Raport z pewnego festiwalu

Ha, tym razem się udało! Jestem z tego taka dumna, że przerywam milczenie. Tak, wczoraj zdołałam dotrzeć na Festiwal Conrada. Przyznam od razu, że wpadłam tam jak błyskawica. Na pół dnia zaledwie. A że błyskawicy zwykle towarzyszą gromy, to trochę tu sobie pogrzmię. Po pierwsze z powodu niedofinansowania festiwalu z państwowej kiesy. Oszczędności dało się mocno odczuć. I to nawet na kilka dni przed rozpoczęciem imprezy. Przekonałam się o tym, gdy się kazało, że wydarzenie towarzyszące, na które w zeszłym roku byłam serdecznie zapraszana, w tym roku ma ograniczoną liczbę miejsc. I organizatorzy nie zapraszają na nie, tylko powiadamiają o nim. Oględnie. Pytając czy aby na pewno się chce przyjść. Myląc przy tym dni i godziny spotkania. I nie podając lokalizacji. Cóż, pomyślałam sobie, trudno, Buksy, przejrzeli cię. Ze mimo lichej postury zjadasz całkiem sporo i szkód narobisz w bufecie większych niż przeciętny uczestnik. Powiedziałam też sobie, Buksy ,zachowaj się, nie pchaj się, zwłaszcza, że nawet nie wiesz gdzie i o której jest impreza. Dzięki tak przyjętej strategii mogłam się skoncentrować na wydarzeniach otwartych dla szerokiej publiczności.

Jak tylko dotarłam na krakowski rynek, stanęłam zadziwiona. Oto nigdzie nie było znaku, że to tu, zaraz obok, odbywa się jeden z najznamienitszych festiwali literackich w Europie. W miejscu, gdzie dwa lata temu łopotały wielkie chorągwie z logo festiwalu, było pusto. Tam, gdzie kiedyś dumnie wypinało klatę ogromne C, też nic nie było. Weszłam do Czeczotki, rozejrzałam się. Kawę na szczęście mieli, ale plakatów festiwalowych już nie. Dopiero w bocznej uliczce zobaczyłam niewielki Conradowski baner, a obok niego przesuwające się, jakby na paluszkach, nieco chyłkiem, trochę bokiem, postaci. W tym momencie ogarnał mnie dreszcz emocji. Oto poczułam się jak uczestniczący w tajnym spotkaniu członek Wyklętego Bractwa Czytelników. Cała w rumieńcach pobiegłam na pierwsze spotkanie, o Kafce. Było merytorycznie i na temat (co na tym Festiwalu zdarza się nieczęsto) i pewnie zostałabym do końca, gdyby nie kolejne uciążliwe oszczędności wprowadzone przez organizatorów. Dla zmniejszenia kosztów postanowiono nie włączać klimatyzacji. W rezultacie tego, po półgodzinie, bliska omdlenia, musiałam się ratować świeżym, krakowskim powietrzem.

Kiedy się nawdychałam i ochłodziłam dostatecznie, wróciłam na salę, żeby posłuchać o awangardzie. I tym razem zrobiło mi się gorąco, ale bardziej z powodu oburzenia niż temperatury. Bo jeden z prowadzących oświadczył, że rola kobiet w awangardzie artystycznej była marginalna. No, może jakaś tam Czeszka coś tam zrobiła, ale tak ogólnie, to panowie wodzili prym. Miałam ochotę wstać i zakrzyknąć że jak to, a taka Woolf, albo mniej znana Carrington. Że o współczesnej i rodzimej Rottenberg nie wspomnę. Ale nikt nie miał zamiaru dopuścić publiki do dyskusji, prowadzący tokowali i pletli bez umiaru i bez większego sensu. Najbardziej zdumieli mnie stwierdzeniem, że tak do końca to nie wiadomo, co będzie wyznacznikiem awangardy naszych czasów. Typują działania na rzecz ochrony środowiska. Ha, nieźle, uradowałam się. W ten sposób wystarczy w markecie nie brać foliówki przy zakupie warzyw. I już hop, zaliczasz się człeku do awangardy. Artystycznej na dodatek. Chcąc ten plan jak najszybciej zrealizować, w środku spotkania wybiegłam na zakupy. Spożywczego w pobliżu nie było, więc zadowoliłam się Benettonem, gdzie nabyłam zieloną owcę z breloczkiem i załączonym do niej płóciennym woreczkiem. Wygląda eko aż miło.

Potem wpadłam na spotkanie w języku niemieckim. Tam walka tłumacza z językiem polskim była tak męcząca i dla niego i dla słuchaczy, że znowu skróciłam pobyt na spotkaniu. Na szczęście sympatyczna znajoma zaprosiła mnie na chwile odpoczynku w pobliskiej knajpce, więc udało mi się zaspokoić potrzebę mądrej i dowcipnej rozmowy w miłym towarzystwie. Za co chcę serdecznie podziękować Ani z Literackich Skarbów.

Jednak ta przyjemność trwała krótko, bo popędziłam na następne spotkanie. O czarownicach. Zdumiałam się na widok tłumów zalegających obie sale Czeczotki. Nie miałam pojęcia że wiedźmy  są tak mocno na topie. I przyznaję, ucieszyłam się z tego powodu. Jednak i tu spotkał mnie lekki zawód, bo zarówno autorka omawianej książki jak i prowadząca spotkanie wydawały się zmęczone i pozbawione energii. Jakby wieloletnia walka o prawa kobiet wyczerpała je do cna. A może i tak było na serio? Sama rozmowa dotyczyła ściśle treści zawartych w książce Czarownice niezwyciężona siła kobiet i kto dokładnie rzecz przeczytał, nie miał niespodzianek. Znowu nie dotrwałam końcowej dyskusji, bo musiałam biec do pociągu. Zdążyłam tylko spostrzec, że mimo dominującej obecności kobiet, pytania zadawali głownie panowie. Z drugiej strony chyba należy się cieszyć, gdy na tego rodzaju spotkaniach bywają i mężczyźni. Nawet gdy ich udział wynika z chęci podsłuchania wroga. Przy okazji muszę tu jednemu z uczestników spotkania szczególnie podziękować. Za to, że dzielnie mnie, obcą babę, być może czarownicę, ratował przed upadkiem. Taki to miły i wręcz symboliczny gest spotkał mnie ze strony przedstawiciela męskiej publiczności. Bo czy to nie budujące, że facet jednej z wiedźm chce podać pomocną dłoń? I tym optymistycznym akcentem kończę moją przydługą opowieść.

mowa o:

spinning

Conrad 1

Jak nic zbliża się koniec roku, czas przyrzeczeń i podsumowań, fajerwerków zachwytu i przebłysków wspomnień, czas by coś z siebie wykrzesać, choćby akapit lub dwa. A ja jestem proszę Państwa, na zakręcie. A może na rozdrożu, w każdym razie trochę mi tak, ze skręconą szyją, pisać niewygodnie. Bo raz się obracam w kierunku festiwalu Conrada, opowieści o nim niedokończonych. Raz w kierunku książek przeczytanych i nieopisanych. I znowu raz w stronę tych niedoczytanych i nieopisanych. A potem , po raz kolejny, w stronę uskładanych i na czytanie czekających. I na tym obracanie muszę skończyć, bo mi stron świata zaczyna brakować, nie mówiąc o miejscu w pokoju.

A ponieważ mój stan doskonale się wpisuje w motyw przewodni festiwalu , którym był „Niepokój” do festiwalu postanowiłam wrócić i na szybko domknąć te opowieści.

Skończyłam na piątku i spotkaniu z Suchanow. A nie był to koniec dnia, o nie. Napalam się na jeszcze jeden meeting, szykowałam się na anatomię samobójstwa.

Wiatr nadal wył wisielczy, ciemno było, złowieszczo, atmosfera jednym słowem dopisywała. Gorzej było z resztą. Już na wstępie miałyśmy falstart, bo w brew zapewnieniom urodziwego dziewczęcia z obsługi, językiem spotkania okazał się nie angielski, a niemiecki. Pognałyśmy wiec ze znajomą po słuchawki i tutaj dopiero, przy stoisku gdzie je wydawali, ogarnął nas niepokój godny wielkiego fontu, większego niż ten na festiwalowym szyldzie.

Okazało się, że w zastaw za sprzęcik trzeba zostawić dowód. Osobisty! Wyobraźcie sobie jak na takie żądanie mogą zareagować dwie prawniczki z feblikiem na dobra osobiste! Jak od takich można oczekiwać, że oddadzą swój PESEL w obce ręce! I to na dwie godziny! Nie wiedziałyśmy, co robić, czy pisać do GIODO czy rezygnować ze spotkania. Na szczęście koleżanka miała przy sobie prawo jazdy, co wystarczyło i to na dwie pary słuchawek.

LukasBarfuss

Oburzone, rozognione, poszłyśmy na swoje miejsce. A tam, na sali, drżącym głosem jakiś chłopczyna zadawał pytania, od których oczy indagowanej pisarki robiły się coraz większe i większe, jakby coraz bardziej się dziwiła, o jakiej książce jest mowa. Zaczęłyśmy wzdychać, bo o anatomii samobójstwa widać było że mowy nie będzie, tylko że wieczór przeminie na dociekaniu, o co tak naprawdę w pytaniu chodzi. Reszty nie będę opowiadać, bo akurat to spotkanie zostało nagrane i jest w Conradowych podkastach. Mogę tylko się przyznać, że od nadmiaru powagi jak zwykle dopadła mnie głupawka i w momencie gdy Pisarz Drugi, zaczął rozważać bierność koali, nie wytrzymałam i skomentowałam, że brak aktywności może świadczyć o bogatym życiu wewnętrznym. Szczęśliwie moja refleksja dotarła tylko do koleżanki, i zamiast zadumy, wywołała w nas stłumiony chichot. Spojrzenie jakie rzucił nam prowadzący mogło zabić misia dowolnej wielkości. Na tym spotkaniu, które mnie ani nie zasmuciło, ani nie zaciekawiło, zakończył się festiwalowy piątek.

AnnaKim

Sobota zaczęła się od niespodzianek, tym razem miłych. Po pierwsze w Czeczotce dawali pyszne żeberka. Po drugie po sali krążyła Siri Hustvedt i mogłam dowoli się gapić na festiwalową gwiazdę. Po trzecie zdecydowałam się, że zamiast pokładać się przez następne trzy godziny na czeczotkowych poduszkach, pójdę na Perskie Opowieści. I był to mój najlepszy pomysł tego dnia! Bo trafiłam na najbardziej nastrojowe, najcieplejsze spotkanie ze wszystkich. Czułam się jakby mnie przetransportowano do seraju i posadzono u stóp dalekowschodnich sufi. Bajka!

perskie

A po niej był mocny zjazd do rzeczywistości, wieczór z Siri Hustvedt. Tu o żadnym bajaniu nie mogło być mowy, bo Siri najwidoczniej przejęła się faktem, że będzie występowała w mieście z uniwersytetem starszym od jej ojczyzny. Było naukowo, filozoficznie i cóż, trochę sztywno. Nawet kiedy atmosfera zdawała się w pewnym momencie rozluźniać i Siri zaczęła lekko chichotać, prowadzący pogroził pisarce palce i przywołał ją do porządku oświadczeniem, że chce jej zadać BARDZO POWAŻNE PYTANIE. Od razu zrobiło się smutno i zimno i tak już zostało do końca.

Siri.jpg

A ostatniego dnia, w niedzielę, na chwilę wyjrzało słońce, i trochę nas zagrzało, trochę rozmarzyło, wprowadzając nastrój do wspomnień z dzieciństwa, snutych przez dwie panie:

WeronikaG.jpg

Weronikę Gogolę

Wioletta G

Wiolettę Grzegorzewską. Całość spotkania tak świetnie opisała Naia, ze nie będę się tu z nią na notki ścigać, tylko od razu odeśle Was do jej opowieści.

ICE

Na ostatnim wykładzie, mistrzowskim, też byłam, po ICE chodziłam, i nie wiedziałam, co bardziej podziwiać, czy galowe stroje krakowskie, czy nowoczesność wnętrz, czy słowa Siri. O tym jak brzmiały możecie się sami przekonać, o tutaj.

I tym sposobem sprawozdanie z festiwalu zamykam. Uff, udało się jeszcze w tym roku!

mowa o:

Conrad Gala ICE.jpg

Piątek Conrada cz. 2 czyli azymut na Gombrowicza

lisc.jpg

Zdaje się, że wyszła mi samospełaniająca się przepowiednia i przychodzi mi kontynuować wspomnieniowe opowieści w miesięcznicę rozpoczęcia Festiwalu Conrada.

Nic to, wróćmy do punktu wyjścia czyli za kraty, do więziennych lektur. Cóż, ta część festiwalu nie należała do najlepszych, jak już wspomniałam. Zrobiło się ponuro, na zewnątrz na swój upiorny sposób dokazywał tajfun Gregory, a mnie się zachciało jakiegoś innego, cieplejszego klimatu. Argentyna i opuncje, zaświtało mi wspomnienie z poprzedniego wieczora i w tym kierunku postanowiłam się wybrać. Tyle, że tego dnia w Krakowie droga do cieplejszych klimatów prowadziła przez Bracką. Tym razem ulica była nie dość że zalana deszczem, to jeszcze totalnie rozgrzebana. Właściwie Bracka jako ulica w czasie festiwalu przestała istnieć. Został po niej tylko okazały rów, kanion, z doczepionym z każdej strony chodnikiem. Zastanawiałam się, za czym tam tak dłubią, czego szukają: źródeł piosenek? Zagubionych insygniów królewskich?

Z zamyślenia wyrwał mnie tymczasowy właściciel Brackiej, robotnik drogowy, który omal nie zrzucił mi na nogi żelaznej rury. Na szczęście w porę się zatrzymał, a ja chyłkiem wspinałam się dalej, w kierunku Des Revolutionibusa.

Jak tylko tam weszłam, wiedziałam, że znalazłam się gdzie trzeba. Temperatura tropikalna, wszędzie rozgorączkowany tłum. Aż poczułam, ze jestem od tych wędrówek i emocji potwornie głodna. Działając przytomnie rzuciłam co mogłam na krzesło blisko prelegenckiego stołu i pognałam przed siebie, prosto w kolejkę w części kawiarnianej. Okazało się, ze każdy stoi tam za czym innym, a to za zupą, a to za kawą. Mnie się spodobało marchewkowe ciasto, więc poprosiłam, zapłaciłam i wtedy okazało się, że pan jest jeden, co zamówienia przyjmuje, kasuje i podaje. Cuzamen, naraz. Pan polecił mi zająć miejsce, ale nie dałam się nabrać, bo moje miejsce jak wiadomo było daleko, gdzieś w Buenos Aires, i nie było szans, że wołanie „marchewkowe dla buksy” w tych rejonach usłyszę.

Bąknęłam tylko, że szybko, szybko, po mi spotkanie ucieknie, i ten dobry człowiek za lada się zlitował, wręczył mi po chwili olbrzymi kawał ciasta, i mogłam iść na swoje miejsce.

A tam już, w części audytoryjnej, było tłoczno jak na ostatnim transatlantyku przed wojną uchodzącym. Na szczęście mojego płaszcza nikt mi nie zrzucił i zaczęłam się na miejscu kokosić, bo tu aparat, tu ciasto, tu szalik, tu widelczyk, musiałam nad tym zapanować. Ze szczęścia wierzgnęłam, rasową pęcinę chcąc pokazać, ale nikomu tym nie zaimponowałam. Wręcz przeciwnie, pani obok powiedziała groźnie, że mnie sobie zapamięta. Ja nie z Krakowa, pochwaliłam się przytomnie, próbując zwalić wszystko na prowincjonalne pochodzenie.

No i siedziałam tak, tuż przed nosem prowadzących, wydłubując orzeszki, zdzierając polewę serową, stukając o talerzyk. Usiłowałam słuchać, jeść i nie zemdleć jednocześnie. Bo upał panował nieznośny. Prowadzący spotkanie, Tomasz Pindel, jakoś się dzielnie trzymał i nawet nie zdjął koszuli, mimo, że pod spodem miał interesujący tiszert. Natomiast główna bohaterka wieczoru, Klementyna Suchanow, mówiła słabym głosem, na bezdechu, i zaczęłam się martwic, czy się nam przypadkiem w pół zdania nie osunie na ziemię.

Gombrowicz 1.jpg

A mówiła mniej więcej to samo, co w wywiadach. Czyli skąd jej się wziął Gombrowicz (w wieku 15 lat przeczytała dzienniki i wsiąkła), jak jeździła do Argentyny i nie tylko, i jak cudem jej własny bohater jej nie połknął (co podobno kilku innym, obcującym z Gombrem, się zdarzyło: zostali pożarci, zniszczeni przez przedmiot swoich badań). Wspominała też o współpracy z Ritą Gombrowicz, jak dobrze się układała, choć nie zakończyła się przyjaźnią, bo zakończyć się miała książką, a nie trwałą relacją emocjonalną. Obie panie jakoś szczęśliwie dotrwały do końca, choć podobno na finale Rita ciut się wystraszyła.

Było też o powieściowym charakterze biografii, o dyskrecji Gombrowicza w stosunkach męsko – męskich i jego literackich przyjaźniach. Jeśli chodzi o te ostatnie, to podobno autor Ferdydurke nie zostałby jej autorem bez intensywnej pomocy Brunona Schulza, z którym się przed wojną zakolegował i który udzielił mu wielu cennych wskazówek przy pisaniu pierwszego dzieła. Było też słów kilka o kolegach szkolnych i Tomaszu Mannie, ale to pewnie można znaleźć w biografii.
Za najciekawszą część spotkania uznaję końcówkę. Wtedy otworzono okna i w sali , dzięki powietrzu z zewnątrz i pytaniom uczestników spotkania, zapanował rześki powiew. Można było reszcie usłyszeć rzeczy nie przerobione dotychczas w wywiadach. Wtedy dowiedzieliśmy się, że to dzięki kompleksom i na kompleksach Gombrowicz zbudował swoja wielkość. I że największym zaskoczeniem przy tworzeniu biografii pisarza było dla Suchanow znalezienie tekstów autorstwa matki Gombra: wynikało z nich, że wcale nie była tak szurnięta, jak synkowie ją przestawiali. Wręcz przeciwnie, była piszącą odważne feministyczne teksty kobietą.
Dla mnie natomiast najdziwniejsze było to, że Gombrowicz nie dogadywał się z Witkacym. Bo podobno ich dziwactwa były zupełnie niekompatybilne, a abstynencja jednej strony i zamiłowanie do używek drugiej tylko pogłębiała ten dystans. Co zanotowałam skrupulatnie. Wraz z postanowieniem, że na razie biografii nie kupię (cena zaporowa), ale na pewno będę cierpliwie czekać na pokazanie się jej w lokalnej bibliotece.

mowa o:

Gombrowicz

Dwa Michały: Michał Drugi czyli Michaśka nocną porą (festiwalową)

Tak się złożyło, że w czwartek tygodnia Festiwalu Conrada miałam kumulację ulubionych Michałów. Z przerwą na Dana Browna, zupełnie nie kochanego przeze ze mnie, ale tak popularnego, że dałam się skusić na udział w spotkaniu z pisarzem. Na szczęście nie tylko ja uległam temu szałowi, ale kilka innych blogerów, którzy podjęli się opisu całego wydarzenia. Dlatego zamieszczam tu link do jednej z bardziej udanych relacji o Brownie, a sama z obowiązku czynienia notki na ten temat czuję się zwolniona.

A teraz przystępuję do rzeczy, czyli opowieści o clou wieczoru, jakim była dla mnie rozmowa z Witkowskim:

Nie wiem dlaczego została ona zaplanowana o godzinie przeznaczonej zwykle na filmy tylko dla dorosłych. 21.30,w dzień powszedni. Późna pora i półtora godzinny odstęp od zakończenia spotkania z Donem Brownem nie były w stanie mnie zniechęcić. Wręcz przeciwnie, po drodze do Czeczotki znajoma zafundowała mi uroczy spacer pod tytułem Kraków by night. Ożywiona zaglądaniem w ciemne bramy i cudze talerze za oknami knajp, dotarłam na miejsce pełna energii i oczekiwań. Takich jak ja było znacznie więcej, kłębił się tłum gości i z trudem wygospodarowałam sobie miejsce w najbliższym rzędzie.

W końcu się rozsiadałam, dyskretnie schowana, za barczystymi plecami jakiegoś pana i z dumą zaczęłam eksponować właśnie przeczytany egzemplarz Wymazanego i ubrane na tę okoliczność skarpetki – w muchomory, a jakże. Kuluary szeptały pytanie w co się na tą okoliczność Michaśka ubierze. Upal w sali tężał, a wszystko spowijał, jak na zamówienie, fioletowy poblask. Czekaliśmy, wpatrując się intensywnie w opalizujący biały stolik, z ustawioną na blacie kartką Michał Witkowski. Po chwili nastąpiło antree.

Pisarz wykorzystał znajdującą się na końcu sali ściankę, i zamiast jak pozostali wbiec boczkiem na scenę, przeparadował wzdłuż rzędów krzeseł, jak model. Szedł powoli, pod drodze puścił uśmiech do jakiegoś blondyna i już był na scenie. Już łapał mikrofon, już wołał kto mu potrzyma iphona, wyjmował kartki z kieszeni i zaczynał czytać. Zaskoczony Kloska grzecznie nadstawił komórkę, u stop pisarza klękło chłopię dzierżące mikrofon.

Przyznaję, że jęknęłam w duchu, bo nie tego się spodziewałam. Czytanie na instagramie mogłam obejrzeć w domu. A nie tarabanić się przez kawał Polski i mroki Krakowa po to tylko, żeby audycję na insta oklaskiwać. Jednak Michaśka czytał żwawo, a tekst był dobrany idealnie, o przygodzie babci bohatera za młodu, gdy się w późny wieczór wyrwała po kryjomu do kina. Gdy tak słuchałam o strachach i niepokojach dziewczęcia błądzącego ciemną ulicą, mnie też ogarniały lęki jak wrócę po nocy sama, tramwajem, na Nowa Hutę. Nie miałam szans, jak ona, dobrego wróża spotkać, nie te czasy, nie te gwiazdy i nie te dorożki. Przy czytaniu o opuncjach i umeblowanych pokojach wymiękłam i zaczęłam się, jak wszyscy na sali, śmiać. Naśmiałam się, nasłuchałam, a potem nastąpiła tak bardzo oczekiwana dyskusja. I byłam szczęśliwa, że postanowiłam na nią zaczekać.

Po pierwsze prowadzący, Szymon Kloska, naprawdę z bohaterem wieczoru rozmawiał, zadawał sensowne pytania, a nie wygłaszał swoje kwestie, jak wielu innych prowadzących spotkania w następnych dniach. Po drugie Michaśka, okazał się sympatycznym, przystępnym facetem, szczerze i bez nadymania mówiącym o swoich książkach i warsztacie pisarskim. Nie silił się na filozofię, za to zażartował, że ma już takie szczęście, że czego się nie dotknie, okazuje się to tematem na marginesie. Mówił o pisaniu Barbary Radziwiłłówny pod dużym wpływem Masłowskiej, czym tłumaczył trudny rzekomo język książki. Tu się trochę zdziwiłam bo akurat język w Barbarze to potęga, ale widocznie jestem czytelnikiem nienormalnym, bo podobno normalny rzucał czytanie po pierwszych 5 stronach, a mnie się podobało od początku do końca. Było jeszcze o tym, jak nauczył się Michaśka tworzyć fabułę, Narracja to owszem, piękny materiał, ale musi z niego, być wykrojona jakaś sukienka, bo dopiero i fason i tkanina mogą zrobić odpowiednie wrażenie. Jako mistrz takiej gładko płynącej, ale z czasem nużącej opowieści został podany Białoszewski.

Mistrzem suspensu był dla Michaśki Dumas, i rozbierając na części pierwsze Czterech Muszkieterów oraz naszyjnik Królowej, znalazł niemal matematyczne wzory, według jakich można utworzyć dobrze sprzedające się powieści. Tu jako ideał podał Mnicha, którego każdy czytał i w którym jest gotowy przepis na sukces literacki. Poczułam się jak głąb, bo nigdy przedtem o Mnichu nie słyszałam. Przez następny tydzień wszystkich dookoła pytałam o Mnicha. Nie znał go nikt. Od razu poczułam się lepiej.

I zaczęłam żałować, że Michaśka nie prowadzi jakiś kursów pisania poczytnej prozy, bo naprawdę dawał wyśmienite rady. Jak ta o konieczności ciągłego poprawiania tekstu. Przyznał, że na przykład Wymazane było cofane z druku kilka razy, bo ciągłe uznawał je za niedobre. I że w Wymazanym znajdują się zalążki jego przyszłych powieści. Niestety, nie będzie wśród nich kontynuacji kryminałów. Tak drodzy czytelnicy, okazuje się, że zamordowaliśmy Drwala, bo druga część serii sprzedawała się słabiej, w związku z czym autor zrezygnował z pisania trzeciej. Bo największy problem współczesnego pisarza, nawet tak dobrego jak Witkowski, to pisać tak, żeby nie zbankrutować. I jednocześnie nie stać się twórcą brazylijskich seriali. Na szczęście Michaśce jakoś się balans złapać udaje.

mowa o:

na co nie iść do kina

Zacznę od tego, że poszłam na Pokot. Skuszona dobrym wspomnieniem stanowiącej podstawę filmu lektury. Podjarana przodownictwem Holland na liście reżyserów aktualnie wyklętych.

Zaczęło się miło, bo autorka samodzielnie, głosem z taśmy płynącym, podziękowała mi za frajerstwo moje, czyli płacenie za bilet do kina, kiedy mogłam sobie bezkosztowo, choć niezbyt uczciwie, film skądś ściągnąć. Poczułam się podwójnie szlachetna: nie dość, że prawa zwierząt i to i autorskie, suzmen, za własny grosz, będę celebrować.

Jednak po dziesięciu minutach patrzenia w ekran nastrój mi siadł. Dokładnie wtedy, kiedy kamera z uroków kotliny Kłodzkiej zjechała na główną bohaterkę. Nie tak sobie wyobrażałam wygląd Duszejko, ale to detal. Gorzej, że filmowa Duszejko mówi głosem Agnieszki Holland, dokładnie jej twardej i bezbarwnej intonacji używa, może tylko ciut mniej po męsku brzmi. Patrzyłam dalej i szybko doszłam do wniosku, że gra aktorska to wielka, choć nie jedyna, słabość tego filmu. Kwestie wygłaszane jak wierszyki, przerysowanie postaci, histeria i dosłownie zapluwanie się w grze, to wszystko raziło straszliwie.

Jakby tego było mało, konstrukcja akcji też była jakaś toporna, jakby siekierą Pani Duszejko rąbana, dialogi kiepskawe, sytuacje schematyczne. Jedyne co tu dobrze zagrało, to krajobraz i zwierzęta. Reszta wywołała u mnie zgrzytanie zębów. I głośne westchnięcia, że szkoda, że taki fajny temat został tak skiepszczony. Że ktoś pomyślał sobie, że zrobi kino zaangażowane i to wystarczy za wszystko. Otóż nie. Ważkość tematu nie zwalnia nikogo od utrzymania przyzwoitej artystycznej kondycji. Przynajmniej moim zdaniem.

mowa o:

pokot

znowu dobry film widziałam

Noblista szargany przez ziomków. Brzmi znajomo? Ale tym razem to nie skrót niusów, tylko filmu. Noblista jest z literatury, pochodzi z małego argentyńskiego miasteczka, ale od dawna rezyduje w Hiszpanii. Stara się prowadzić życie odludka, konsekwentnie odmawiając udziału w większych i mniejszych imprezach. Ale wreszcie w poczcie znajduje list, na który odpowiada pozytywnie. To prośba z rodzinnego miasteczka, by przyjął jego honorowe obywatelstwo.

Bohater decyduje się wyruszyć w podróż, i to sam. Jedzie nie tylko do miasta swoich narodzin, ale i do miejsca które uczynił centrum akcji swoich powieści, rozsławionych na całym świecie. Początek pobytu w dawnych stronach jest niezbyt szczęśliwy, bo samochód wiozący autora nagle psuje się na środku pustkowia. Jednak kiedy nasz bohater dociera na miejsce czekają go serdeczności ze strony burmistrza i gromadka wzruszonych mieszkańców. Znajduje się wśród nich i dawny przyjaciel. Wszyscy słuchają wypowiedzi bohatera z nabożeństwem, pstrykają mu zdjęcia, zapraszają do udziału w miejscowych imprezach. Jednym słowem otaczają należytą atencją i uwielbieniem.

Sytuacja komplikuje się, gdy pisarz ma orzec w sprawie zwycięzcy konkursu plastycznego. Dokąd te komplikacje zaprowadza powinniście już sami zobaczyc. Zaręczam, że warto, bo film jest co najmniej dwuznaczny, jak sztuki Ionesco. Ponadto bohater wypowiada tyle błyskotliwych uwag na temat sztuki, książek i roli pisarza w świecie, że film zanotowałam sobie jako wart ponownego obejrzenia. Najlepiej z notesem w ręku.

mowa o:

obywatel

filmoteka 2016

sniegowa

Aaa jakie mam zaległości! Z tego roku, z tamtego roku, z opisów książek, z opisów filmów. Ponieważ książki trafiły mi się pod koniec 2016 takie, że mi się o nich wspominać nie chce (trzeci, a zwłaszcza czwarty tom Ferrante, kiepski kryminał i średnia biografia), opowiem, co widziałam zeszłego roku w kinach. Zwłaszcza, że mam z tego lepsze wspomnienia.

Zaraz początkiem tamtego roku trafiła mi się bosko (nomen omen) szurnięta komedia francuska Zupełnie Nowy testament. Zgodnie z tytułem jest to próba ekranizacji nowych pomysłów na zawartość Biblii. Gdzie Bóg jest wrednym piekielnikiem, wymyślającym prawa uprzykrzające ludzkości życie. Ma nieletnia córkę, zahukana żonę i syn imieniem Jezus, który już dawno uciekł z domu. Wszyscy domownicy maja Stwórcy dosyć i pewnego razu córka postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Formuje drużynę nowych apostołów, dobiera się do tatusiowego programu zarządzania światem i przedostaje się do ludzkości przez….. bęben pralki. Reszty nie będę opowiadać, bo to zbyt skomplikowane. Tylko dodam, że na koniec filmu popłakałam się ze śmiechu.

Zupełnie inną, co nie znaczy że gorszą komedią zeszłego roku, są Zagubieni Zelenki. To czeski film w pełni tego słowa znaczeniu. Głównymi bohaterami są pamiętająca czasy konferencji monachijskiej Papuga i czeskie kompleksy z korzeniami w okresie międzywojnia. Plus ekipa filmowa, która o tym wszystkim chce nakręcić materiał. Jest więc film w filmie, mnóstwo zamieszania i sporo prawdy o nas samych. Jest się z czego śmiać, jest o czym myśleć.

Mniej śmieszny, ale na pewno najdziwniejszy film, zeszłego roku to Lobster Yorgosa Lanthimosa. Na początku seansu, kiedy obserwowałam zasady funkcjonowania społeczeństwa gdzie bycie w parze jest prawnym obowiązkiem, bawiłam się nieźle. W świecie Lobstera ci, którzy nie mogą z jakiś powodów znaleźć partnera lub go utracili, są wysyłani na turnus wczasowy, w trakcie którego muszą znaleźć sobie parę. Sceny jak z sanatoriów, piosenki miłosne rodem z dawnych dansingów, wszystko to wywołuje uśmiech… do czasu. Turnosowiczów spotykają coraz dotkliwsze kary, a każdy boi się najbardziej, że nie znajdzie właściwej osoby. W takim przypadku delikwent zostanie przemieniony we wskazane przez siebie zwierzę, by pod inną postacią mieć znowu szansę na znalezienie pary. Cała historia robi coraz mniej zabawna, a coraz bardziej mroczna i okrutna. W rezultacie staje się krwawą, ale i mądrą przypowieścią o niektórych prawach rządzących naszym społeczeństwem.

Jednak moim ulubionym filmem tamtego roku będzie Co przynosi przyszłość z Isabelle Huppert. Jest to kameralna opowieść o kobiecie, która nagle zaczyna tracić wszystko: męża, matkę, możliwości rozwoju zawodowego. Wbrew pozorom jednak nie uważa tego biegu zdarzeń za ścieżkę do rozpaczy, tylko za drogę ku wolności. Przy czym nie ma tu patosu wyzwolenia. Są tylko migawki z życia inteligentnej, zaskoczonej biegiem wydarzeń kobiety. Pokazane ze smakiem i przebłyskami poczucia humoru (ach ten fragment gdy Isabelle wyrzuca kwiaty od byłego męża, i wraca się żeby wyciągnąć z kubła niebieska torbę Ikea, w którą je wsadziła-samo życie!).

Byłam tez na innych mniej wartych omówienia produkcjach, z których dwie zasługują na wyróżnienie w postaci ostrzeżenia. Absolutnie unikajcie Serca psa, kabotyńskiej opowieści pseudo artystki z inklinacją do dręczenia zwierząt. I nie oglądajcie Juliety, kiczowatej i topornej ekranizacji prozy Munro w wykonaniu Almodovara. Który wyśmienicie pokazuje jak kiepskie historie pisze noblistka.

najlepszy z tamtego roku:

Mały Gatsby z Ciechocinka

Jak do kina to tylko o dziesiątej w nocy, miło, cicho, jest gdzie płaszcz i torebkę położyć. I na film polski, można przysnąć, można pogadać i tak się wątku nie straci. To są moje główne wnioski po obejrzeniu Excentryków.
A teraz info dla tych, co chcą przeczytać o filmie więcej niż trzy linijki, czyli garść szczegółów.
Wiadomo, że Excentrycy to film zrobiony na podstawie książki, ale raczej nie jest dobrze książkę przed pójściem do kina przeczytać. W książce jest gęściej, jest zabawniej. W filmie zostaje rewelacyjny Pszoniak z genialnymi monologami literackiego homofoba i straszna baba równie dobrze grana przez Dymną. Dla tej parki warto jest dwadzieścia złociszów na bilet do kina wydatkować. Niestety, mają czasu ekranowego jakieś piętnaście minut. Znaczenie więcej zajmuje go mdły w swojej roli Maciek Stuhr. Jego główny bohater miał być zakochanym jak szczeniak starym chłopem, został tylko zakochanym szczeniakiem. Może to zabrzmi jak niedorzeczne narzekanie, ale Stuhr jest do roli Fabiana za młody, za ładny, za chudy i za czysty. Wolałbym lekko podpasionego Żebrowskiego z czterodniowym zarostem i prześwitem na potylicy.
Kto zna książkę, będzie wiedział o czym mówię. Zrozumie też dlaczego się zdziwię, że w wersji filmowej magnolie kwitną w czasie ubierania choinek, a szkiełko Edzia leży nieużywane w kieszeni fabianowego prochowca. O to szkiełko mam zresztą największy żal. Kiedy byłam w trakcie lektury, cały czas myślałam, że momenty, kiedy bohater przykłada staroświecką lupę do oka, to wprost wymarzone sceny filmowe. Barwne opisy odrealnionych obrazów idealnie przełożyłyby się na ekran. Można by szkiełkiem Edzia widza poczarować, tak jak czarował Kieślowski szklaną kulką w rękach Weroniki.
Jednak to nie ten wymiar, nie ten zamiar, tutaj mamy jak najprościej opowiedziana historię, z topornym wątkiem miłosnym Nie dodaje jej uroku odtwórczyni roli perelowskiej famme fatale, której moim zdaniem ani śpiewać ani grac nie potrafi. Można było tutaj obsadzić jakąś piosenkarkę, choćby Brodkę. Na pewno gorzej by nie zagrała, a przynajmniej uratowałaby część muzyczną filmu.
Dla równowagi jest bardzo naturalna Sonia Bohosiewicz, bardzo muzykalna Sonia Smołokowska (szkoda, że tylko na końcu) i bardzo klimatyczna scenografia. Pytanie tylko, czy dzięki temu szala faktycznie przechyla się na planszę oznaczoną hasłem „film dobry”.

 mowa o:

 

aż w końcu będzie zimne lato

upał

Przegrzana, podduszona, snuję się z jedną książką pod pachą od balkonu do kanapy, od kanapy, do fotela. I tak cały tydzień. I czekam. Aż się schłodzi. Aż przyjdzie nowa Malanowska, tym razem kryminalna. Aż w sobotę otworzą biblioteki. Na razie grzebię i szukam. Nowinek. I tak dowiaduję się, że Witkowski zabił madame Gizzy, a cały ciuchowy zgiełk do prozy był mu potrzebny, bo trzecią część Drwala szykuje. I nie mogę się nie zastanawiać, czy kiedyś nie okaże się, że Michaśka ma labradora, żonę i dwoje ślicznych dzieci, a gejowski anturaż też tylko do prozy był robiony. To byłby dopiero camałt!
Tymczasem wyjść gdziekolwiek trudno. Chyba, że do kina, choć i tam chłód coraz bardziej przyblakły. Powlokłam się ostatnio na Amy. Zacisnęłam zęby. Raz, żeby nieświeże powietrze lepiej filtrować, dwa, żeby nie ugryźć panienki obok, która rozwinęła z wielkiej reklamówki wałówkę i ciamkała szeleszcząc. Piknik w kinie, czemu nie, tylko niech fotele wyniosą z tej części sali, to nie będę tam siadać.
Na szczęście film poluzował mój nastrój. Amy to naprawdę dobrze zrobiony dokument, bez komentarzy twórcy. Głos ma bohaterka i jej znajomi, ocena, na szczęście, pozostawiona jest widzom. Nie ma wyciskania łez, że taka zdolna, taka młoda i poszło wszystko tak źle. Za to jest po filmie ulga, że nie jest się młodym, zdolnym i że idzie średnio. Przynajmniej u mnie była. Spotęgowana wieczornym powiewem.

mowa o:

together

skarb na każdej stronie

ród Ardenów

Nagle dzieciom wydało się,, jak gdyby gruchanie gołębi i szelest ich skrzydeł przeniknęły przez dach do pokoju i zewsząd je otoczyły. Odgłosy te stawały się coraz głośniejsze i bliższe, a różne części garderoby wywędrowały ze skrzyni i znalazły się na dzieciach. Oboje nie mieli pojęcia, jak to się stało-podobnie jak i wy nie wiecie-ale wydawało się, ze to właśnie gołębie gruchanie odegrało role pomocnych rąk, i już po chwili dzieci ubrane były w stroje, jakich nigdy w życiu nie nosiły. Elfryda miała na sobie długa do ziemi suknie, o wysokim stanie, z przeźroczystego muślinu w zielony deseń. Znikły jej brązowe trzewiki z szerokimi noskami i miała na nogach cieniutkie, płytkie pantofelki.
Edith Nesbit Ród Ardenów, str 68

Pamiętam, że była to jedna z moich ulubionych dziecięcych fantazji: znaleźć jakiś stary kufer ze strojami z dawnych epok, przebierać się w nie i tym sposobem podróżować w czasie. Tak jak bohaterowie Edith Nesbit z Rodu Ardenów. Znacie tę opowieść? To historia dwójki rodzeństwa, należącego do zubożałej angielskiej arystokracji, które szczęśliwym zrządzeniem losu przeprowadza się do podupadłego zamczyska należącego do wieków do ich rodu. Tam, błądząc po zapuszczonych salach i komnatach, dzieci znajdują tajemniczą skrzynię wypchaną starymi ubraniami z różnych epok. Dla zabawy zaczynają je przymierzać. Kiedy całkowicie przebrane opuszczają kryjówke aby znowu błądzić po zamku, wchodzą w zupełnie inna rzeczywistość, należące dla nich do historii lata, z których pochodzą właśnie nałożone stroje. W ten sposób zwiedzają epokę napoleońską, czasy Henryka Ósmego i przyczyniają się do wykrycia spisku prochowego. Przy okazji maja oczywiście mnóstwo niezwykłych przygód.

ród Ardenów 1

Mnie jednak najbardziej urzekały w tej opowieści nie wyczyny dzieci, ale cudowne przebieranki w których mogły uczestniczyć. Ach zamienić moje opadające i gryzące rajstopy na jedwabne pończoszki, ohydne juniorki na pantofelki, i paskudny skudlony sweter na ręcznie wyszywaną batystową sukienkę, to by dopiero była frajda (na gorset na szczęście byłam za mała).
I nie wiem czy to od tego momentu, bo wydaje mi się, że od zawsze, od kiedy zaczęłam błądzić wzrokiem po literach ze zrozumieniem, zwracałam uwagę na to, co i jak noszą moi literaccy bohaterowie. Często ciężko było mi zrozumieć o co chodziło, gdy autor wymieniał turniury, gipiury, kryzy i koronki. Nieraz potrzebowałam wyjaśnień jakiegoś obeznanego w temacie pomocnika. Z reguły trudno było go znaleźć.

fashion 1
Teraz wreszcie, po latach, udało się! I to z wielkim sukcesem. A było to tak. W moim mieście właśnie otwarto TK Maxxa, który dawno temu zaplusował u mnie sprzedażą po połowicznej cenie uroczych książek Angeli Adoree. Oczywiście byłam w sklepie w dniu otwarcia, W przeciwieństwie do większości kupujących, nie zajrzałam do stoisk z ciuchami, jednym tylko okiem rzuciłam na kosmetyki, zręcznie wyminęłam półki z butami i wylądowałam szybciutko w dziale gospodarczym. Tak naprawdę chciałam kupić foremki do Magdalenek, z wiadomych chyba wszystkim moim czytelnikom względów (Proust, pewnie że chodzi o Prousta). Niestety ich nie było, więc poszłam dalej do książek kucharskich i wyrobów papierniczych. A tam, wśród ksiąg pełnych przepisów kuchni wegetariańskiej, marokańskiej i całkiem klasycznie angielskiej, leżała sobie jak gdyby nigdy nic książka – przepustka do wszystkich epok mody. Wielka, biała, z cudownym tytułem fashion i szczelnie zafoliowana. Zaczęłam tę folię skubać, potem rozciągać, wreszcie zdzierać, zupełnie jakbym szarpała zasłonę zakrywającą wejście do innego, lepszego świata.
I faktycznie tak było! Kolorowo i odlotowo. Na każdej stronie mogłam obejrzeć barwne stroje z innej epoki, pokazane z detalami, opisane dokładnie. Po jakiego grzyba mi magdalenki, pomyślałam od razu, tylko kuchnie zapaćkam niepotrzebnie, a ciastka i tak nie wiadomo czy wyjdą. Teraz mogę zawitać w czasach Prousta w znacznie łatwiejszy i przyjemniejszy sposób. Wystarczy otworzyć ten wspaniały album na początku 20 wieku i przyjrzeć się strojom epoki.
W takim kubraczku pewnie Marcel biegał na swoje przyjęcia:

fashion 2
W którejś z tych sukni mogła paradować Księżna Oriana:

fashion 3
Rozochocona wędrowałam dalej. O proszę, pewnie w czymś takim musiała chodzić Anda w Godzinie Pąsowej Róży, kiedy nagle przeniosła się w czasy Ciotki Eleonory:

 fashion 7

A teraz skok do najbardziej rozrywkowej ery, szalonej epoki jazzu. Tutaj zaczynam się zastanawiać, czy taki strój pasowałby do Gatsbiego:

  fashion 8

I czy może Daisy swingowała w tej lub podobnej sukience:

fashion 4

Mogę zawędrować i w dawniejsze wieki, na przykład sprawdzić w czym na co dzień biegali, a może raczej kroczyli, rycerze Okrągłego Stołu:

fashion

Tak mniej więcej wygląda mój niezwykły bilet w mody wszystkich czasów. Książka, którą nie waham się nazwać najlepszym zakupem tego, prawie minionego, lata.

 mowa o:

fashion