Pożegnanie z książką

Literatura niegdyś rządziła światem z wyżyn swojego majestatu, a dziś może tylko zamiatać ulice, które dawniej należały do niej.

Enrique Villa-Matas „Dublineska”, Str 296

Właściwie od tej książki powinnam zacząć tegoroczne blogowanie. Bo oto nadchodzi stulecie publikacji Ulissesa i ten tytuł, z akcją owiniętą wokół dzieła Joyce’a, byłby idealny na otwarcie obchodów. Choć z drugiej strony historia urządzania pogrzebu literatury może nie jest najlepszą opowieścią do celebracji tej okrąglej rocznicy. Ale za to oryginalną. Dobrze napisaną. Intertekstualną. Ups, choć podobno intertekstualność obecnie jest uważana za wadę, a nie zaletę powieści. Tak, wszelkie odnośniki literackie są teraz passe. Ale nie szkodzi, w sumie, to literatura sama w sobie jest passe.

Taką tezę stawia autor Dublineski, karząc swojemu bohaterowi przeżywać męki zawiedzionego swoim życiem, a zwłaszcza pracą, wydawcy.   Straciwszy poczucie sensu tego co robi, Riba, nasz protagonista, postanawia znaleźć sobie jakiś, choćby krótkoterminowy, cel. Staje się nim wyjazd do Dublina i urządzenie uroczystości pogrzebowych literatury. Najlepszym dniem na tę ponurą ceremonię jest oczywiście Bloomsday, najlepszymi towarzyszami dawni pisarze, najlepszą formą odprawienia obrzędu nieskładne przemowy i śpiewy na starym katolickim cmentarzu. Nie ma epifanii, katharsis czy choćby gwałtownego zwrotu akcji. To nie w stylu Vila-Matasa, najbardziej dygresyjnego pisarza, jakiego zdarzyło mi się czytać.

W Dublinesce też taki jest. Robi z niej książkę intertekstualną do granic wytrzymałości czytelniczej. Mojej wytrzymałości. Ale jakoś jej nie przekracza. Dlatego czytałam Dublineskę długo, czasem mozolnie, ale wytrwale. Moja cierpliwość został nagrodzona odkryciem niezwykłego triku, jaki zastosował autor. Otóż obdarzył on bohatera przeczuciem istnienia osoby opisującej jego losy. Przez ten wybieg miałam wrażenie, że pisarz mruga do mnie porozumiewawczo i z lekką kpiną w oczach. Jakby chciał dać mi do zrozumienia, że owszem, może i literatura nie żyje, ale autor wciąż krąży po świecie.  Fakt, myślę sobie, pisarze wciąż istnieją, a wydawnictwa chętnie korzystają z ich wyrobów, choć te często nie mają żadnych cech uznawanych za charakterystyczne dla literatury.

Ale, pocieszam się, ale są jeszcze rzeczy napisane dawno. Jak Ulisses. I są rzeczy napisane współcześnie , takie jak Dublineska. Może więc literaturze na nagrobku należałoby wyryć hasło non omnis moriar. I w nie uwierzyć.

Mowa o:

cukier krzepi nie najlepiej

Home

Ależ… nie jest pani głupia, Prudencjo! Tylko się tak pani zachowuje.
Natalia Sanmartin Fenollera „Przebudzenie senority Prim”,Str 131

Sama się z siebie teraz śmieję, że mogłam się tak pomylić. Nie trzeba było oryginalności szukać, po prostu. Ale mnie się wydawało, że jak wygrzebię tytuł, o którym nikt nigdy nic nie mówi, to od razu trafię na perełkę. Ech, Naiwna, naiwna, naiwna, powinnam sobie zanucić.
Nie ma nic gorszego niż kiedy pisarz, orientujący się w polityce i ekonomii słabo, zaczyna wymyślać krainę utopii, zakątek świata idealny dla hołdujących tzw fundamentalnym wartościom. W takim właśnie miejscu odbywa się akcja tej książki. Przybywamy do niego wraz z niesłychanie wykształconą młodą osobą, która ma jednemu z miejscowych oryginałów pomóc w porządkowaniu biblioteki. Zadufana w sobie panna od razu trafia na dziwaczne dzieciaki i bardzo mądrego mężczyznę z fotela. Nie żartuję, facet tylko tak się w książce nazywa i okazuje się ideałem mężczyzny, który wie wszystko i na każdy temat. Nawet przy kształceniu siedmiolatków nie schodzi poniżej tekstów greckich filozofów. Dzieciaki więc z biegłością cytują Wergiliusza i wszyscy wokół są z tego dumni. Przez chwile sceptyczna, nasza panna zakochuje się bez pamięci w owym mężczyźnie z fotela. Który nie przepuszcza okazji by jej udowodnić, że jest głupsza, niepozbierana i słabo uduchowiona. Dziewczyna jest tym zachwycona. Pełna obaw o stan swojego serca biega co rusz po porady do miejscowych pań, u których zajada sterty wypieków i wypija setki filiżanek czekolady.
Po dojściu do środka tej opowieści zaczęło mnie mdlić i to nie tylko od ilości spożywanych w książce słodyczy. Ogólnie robiło mi się niedobrze od wciskania mi andronów na temat wysokiej jakości konserwatywnego stylu życia. Za którym, zdaniem autorki, tęskni każdy.
Jakby było tego mało, w książce jeszcze tkwi tajemniczy mnich mędrzec który niczym filmowy Yoda wysłuchuje wszelkich problemów otaczających go ludzi, oszałamiając ich swoją wiedzą i przenikliwością. Szczerze, to zastanawiało mnie, dlaczego wszyscy ciągle tak do niego latają, skoro żyją w krainie błogiej szczęśliwości? Oczywiście nasze dziewczę, nie wiedzieć czemu, straszliwe się opiera przed złożeniem mu wizyty. Pod koniec się decyduje. Po to tylko by usłyszeć że powinna na trochę pojechać do Włoch. Rada okazuje się cudowna, jak wszystkie rady, które zachęcają nas by zrobić to na co i tak mamy ochotę.
Jedno co mogłoby poratować te wywody hiszpańskiej wersji Coehlo, to wywód o wartości literatury kobiecej. Otóż nasza panna namawia mężczyznę z fotela żeby dał dzieciom do poczytania małe Kobietki. Ten nawet sam to czyta, niestety dyskusja na ten temat ogranicza się do dwóch zdań i temat znika. A szkoda. Choć tak przy okazji, wydaje mi się, że w ramach poznawania tzw literatury naiwnej,  lepiej by było sięgnąć po kobietki właśnie. Przynajmniej mają jakąś historyczną, albo i sentymentalną wartość. W przeciwieństwie do literackich pustych kalorii które wypełniają omawianą książkę.
mowa o:

Seniorita

zachmurzenie wzrastające do dużego

zakochani

To tylko powieść, a wydarzenia powieściowe są nieistotne, po ich przeczytaniu natychmiast się o tym zapomina. Najciekawsze są możliwości, idee, do których nas pobudzają, które w nas zasiewają, poprzez swe fikcyjne przypadki, bo te pozostają w nas bardziej wyraziste niż rzeczywiste wydarzenia i bardziej się nad nimi rozwodzimy.
Javier Marias „Zakochania”, str 258

Rety, rety, ale się urządziłam! Wzięłam na wakacje książkę na wylot ponurą. Ani o miłości ani o zbrodni, jak mówi notka z okładki. Temat jest tu jeden: wielki smutek. Ciało mi leżało w pełnym słońcu, tymczasem umysł wędrował w najciemniejsze korytarze ludzkiej duszy lub, jak kto woli, umysłu.
A wszystko zaczyna się na pozór niewinnie. Pewna kobieta lubi sobie dobarwiać poranki jedząc śniadanie w miłej kawiarence. Kolorów jej wczesnym godzinom dodaje obserwacja bardzo szczęśliwie zakochanej pary, która spotyka się dzień w dzień kilka stolików dalej. Jest to dobrze sytuowane małżeństwo w średnim wieku z dwójką dzieci. Widać, że rozumieją się świetnie, zawsze się ze sobą dobrze czują, no i wyglądają razem doskonale. Ich widok dostarcza obserwatorce pozytywnej energii na cały dzień.
Niespodziewanie sielankowy obrazek znika z kawiarnianej scenki. Jeden z bohaterów, mąż, zostaje brutalnie zamordowany przez bezdomnego przybłędę. Odtąd przechodzimy na ciemną stronę tej historii. Zaczynają się rozważania, opisy, dywagacje. Na temat żałoby, zapominania, odzwyczajania się od innej osoby. Na temat tego, jak zmarli wpływają na życie żywych, którzy ich kochają i nie mogą sobie z ich brakiem poradzić. Robi się smętnie i rozwlekle. Akcja prawie się nie porusza, jest tylko wiele drgnień i westchnień, jak u osoby, która w skutek szoku popadła w marazm. Czytelnik też popada w odrętwienie. I czyta każdą stronę bardzo długo.
Nie znaczy to jednak, że tego czytania będzie żałować. Bo choć książka nie zapewnia rozrywki, to daje sporą porcje nauk i wniosków, które każdemu z nas mogą się prędzej czy później przydać. I nawet lepiej ją czytać w pełnym słońcu, bo przy szarościach i podmuchach innej pory roku, może się wraz z jej tekstem wsączyć w czytelnika dawka spleenu przekraczająca normy o więcej niż kilka stopni.

mowa o:

Zakochania