Po jakie licho ci ta książka?

 

Pyta koleżanka, którą proszę o zwrot książki pożyczonej po tym jak ja przeczytałam i poleciłam. Zatkało mnie, a powodem było nie tylko bezobcesowe zakwestionowanie mojego prawa własności. No bo wysuwać argument, że nie mamy prawa mieć tego, co nam niepotrzebne, to zamach na nasz, od pewnego czasu kapitalistyczny, porządek świata. Mnie raczej zaskoczyła cześć pytania dotycząca logiki mojego postępowania.

Pomyślcie, książka przeczytana, to właściwie  książka zużyta, a jeśli na dodatek jest to kryminał, to od momentu gdy wiemy, kto dokonał zbrodni, książka zapada bezpowrotnie  w czytelniczy niebyt. Skąd wiec u mnie potrzeba posiadania książki, z której, tak na zdrowy rozum, nie będę już miała pożytku?  I tu zagadnienie dotyczy nie tylko mojej pasji do gromadzenia „wszystkiego”. Chodzi o coś znacznie więcej, co wytłumaczyc ciężko, bo zbyt mocno zakrawa na abstrakcję W skrócie można by to nazwać potrzebą powrotu. Z iloma rzeczami , miejscami, osobami, musieliście pożegnać się w życiu na zawsze? Nie wrócicie już do własnej ławki w podstawówce, na pierwszą randkę, na kolana babci czy dziadka. Czas pozbawia nas kolejnych mikroświatów, w których zdołaliśmy się zadomowić. A tymczasem otwarcie książki już raz czytanej, ponowne zaczytanie się w znajomym tekście, dają złudzenie przybycia do znanego otoczenia, osób i sytuacji.

Mogę bezustannie wchodzić do pokoju gdzie w kącie drzemie kot, a pod ścianą pije herbatę Melrose Plant. Pani Marple spojrzy na mnie uważnie błękitnym okiem, ilekroć sięgnę na półkę z Agatą Christie. Żadnych rajów utraconych, co najwyżej w danym momencie nieczytanych. Dlatego pilnuję, by moich książek nie mogło dotyczyc powiedzenie the books go by.