Zacznę od tego, że poszłam na Pokot. Skuszona dobrym wspomnieniem stanowiącej podstawę filmu lektury. Podjarana przodownictwem Holland na liście reżyserów aktualnie wyklętych.
Zaczęło się miło, bo autorka samodzielnie, głosem z taśmy płynącym, podziękowała mi za frajerstwo moje, czyli płacenie za bilet do kina, kiedy mogłam sobie bezkosztowo, choć niezbyt uczciwie, film skądś ściągnąć. Poczułam się podwójnie szlachetna: nie dość, że prawa zwierząt i to i autorskie, suzmen, za własny grosz, będę celebrować.
Jednak po dziesięciu minutach patrzenia w ekran nastrój mi siadł. Dokładnie wtedy, kiedy kamera z uroków kotliny Kłodzkiej zjechała na główną bohaterkę. Nie tak sobie wyobrażałam wygląd Duszejko, ale to detal. Gorzej, że filmowa Duszejko mówi głosem Agnieszki Holland, dokładnie jej twardej i bezbarwnej intonacji używa, może tylko ciut mniej po męsku brzmi. Patrzyłam dalej i szybko doszłam do wniosku, że gra aktorska to wielka, choć nie jedyna, słabość tego filmu. Kwestie wygłaszane jak wierszyki, przerysowanie postaci, histeria i dosłownie zapluwanie się w grze, to wszystko raziło straszliwie.
Jakby tego było mało, konstrukcja akcji też była jakaś toporna, jakby siekierą Pani Duszejko rąbana, dialogi kiepskawe, sytuacje schematyczne. Jedyne co tu dobrze zagrało, to krajobraz i zwierzęta. Reszta wywołała u mnie zgrzytanie zębów. I głośne westchnięcia, że szkoda, że taki fajny temat został tak skiepszczony. Że ktoś pomyślał sobie, że zrobi kino zaangażowane i to wystarczy za wszystko. Otóż nie. Ważkość tematu nie zwalnia nikogo od utrzymania przyzwoitej artystycznej kondycji. Przynajmniej moim zdaniem.
mowa o: