Zawsze uważałam że najciekawszymi i najmniej cenionymi postaciami literackimi są czarownice. Od Jasia i Małgosi poczynając, na Mistrzu i Małgorzacie kończąc, łapię za każdy tytuł, który obiecuje spotkanie z dziwaczną kobietą na miotle.
Dlatego największa niespodzianka pod choinkę wzbudziła mój zachwyt, a potem lekki zawód. Byłam uszczęśliwiona, że dzięki troskliwości jednej z blogerek udało mi zdobyć tytuł nieosiągalny na polskim rynku. Historia zwykłej kobiety przechodzącej przemianę w wiedźmę, zapowiadała się dla mnie fascynująco.
I faktycznie taka była, choć w inny niż oczekiwałam sposób. Przede wszystkim nadzwyczajny jest styl pisarki, gładko i kunsztownie wytoczone zdania, tworzące elegancka i błyskotliwą całość. Trochę gorzej jest z akcją.
Nie ukrywam, że oczekiwałam, że transformacja zwykłej starej panny w babę jagę będzie miała wymiar bardziej spektakularny. Tymczasem tak naprawdę nie dzieje się tutaj nic, co mogłoby zadziwić. Owszem, kwaśnieje mleko zbyt nachalnemu kuzynkowi, a lokalne kobietki urządzają dziwna imprezę, zakwalifikowaną jako sabat, ale niewiele jest w tym magii. Więcej filozofii i przypowieści o kobiecym wyzwoleniu ze społecznych więzów. W książce mającym postać zbliżenia do natury. I muszę w tym momencie westchnąć, że żadna z perspektyw kobiecego losu, opisanych w książce, nie wydała mi się kusząca.
Ta pierwsza, dająca szansę na bycie kimś w rodzaju pomocy domowej, zniechęcała nudą i jednostajnością. Mogę tylko na myśl o niej zmarszczyć brwi w zdziwieniu, że niegdyś tyle pań za misję swojego życia uważało sprawne cerowanie skarpetek, wyszywanie serwetek i polerowanie sreber.
Jednak ta druga opcja, samotnicy snującej się po łąkach i lasach, też mnie nie kusi i wydaje się niewiele ciekawsza do pierwszej. Może dlatego, że jestem dzieckiem miasta, może przez katar sienny i inne pyłkowe alergie, dość, że nie widzę powodów do szczęścia w możliwości przespania się o dowolnej porze dnia w stogu siana.
Pozostaje mi poczucie ulgi, że nie muszę tylko pomiędzy tymi dwiema opcjami wybierać.
mowa o: