodyni o obyczajach panujących na Stawisku.
Wszystko to sprawia, że można te książkę potraktować jako cenne kompendium wiedzy o Iwaszkiewiczach. Lub jako doskonały wstęp do bardziej wnikliwej lektury dzienników pisarza i jego żony.

mowa o:

 Iwaszkiewiczowie 1