antropofagia

Wszyscy Brytyjczycy byli z jednej mąki: nawet kiedy imperium upadało, a funt leciał na łeb na szyje , nadal utrzymywali, ze są centrum świata i ci, którzy przyjeżdżają do Anglii robią to po to, by się od nich uczyc. Pomysł, że przybysz z Indii czy Ameryki może mieć jakąś mądrość do przekazania trącił niedorzecznością. Anglicy nosili wysoko głowy w filcowych kapeluszach i gawędzili o pogodzie.

Natasha Solomons, Lista pana Rosenbluma, Str 9

 W swoim świetnym wykładzie-gawędzie, zamieszczonym na dodanym do książki Kultura w płynnej Nowoczesności DVD, profesor Bauman wyjaśnia, na czym polegało odniesienie się do odmienności u progu współczesności. Cytujac Levi Straussa mówi o dwóch głównych sposobach postępowania z „innymi”, którzy z natury rzeczy budzili niepokój, a w rezultacie nienawiść. Albo byli oni „pożerani”, poddani pełnej asymilacji, albo „wymiotowano” nimi, czyli pozbywano się ich w mniej lub bardziej drastyczny sposób.

Tych dwóch metod radzenia sobie z obcym na własnej skórze doświadcza niejaki pan Rosenblum, bohater powieści Natashy Solomons. W ostatniej chwili unikając losu Żydów zamieszkujących nazistowskie Niemcy przybywa w roku 1937 do Wielkiej Brytanii. Tu pomny nauk nie tyle Levi-Straussa, co Adolfa Hitlera, postanawia, że za wszelka cenę musi się dostosować do otoczenia, zniknąć w nim jak najdokładniej. Dobrze wie, czym grozi odrębność, nie ma zamiaru dać się wydalić ani poprzez repatriację ani poprzez komin obozu koncentracyjnego. W osiągnięciu celu ma mu pomoc coś na kształt podręcznika emigranta, w którym dosyć łopatologicznie rząd brytyjski wyjaśnia czego oczekuje od nowych obywateli i jak powinni się oni zachowywać by stać się członkami angielskiej społeczności. Pan Rosenblum nie tylko studiuje z zapałem nowe przykazania, ale i dodaje do nich własne wskazówki i interpretacje. Wszystko idzie zgodnie z jego planem do momentu gdy pan Rosenblum postanawia ostatecznie dowieść swojej brytyjskości poprzez otrzymanie członkostwa klubu golfowego. W tym momencie zaczynają się schody w dół. I to nie tylko w życiorysie Jacka Rosenbluma ale i w sposobie prowadzenia jego historii.

 

Nagle lądujemy na sielskich wzgórzach Dorset, po których grasuje mityczna dzika świnia i nie mniej nieokiełznani tubylcy. Niemal prawdziwie brzmiąca historia żydowskiego emigranta przemienia się w pełną dramatycznych zwrotów akcji bajkę. Niedorzeczną, ale i fascynującą. Jest w niej odrobina magii, trochę czułości, przyjaźń, momenty straszne, błogie chwile, kwilenie ptasząt, zapach bzów, piękno młodych dziewcząt i co tam jeszcze możecie sobie przypomnieć z opowieści pana Perroult. Jest tez i prawie hollywoodzkie, spektakularne zakończenie, które definitywnie przesądziło o tym, ze książkę odłożyłam z pełnym niedowierzania, ale jednak uśmiechem.

mowa o: