Pożegnanie z książką

Literatura niegdyś rządziła światem z wyżyn swojego majestatu, a dziś może tylko zamiatać ulice, które dawniej należały do niej.

Enrique Villa-Matas „Dublineska”, Str 296

Właściwie od tej książki powinnam zacząć tegoroczne blogowanie. Bo oto nadchodzi stulecie publikacji Ulissesa i ten tytuł, z akcją owiniętą wokół dzieła Joyce’a, byłby idealny na otwarcie obchodów. Choć z drugiej strony historia urządzania pogrzebu literatury może nie jest najlepszą opowieścią do celebracji tej okrąglej rocznicy. Ale za to oryginalną. Dobrze napisaną. Intertekstualną. Ups, choć podobno intertekstualność obecnie jest uważana za wadę, a nie zaletę powieści. Tak, wszelkie odnośniki literackie są teraz passe. Ale nie szkodzi, w sumie, to literatura sama w sobie jest passe.

Taką tezę stawia autor Dublineski, karząc swojemu bohaterowi przeżywać męki zawiedzionego swoim życiem, a zwłaszcza pracą, wydawcy.   Straciwszy poczucie sensu tego co robi, Riba, nasz protagonista, postanawia znaleźć sobie jakiś, choćby krótkoterminowy, cel. Staje się nim wyjazd do Dublina i urządzenie uroczystości pogrzebowych literatury. Najlepszym dniem na tę ponurą ceremonię jest oczywiście Bloomsday, najlepszymi towarzyszami dawni pisarze, najlepszą formą odprawienia obrzędu nieskładne przemowy i śpiewy na starym katolickim cmentarzu. Nie ma epifanii, katharsis czy choćby gwałtownego zwrotu akcji. To nie w stylu Vila-Matasa, najbardziej dygresyjnego pisarza, jakiego zdarzyło mi się czytać.

W Dublinesce też taki jest. Robi z niej książkę intertekstualną do granic wytrzymałości czytelniczej. Mojej wytrzymałości. Ale jakoś jej nie przekracza. Dlatego czytałam Dublineskę długo, czasem mozolnie, ale wytrwale. Moja cierpliwość został nagrodzona odkryciem niezwykłego triku, jaki zastosował autor. Otóż obdarzył on bohatera przeczuciem istnienia osoby opisującej jego losy. Przez ten wybieg miałam wrażenie, że pisarz mruga do mnie porozumiewawczo i z lekką kpiną w oczach. Jakby chciał dać mi do zrozumienia, że owszem, może i literatura nie żyje, ale autor wciąż krąży po świecie.  Fakt, myślę sobie, pisarze wciąż istnieją, a wydawnictwa chętnie korzystają z ich wyrobów, choć te często nie mają żadnych cech uznawanych za charakterystyczne dla literatury.

Ale, pocieszam się, ale są jeszcze rzeczy napisane dawno. Jak Ulisses. I są rzeczy napisane współcześnie , takie jak Dublineska. Może więc literaturze na nagrobku należałoby wyryć hasło non omnis moriar. I w nie uwierzyć.

Mowa o:

Szukając Mimbli i Muminka

Zbudowałam dom dla niewinnych szaleńców i tu wolno im mieszkać w spokoju, dopóki żyję

Tove Jansson „Słoneczne miasto”, Str 48

Finał wakacji i oczywisty koniec lata (za oknem 12 stopni ciepła i deszcz), to dobry czas by wziąć się znów za bloga. Chyba? Tak czy siak próbuję. Przy pomocy ulubionej autorki. Czyli Tove Jansson, jednej z nielicznych pisarek, której jestem gotowa przeczytać wszystko. Pod warunkiem, że będzie wydane w języku polskim lub angielskim. Niedawno  podczas wędrówki po księgarniach w upalny dzień natknęłam się na jej tytuł idealnie pasujący do okoliczności i bez wahania pobiegłam z nim do kasy. Nie bez znaczenia była też spora obniżka ceny tej książki, bijącej rekordy popularności jeszcze rok czy dwa lata temu . A teraz kurzyła się w kącie,  czekając na ponowne odkrycie.

Czy przez to, że książka była tak mało nowa, czy przez słoneczną okładkę, dość, że zaczęłam ją czytać znacznie szybciej,  niż zwykle to robię z tytułami świeżo dostanymi lub kupionymi. I poczułam się dziwnie. Nie przez krótkie leżakowanie książki. A z innego powodu. Otóż gdy biorę się za niemuminkowe tytuły Tove, włącza mi się w głowie porównywarka bohaterów i sytuacji do tych, jakie znam z Doliny Muminków. W przypadku „Słonecznego miasta” ten automat zaczął mi działać wyjątkowo silnie. Nie mogłam się powstrzymać przed dopatrywaniem się w opisanych przez Tove  mieszkańcach amerykańskiego domu spokojnej starości takich postaci jak Filifionka, Mimbla czy Gapsa. Nawet znalazłam kogoś, kto zachowywał się prawie jak Wuj Truj. Tak, moim zdaniem, pierwsze opowiadanie w tej książce to remake Doliny Muminków w Listopadzie. Wersja dla dorosłych opowieści o istotach wytrąconych ze swojego dawnego życia i usiłujących się odnaleźć w nowych warunkach lokalowych i emocjonalnych.

Muszę przyznać, że opowieść druga jakoś mniej pachniała mi miejscem, gdzie często pija się sok malinowy i zajada naleśniki. „Kamienne pole” to historia człowieka tak bardzo skupionego na swoim pisaniu i literackiej twórczości,  że poza nimi nie dostrzegał w swoim życiu nic innego. No może oprócz czekających na opróżnienie butelek whisky.  Żona, a potem córki, biernie poddawały się jego woli, jego pogardzie, jego obojętności. Aż do pewnego wakacyjnego wypadu w czasie, gdy dzieci były już dorosłe.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie strumyk.jpg

Od historii Jonasza (zdaje się, że nieprzypadkowo autorka nadała swojemu bohaterowi imię człowieka, co część życia spędził we wnętrzu wieloryba;  jej protagonista, pisarz, jest podobnie odseparowany od świata, będąc „połkniętym” przez literaturę) wieje raczej chłodem Gór Samotnych niże ciepełkiem Doliny Muminków. Jedyny mieszkaniec Doliny, jakiego mi Jonasz przypomina, to Piżmowiec. Nabzdyczony jegomość, spędzający całe dni w hamaku, pozwalający się obsługiwać i prychający z wyższością na tych, co o niego dbali. Pewnego razu Piżmowiec wybrał sie do jaskini, by nacieszyć się spokojem. Porzucony tam czarodziejski kapelusz wziął za kosz do śmieci. Jak to się dla niego skończyło, możecie sprawdzić, zaglądając do „W Dolinie Muminków”. Powiem tylko, że Piżmowiec szybciutko wrócił do towarzystwa Muminków.

Jonasz nie trafia na żadną własność czarnoksiężnika, ale ma jaskinię, własny pokój  w domku nad morzem, gdzie bez pomocy magii udaje mu się uwolnić sporo demonów. Nie będę opowiadać co z tego wynikło, bo znacznie lepiej robi to Jansson.

 Mogę tylko podsumować tę książkę stwierdzeniem, że czytanie Tove dla dorosłych dostarcza smaku nie malin, a limonki.

mowa o:

niesłodzone

 

Tu, na Ziemi, nie ma pocieszenia. Jest udawanie, są słowa, ale spokoju nie ma. Nie ma niczego dobrego. Niczego. Dokądkolwiek na Ziemi, pójdziesz, tam tylko więcej bzdur.

Ottessa Moshfegh „Tęsknota za innym światem”, Str 281

Wszystko, co sobie wyobrazisz będzie ładniejsze od tego, co przeżyjesz. Takie motto zdaje się być przesłaniem autorki tego zbioru opowiadań. Ottessa, jak zwykle, nie oszczędza swoich bohaterów/ek i czytelników/czek. Nauczycielka u Moshfegh to nie nobliwa starsza pani, a socjopatka, młodzieniec u Moshfegh to nie prężny chłopak, a pryszczaty smarkacz. Nawet piękna dziewczyna u Mosfegh posiada ukrytą , ale poważną wadę, nie dającą jej szans na bycie kobietą pożądaną.

Zarówno osoby jak i zdarzenia opisane przez Ottessę dostarczają sporo nieprzyjemnych wrażeń. Ale nie tylko. Bo tę prozę wyróżnia jeszcze niebywale sarkastyczne  i cyniczne poczucie humoru. Dokładnie takie jak lubię. Może nawet za bardzo takie. Podejrzewam, że byłam najczęściej wybuchającą śmiechem czytelniczką tej książki.

Tak, opowiadania Moshfegh to nie typ literatury, w którą można się schować przed światem, albo dzięki której świat wyda się piękniejszy. Te historie dostarczają nam pewności, że bez względu na kraj czy klimat, ludzie są popaprani, a życie dostarcza im niewiele radości i sporo zawodów. Ottessa wali tę przykrą prawdę prosto w oczy, ale robi to w sposób tak oryginalny, szczery i kpiarski, że nie  sposób nie nazwać jej książki dobrą.

warto:

Słodycze

Wiem, że wszystko czego chcę , jest nieuniknione. To tylko kwestia czasu. Swiat w końcu mi to da. Trzeba tylko trochę się postarać i trochę namęczyć brakiem. Być może to jedyny skuteczny sposób na życie .

Dorota Kotas „Cukry”, Str 85

Mogło nie wyjść, ale wyszło. Druga książka najsłynniejszej polskiej debiutantki zeszłego roku to książka dobra, a może i lepsza od poprzedniej. Co prawda miałam z nią problem, bo zaraz po wydaniu zrobiła się niesłychanie popularna, a co za tym idzie wszędzie cytowana i opowiadana. W rezultacie treść książki znałam zanim zaczęłam ją czytać. Jednak dzięki temu mogłam bardziej się skoncentrować na formie, na języku, jakim została napisana. I stwierdzić że pióro autorka ma coraz sprawniejsze, a i pewnie nowa redaktorka popracowała nad książka solidniej.

Narracja jest poprowadzona  w tym samym meandrującym stylu, co Pustostany, ale zdania są bardziej precyzyjne i mocniej trzymają się wątków głównych.  Przy czym język powieści nie zaskakuje nowoczesnością, nie zdumiewa ostrością, nie zadziwia skrótowością. To raczej półsenny rytm fraz opisujących niezwykłe zjawiska zachodzące w wyobraźni autorki jest atutem powieści i czyni ją oryginalną.

O czym jest sama książka? Autorka sugeruje, że o niej samej, o dziewczynie z Aspergerem, wychowanej na polskiej prowincji, w rodzinie nierozumiejącej nic i nie próbującej jej pomóc, z zaburzoną emocjonalnie matką, i autystycznym ojcem. Małe, ale druzgocące akty opresji stosowane wobec tzw dziwnego dziecka (Aspergera u protagonistki stwierdzano, gdy byłą już dorosła), powodują, że czuje się ono odrzucone, obce i marzy bez przerwy o ucieczce z domu. Jak wiemy, te marzenia udaje się zrealizować.

Dorota przenosi się do Warszawy, ma tam trochę przygód, a w końcu pisze Pustostany i dostaje za nie dwie duże nagrody literackie. Ma jednak ciągle niezaspokojoną potrzebę akceptacji, o czym świadczy tekst drugiej książki. Autorka tak bardzo chce być kochana, że usiłuje non stop wzbudzić w czytelniku ciepłe uczucia. Często jej się to udaje. Sama jestem tego przykładem, bo przyłapałam się na tym, że w trakcie śledzenia przeżyć pisarki związanych z otrzymaniem Gdyni i Conrada zaczęłam jej współczuć. Dopiero po podliczeniu otrzymanych przez autorkę kwot otrząsnęłam się nieco,  puknęłam w czoło i przeszłam do bardziej naturalnych uczuć w takich sytuacjach. Czyli do zazdrości.

Odrobinę  złości we mnie ta lektura też wywołała, przy innym fragmencie tekstu.  Bo w pewnym momencie autorka z chęci otrzymania czułości wychodzi  z siebie i włazi w skórę Jelonka Bambi ( serio, jest w książce akapit, gdzie pisarka oznajmia, iż jest mentalną sarenką). Na to obudziła się moja  wewnętrzna lwica i ryknęła trochę ze zgrozy, trochę z niesmaku. Na szczęście Sarenka znikła ze stron książki szybko, więc rzeczona lwica mogła zamknąć paszczę i mruczeć nad tekstem niczym puchaty kotek, karmiony ulubioną śmietanką. 

Kończąc te przydługie wywody powiem, że na razie nie zdajemy sobie wszyscy sprawy, jak ważną książką mogą się okazać Cukry. Bo nie jest to tylko kolejny zbiór wspomnień o dzieciństwie i dorastaniu na polskiej prowincji. Jest to też pierwsza chyba książka w polskiej współczesnej prozie, gdzie Asperger jest przedstawiony z kobiecej perspektywy.

Jednak najistotniejsze j w Cukrach jest to, że pokazują one kobietę nie tylko  jako ofiarę panujących w Polsce warunków społeczno-kulturowych. Dorota Kotas wreszcie zrobiła to, na co większość z nas czekała od dawna. Pokazała, że kobieta może i potrafi uwolnić się z formy pokrzywdzonego dziecka, by stać się stanowiącym o sobie człowiekiem, wiedzącym czego chce i potrafiącym to osiągnąć.

I tak, zamiast niegdyś obiecanej historii o tym jak lesbijki ratują świat, dostałyśmy opowieść o tym, jak lesbijka  i aspergerka ratuje przed światem siebie. Jak znajduje dla siebie miejsce i decyduje się być tym, kim jest naprawdę. Tak, moje miłe czytelniczki i moi mili czytelnicy, wygląda na to, że Dorota K. napisała nam nowy i ekscytujący rozdział herstorii.

mowa o:

Chmuromir z hotelu

Na Oceanie Indyjskim orkan. Żeby powstał, potrzebne są trzy rzeczy: ciepła woda, wilgotne powietrze i zbiegające się wiatry równikowe. Ale może wystarczy, że gdzieś mucha machnie skrzydłami. Albo motyl. Albo komar. Albo, że ktoś komuś pomacha na ulicy. Może dlatego ja nikomu nie macham na ulicy, żeby tym machnięciem nie spowodować katastrofy.

Jarosłav Rudis „Grandhotel”, str 18

Wszystko przez film, pod tym samym tytułem. To przez objerzenie grandhotelu, wspaniałej – podobno – komedii, z gwiazdorska (Tilda Swinton!) obsadą, tak długo ociągałam się z czytaniem książki. Żeby było jasne, powodem nie była doskonała ekranizacja, a niechęć jaki wzbudziła we mnie ta filmowa bajka o Hotelu ukrytym w chmurach. Głupawa, żenująco wręcz schematyczna i nudna, wprawiła mnie w zdumienie. Rosnące w miarę powiększania się liczby zachwytów nad filmem.

Dlatego książka czekała prawie trzy lata. Bo najpierw odkryłam, że była przyczynkiem do stworzenia  tak nielubianego przez mnie Grandhotelu w wersji hollywoodzkiej. Znacznie później doczytałam opis na okładce, gdzie jak byk stało, że film nie ma z książką wiele wspólnego. Postanowiłam, ostrożnie sprawdzić. I rzeczywiście! Jedyne, co łączy film z dziełem Rudisa, to tytułowy hotel, mający świetność za sobą budynek, górujący nad miasteczkiem położonym w czeskich Sudetach.

Opowiada o nim narrator i główny bohater powieści, zafascynowany meteorologią młodzieniec o pseudo Chmuromir. Niezwykle szerokie wiadomości na temat frontów barycznych i pokrywy nieba to nie jedyne, co wyróżnia protagonistę. Ma on szereg innych dziwactw, a ich opis nasuwa przypuszczenia, że być może Fleischman vel Chmuromir jest niezdiagnozowanym autystykiem. Jest co prawda pod opieka specjalistki, miłej, ładnej i młodej Pani Doktor Psycholog, ale ta wstrzymuje się przed postawieniem jakiejkolwiek diagnozy i jest głównie słuchaczką Fleischmanowych opowieści.

A ma czego słuchać! Jej pacjent jest sierotą, ale jeszcze będąc w posiadaniu kompletu rodziców miał problemy z rówieśnikami i nie potrafił dostosować się do zasad panujących w czeskiej, wówczas socjalistycznej, szkole. Stał się przez to utrapieniem ojca. Działacza, biegającego wciąż na zebrania partyjne i usiłującego wyprzeć z pamięci i historii rodziny legendę dziadka zabitego w 1968 roku przez radziecki czołg. Płonne są te wysiłki, bo synek opowiada o dziadku na lekcji i sprawia tym mnóstwo kłopotów sobie i tacie.

Nieszczęśliwy splot wydarzeń sprawia, że Felishmen traci rodziców, a w wyniku przeżytej traumy ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Po pewnym czasie zostaje oddany pod opiekę dotychczas  nieznanemu członkowi rodziny, wujowi Jergowi. Wuj usiłuje utrzymać się na powierzchni jak potrafi, kombinuje może nie do końca zgodnie z zasadami etyki, ale zawsze biorąc pod uwagę zasady przetrwania w aktualnie panującej sytuacji ekonomiczno-politycznej.

Wuj jest jowialny, głośny i ma bogata przeszłość erotyczną. Ten czeski macho uwielbia opowiadać o swoich miłosnych podbojach. Z jego gawęd wynika, że miał szczęście przespać się z co najmniej jedną przedstawicielką każdego z krajów demoludów. Wraz z blokiem wschodnim zniknęły rzesze jego wielbicielek i została mu po nich tylko kolekcja tandetnych suwenirów. Te bezużyteczne przedmioty stały się bibelotami w posiadanym przez niego, tytułowym Grandhotelu. Do zadań Felishmana należy nie tylko wysłuchiwanie ich historii, ale także utrzymywanie ich w porządku.

Fleishman jest w Grandhotelu chłopcem do wszystkiego, pełni rolę wielofunkcyjnego wykidajło. Dlatego między innymi chce stamtąd uciec. Niestety jest psychicznie do tego niezdolny. Coś trzyma go w tym mieście, w tym hotelu. Wspomnienia, sentymenty, marazm, uraz psychiczny, duchy przodków, co sobie wybrały jego na podglądacza, nikt nie wie, co tak naprawdę jest przyczyną tej niemożności.

Nie jest wiec Flieshmian człowiekiem szczęśliwym. Ale to nie znaczy, że jest człowiekiem smutnym. Wręcz przeciwnie, jego historia nieraz wzbudzała we mnie głośne wybuchy śmiechu. Sposób jej opowiedzenia jest mistrzowski, pod pozornie naiwnymi rozważaniami kryją się prawdy głębsze i wnikliwa krytyka.

Jeśli więc lubicie książki zabawne, ale mądre, to serdecznie Wam polecam opowieść Chmuromira.

mowa o:

W podskokach

Zajączek siedział nieruchomo na szklanej ladzie. Pracownice banku porzuciły pracę i zebrały się wokół niego. Wszystkie podziwiały słodkiego zwierzaczka i chciały go pogłaskać.

– Proszę tylko nie dotykać tylnej łapki, jest złamana -ostrzegł Vatanen uprzejmie.

-Ojej, jaki śliczny -wzdychały kobiety. W holu banku zapanował chwytający za serce nastrój ogólnej szczęśliwości.

Arto Paasilinna „Rok zająca”, Str 25

Obdarzony pochwałami i zachwytami, Zając Paasilinna wreszcie dokicał do mnie. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Książkowe Klimaty i  nieustającej w pracy Poczcie Polskiej. Ponieważ moja ciekawość tej książki narastała już od kilku miesięcy, za czytanie wzięłam się prawie natychmiast. Czyli po tygodniu od otwarcia paczki.

Pierwsze wrażenie, a może i zaskoczenie, to jak bardzo męska jest proza Arto Paassilinna. Rąbanie drzew, otwieranie konserw, picie bimbru, błądzenie po kniei to główne zajęcia jego bohatera.

Drugie zaskoczenie, znacznie mniej przyjemne, to jak Paassilina potrafi być seksistowski. Niemal wszystkie kobiety w tej książce to idiotki, zrzędliwe i egoistyczne, uprzykrzające życie protagonisty do tego stopnia, że to przez nie chce się skryć w lesie i mieć do czynienia wyłącznie z zającem. Szczególnie zastanowiła mnie postać żony protagonisty, babiszcza tak niesympatycznego, ze Ksantypa jest przy niej uroczą dziewuszką ze skłonnością do gadulstwa. Hej no, Panie Autorze Kochany, miałam chęć zakrzyknąć, jeśli ta Pani jest tak okropna, to po jakie licho twój bohater w ogóle się z nią ożenił? Tekst książki do końca nie ujawnia tej tajemnicy. Za to info na skrzydełku okładki podaje, że książka została napisana w roku 1975, kiedy, jak wiadomo, szowinizm był równie trendi jak picie napojów gazowanych. Po krótkim namyśle odpędziłam pokusę zrobienia aluzji do sodowych bąbelków i męskiego poczucia wyższości w tych czasach i wróciłam do omawiania książki.

Od pierwszych stron kojarzyła mi się trochę z Waldenem, trochę z Dopplerem. Tutaj łosia zastępuje zając, bo to w towarzystwie i z powodu szaraka bohater Passilinna wraca do natury. Z dala od cywilizacji prowadzi życie proste. I bogate w coraz bardziej nieprawdopodobne przygody.

Zagęszczenie akcji serią dziwnych zdarzeń, sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać jak naprawdę powinnam odszyfrować te książkę, by było do zgodne z intencjami jej autora. Z ich przyczyny można tę książkę czytać, nie tylko dosłownie ale i jako błyskotliwą satyrę na współczesne społeczeństwo i rządzące nim prawa.  

Czy naprawdę bohater wybiegł z samochodu do zająca i nigdy nie wrócił? Czy pogonił za rannym zającem tylko myślami i powstał z tego ciąg marzeń o życiu wyrwanym z dotychczasowej codzienności? Czy to ma być fikcja literacka czy bajka dla dorosłych? To drugie przyszło mi na myśl, kiedy zając mnie więcej w środku powieści zaczął zmieniać barwę z szarej na białą. Co natychmiast skojarzyło mi się z ulubioną lekturą  moich lat dziecinnych, gdzie Alicja zostaje sprowadzona na baśniowe manowce przez Białego Królika. Zając Paasilinna co prawda nie nosi kamizelki i nie sprawdza kompulsywnie zegarka, ale na swojego opiekuna oddziałuje podobnie. Sprawia, że ten gubi się coraz mocniej, dziczeje z upływem akcji. To dziczenie i towarzyszące mu okrucieństwo wobec zwierząt, mnie, miastowej babie, nie do końca się podobało.  Choć w miarę czytania coraz bardziej rozumiałam,  czym ta książka zauroczyła niektórych jej czytelników. Tak, myślałam sobie, niejeden znużony siedzeniem w ofisie obywatel pozazdrości Vatanenowi i chętnie pogoni za nim i jego zającem, marząc o życiu z dala od zgiełku cywilizacji. We mnie  ochoty na powrót do natury książka nie wzbudziła. Za to jej finał potwierdził kilka moich podejrzeń co do jej charakteru i wywołał zabarwiony niedowierzaniem uśmiech.

mowa o:

Dickens albo Ameryka

Problem z historią jest właśnie taki-lubimy myśleć o niej jako o księdze. Że wystarczy przewrócić stronę i iść, kurwa, dalej. Ale historia to nie papier, na którym ja wydrukowano. To pamięć, a pamięć to czas, emocje, pieśń. To rzeczy, które w tobie zostają.

Paul Beatty „Sprzedawczyk”, Str 137

Wzięłam się za tę książkę z dwóch powodów. Po pierwsze uwielbiam język i humor autora. Jego Biało-czarnego wspominałam bardzo dobrze,  bo wielkie zrobił na mnie wrażenie szalony, prześmiewczy i brawurowy styl narracji. Cudnie oddany w tłumaczeniu. Przekład Sprzedawczyka, jest w innym wykonaniu, niekoniecznie gorszy. Ale tak jakby bardziej wyważony. O ile słowa wyważony można użyć do określenia sposobu poprowadzenia tej opowieści.

Drugi powód, dla którego sięgnęłam po Sprzedawczyka, to jego tematyka. U nas wciąż słabo znana, bo dotycząca problemów rasowych w USA. Owszem, słyszymy o nich dość często, ale tak serio, to mamy chyba niewielkie pojęcie o ich pochodzeniu, skali i  formie. Tymczasem książka Beattego to istny leksykon pojęć dotyczących segregacji i walki o jej zniesienie. Fakt, że ich wyjaśnienie znajdujemy raczej w przypisach niż w tekście zasadniczym,  w niczym nie umniejsza wagi zawartych w książce informacji. Jest to historia Afroamerykanów może nie na wesoło, ale na luzacko opowiedziana, i to ze szczegółami, bo autor nie pominął chyba żadnego istotnego wydarzenia z tego zakresu. Przy czym są to raczej wzmianki na ich temat, niż podręcznikowe opisy. Główna wątek powieści jest tak pokręcony, że nieraz się zastanawiałam, czy dobrze rozumiem intencje i żarty autora.

Oto bowiem protagonista powieści, Afroamerykanin wychowany bardzo niekonwencjonalnie przez ojca psychologa, postanawia wprowadzić w swojej miejscowości segregację rasową. I to w czasach, gdy Ameryka ma wreszcie pierwszego niebiałego prezydenta, a prokuratorem jest kobieta w której łatwo rozpoznać Kamalę Harris.

Mimo tak specyficznej sytuacji protagonista krok po kroku wdraża zasady nierówności rasowej w swoim , prawie już nieistniejącym, miasteczku. Prowadzi to do wielu niekonwencjonalnych sytuacji i zaskakujących wniosków. Tak bardzo, że często łapałam się na dociekaniu, jak mocno moja zbyt mała wiedza na temat segregacji wpływa na odbiór tej książki jako najbardziej zakręconej lektury ostatnich czasów. Kiedy pogrzebałam trochę w sieci, przekonałam się, że książkę tak spostrzega całkiem liczne grono czytelników, łącznie z tymi, co mają świetne rozeznanie  w rasowych problemach USA. Odetchnęłam więc z ulgą, przegnałam niepokoje i zaczęłam żałować, że nikt w podobnym stylu nie próbuje opisać naszych rodzimych problemów z równouprawnieniem, że u nas to wszystko takie sztywne, seriozne, i bez krzty humoru. Cóż, sprawa jest poważna, ale, wbrew pozorom, przedstawienie jej w ironiczny i zjadliwie zabawny sposób mogłoby naprawdę dać nam świeższe i ostrzejsze na nią spojrzenie. Czego Nagrodzony Bookerem Sprzedawczyk  dowodzi doskonale.

mowa o:

Rycerzy dwóch

Zobaczyliśmy obaj, że namnożyło się między nami tyle czasów i światów, i świateł, że należało słowa wypowiadać powoli, jakbyśmy, po rżysku idąc, odsuwali ruchem łagodnej ręki sny z szarej przędzy i z chorych kąkoli.

Marian Pankowski „Rudolf”,  str 90

Zbliża się październik, czas pogadać o rewolucji. Wiadomo, że u mnie nie będzie o rewolucji robotniczej czy chłopskiej. Tylko o literackiej. Wyobraźcie sobie, że myśląc o rewolucji literackiej nie myślę o Dorocie M. Ha! Myślę o zupełnie innym współczesnym autorze. Jego książka dostała się w moje ręce około dwa lata temu. W jaki sposób, to moja słodka tajemnica. W każdym razie nie był to zakup, tylko prezent. Niesamowity, niezapomniany.

Już przy pierwszym kartkowaniu tej książki wyczułam jej nadzwyczajność. Do tego stopnia, że zamiast  wrzucić ją na półkę oczekujących od razu wzięłam się za czytanie. I była to jazda bez trzymanki, szał oszałamiający, sensacyjny na każdym poziomie. Językowym, bo to co autor wyprawia z polszczyzną przyprawia o opad szczeki, wytrzeszcz oczu oraz wir skojarzeń tak intensywny, że omal nie gubi się sensu. Jednak mimo tej stylistycznej akrobatyki łapie się balans i z zadyszką popada w zachwyty, uśmiechy i niedowierzania.

Po przejściu od formy do treści nie jest gorzej. Na pewno inaczej niż w naszej literaturze bywa. W porównaniu do opowiadanej przez Pankowskiego historii Lubiewo Michaśki to bajka dla grzecznych dzieci. Mało tego, nie tylko erotyczne tabu zostaje tu rąbnięte i rozwalone w pył. Autor po kolei bierze się za wszystkie ojczyźniane mity, uszlachetnione szkolnymi naukami i opiewane pomnikami. Obrazoburstwo jest tu stosowane na każdej stronie, bez umiaru,  ale z olbrzymim talentem. I to nie przy użyciu smarkatych narratorów, co bimbają sobie na wszystko i na luzackim biegu drwią z każdej świętości. Nie, tutaj za obrazę powszechnie uznanych majestatów zabierają się dwaj starsi panowie. I to ma moc i jest tym życie, nieposkromione i prawdziwe. I pociecha, że nikt i nic nie jest ze spiżu, a nadmiar pychy i zadęcia da się powstrzymać. Śmiechem mądrego człowieka.

warto:

Sztuka porażki

Wertheimer nie był w stanie dojrzeć w sobie kogoś wyjątkowego, a każdy powinien być do tego zdolny, musi, jeżeli nie chce popaść w rozpacz, każdy człowiek, obojętne kto, to byt wyjątkowy, powtarzam wciąż to sobie i tylko to mnie ratuje.

Thomas Bernhard „Przegrany”, Str 120

Zacznę od krótkiego, ale szczerego wyznania: porażka to moja specjalność. Nic mi tak w życiu nie wychodzi jak to,  że mi nie wychodzi. Nawet jak mi się trafi jakiś sukcesik, w wersji mini rzecz jasna, to z biegiem czasu okazuje się on jedynie przygrywką do tej lub innej, ale zawsze spektakularnej, katastrofy. Gwarantuję że ten talent na pewno nie jest moim wymysłem, a gwarancję tę może stanowić choćby fakt, że w prezencie dostaję takie właśnie jak wyżej cytowana, książki. Czyli spostrzegawczy   obserwatorzy też orientują się w miarę szybko, jak to ze mną jest. A połapawszy się, starają pomóc choćby w taki sposób. Wręczając swoisty manual obsługi niepowodzenia.

Co prawda sytuacja wyjściowa bohaterów Bernharda  jest nieco inna od mojej. Oto trzech chłopaków zapisuje się na zajęcia w renomowanej szkole muzycznej. W trakcie warsztatów dwóch z nich przekonuje się, że nie ma szansy na bycie lepszym od trzeciego. Bo tym trzecim okazuje się Glenn Gould, wygrywający wariacje goldberowskie z wirtuozerią jakiej pozostali dwaj pianiści nigdy nie będą w stanie osiągnąć. Tak wiem, tu niby większość z nas może odetchnąć z ulgą, bo co jak co, ale próby ścigania się z mistrzem gry na instrumencie muzycznym raczej nam nie grożą. Ale im dalej w tekst, tym bardziej oczywiste się staje, że nie muzyka jest tu głównym tematem. Tylko osobista porażka jednego i drugiego bohatera. I w to warto się wczytać, w próby uchwycenia idei przegrania, analizę porażki, jej symptomów i genezy.

Jak by tego było mało, autor serwuje nam jeszcze opis dwóch sposobów radzenia sobie z przegraną. Jeden, prezentowany przez narratora, to kompletne odcięcie się od tego co porażkę spowodowało. Wyrzucenie tego gdzieś hen, poza pole widzenia i własną świadomość. Narrator dokonuje tego aktu niemal dosłownie, podarowując swój niezwykle drogi fortepian córeczce znajomego nauczyciela. Przy ma świadomość,  że dziecku talentu brak i efektem tego gestu będzie jedynie kompletne zniszczenie instrumentu.

Drugi sposób na porażkę, to rozsmakowanie się w niej. Czyli dręczenie siebie i osób najbliższych, do granic wytrzymałości. Celebrowanie jej bez mała z taka intensywnością, jak zwykle celebruje się sukces. Ten sposób wybiera drugi uczestnik warsztatów muzycznych, bliski kolega narratora. To on jest prawdopodobnie tytułowym przegranym. To jego postawa jest szczegółowo opisana i stanowi pretekst do dalszych rozważań na temat sztuki, Wiednia, muzyki, rodziny i sukcesu lub jego braku.

Całość powinna stać się lekturą obowiązkową każdego, kto choć trochę  ma jakieś ambicje i chce spróbować ich spełnienia. Sądzę, że będzie to dla niego trudna, ale i pouczająca książka.

Co do mnie, to na szczęście nie musiałam wołać ekipy tragarzy, by pozbyć się przyczyny mojej aktualnej porażki. Wystarczyło zatrzasnąć wieko pudełka.  

mowa o:

Najlepsza wakacyjna

sepia

Wracam do salonu, gdzie siedzą moi przyjaciele.

– A ty gdzie byłeś? – pyta gospodarz.

– U twojego syna.

– I co tam robiłeś?

– Wychowywałem go – odpowiadam. – Przygotowywałem do życia. Nauczyłem go kłamać.

Dezso Kosztolanyi „Dom Kłamczuchów”, str. 229

 

Węgrzy górą! Tak, autorem mojej najlepszej wakacyjnej lektury ogłaszam Kosztolanyiego, znanego mi dotychczas jako twórca świetnej Ptaszyny.

Tym razem w ręce wpadł mi zbiór opowiadań. Z kłamstwem jako tematem przewodnim. A ja od podstawówki zapomnieć nie mogę najlepszej noweli, jaką mi się zdarzyło czytać. Tez o kłamstwie była. Wyrafinowanym i podszytym olbrzymimi emocjami. Mowa o Kamizelce Prusa rzecz jasna. Opowiadaniu, co wciąż trzyma mi się pamięci, mimo upływu kilkudziesięciu lat od czasu, gdy je pierwszy raz czytałam.

W historiach Kosztolanyiego odnalazłam podobny klimat i gadżety. Za pomocą drobiazgów pisarz pokazuje istotne problemy, prawdziwe uczucia i zagmatwane ludzkie relacje. Ale nie tylko głębia psychologiczna postaci stanowi o sile tej prozy. Tu trzeba jeszcze zauważyć zdolność autora do wyciągania z nieistotnych na pozór przedmiotów i faktów niezwykłych opowieści.

Ukradziony przez małą dziewczynkę srebrny wisiorek staje się  przedmiotem sporego dramatu. Tak samo stłuczony flakon czy źle uszyty garnitur. Bohaterowie Kosztolaneyiego oszukują, ale nie z upodobania do czynienia zła. Jeśli kłamią to dlatego, że mają ku temu ważkie powody. A ich poznanie sprawia, że zamiast pogardą zaczynamy kłamców obdarzać jeśli nie współczuciem, to przynajmniej zrozumieniem.

Na dodatek książka zachwyca pięknem języka. Tu nie ma ani jednego zbędnego słowa. A mimo to tekst nie jest suchy, w niczym nie przypomina rzeczowego raportu z dawnych wydarzeń. Nie ma tu chłodu i ostrych kantów, jakie zwykle charakteryzują oszczędny styl narracji. Zamiast tego jest przyćmione światło naftowych lamp, ciepły powiew z kuchni i kilka niedomówień. Dla  mnie mieszanka idealna.

Warto:

kłamczuchy