Czułem teksty Janka, a on lubił moje ilustracje. Kłopoty zaczęły się dopiero przy „Pchle Szachrajce”. Właśnie szkicowałem postać bohaterki, gdy spotkana w kawiarni znajoma oświadczyła mi, że pchła powinna być do niej podobna , bo to ją właśnie miał Brzechwa na myśli. Ale już następnego dnia spotkałem drugi pierwowzór pchły, potem trzeci i czwarty. Niepoprawny donżuan Janek Brzechwa w ten sposób głaskał próżność kobiecą.
Jan Marcin Szancer „Curriculum vitae” Str 210
Za oknem jesień ze złotej przechodzi w słotną. Patrzę sobie na to, chrypię i żałuję, że mogę brać udział w zmianie pory roku tylko przez szybę. A pora jest iście bajkowa, z tymi wszystkimi kolorami, które kojarzą się z dworem królewskim. Zaczynam wiec tęsknić do czarów, zaczynam ich poszukiwać. A gdzie będzie ich więcej, niż w książkach z dzieciństwa? Wygrzebuję jeden tom, drugi i trzeci i przypominam sobie, że najbardziej bajkowe bajki to były i są dla mnie te z ilustracjami Szancera.
W pierwszym odruchu chcę po raz kolejny przeczytać Bzową Babuleńkę, potem wpadam na jeszcze lepszy pomysł. Od kilku miesięcy kurzą mi się na półce wspomnienia Szancera. Na okładce zdjęcie autora, otoczone wianuszkiem stworzonych przez niego portrecików bajkowych bohaterów. W środku ilustracji jest jeszcze więcej, bo autor wpadł na cudowny pomysł, by swoją przeszłość nie tylko opowiedzieć, ale i narysować. Jedyne, czego można żałować, to że obrazki w tej książce są czarno-białe.
Za to opowiadane historie są bardzo kolorowe. Urodzony na początku XX wieku, autor dorastał, uczył się, wreszcie pracował w Krakowie i Warszawie czasów międzywojennych. Nie od razu został ilustratorem, imał się różnych zajęć, od gry aktorskiej poczynając, na dziennikarstwie kończąc. Zetknął się z artystycznymi legendami tamtego świata, z wieloma przyjaźnił się i imprezował. Był kolejno w pracowniach Mehoffera i Axenowicza, balował z Jackiem Pugetem, pozował Dunikowskiemu. Objechał pół Europy, dokładniej zwiedził Włochy, i bardzo wówczas artystyczny Paryż. Miał oczywiście mnóstwo przygód, i choć czasem ledwo wiązał koniec z końcem, bawił się raczej dobrze. Stąd mnóstwo w książce anegdot, jak ta o Jacku P., który w środku zimy przyszedł do knajpy ze stopami owiniętymi w gazety i dziwił się zaskoczeniu karczmarza, że artysta sprzedał buty, bo chciał napić się wódki. Jedno jest pewne, całemu temu towarzystwu, łącznie z autorem, nie brakowało fantazji i świetnie to wspomnienia Szancera oddają. Nawet o niezbyt szczęśliwym okresie pracy w słynnym krakowskim IKACU pisze tak, że nie sposób się przy czytaniu nie uśmiechać.
Kilka lat przed drugą wojną autor przeniósł się do Warszawy, gdzie wiodło mu się trochę lepiej. Tam spędził okupację i choć wspomnienia z tego okresu nabierają dramatyzmu, to zadziwiają też pogodą ducha i optymizmem. To właśnie w tym, najsmutniejszym zdawałoby się okresie, Szancer spotkał Brzechwę i na serio zajął się baśniową ilustracją. Ku mojemu i autora zdumieniu miał w tym okresie mnóstwo zamówień, robionych przez wydawnictwa niejako „na zapas”. Niestety olbrzymie zbiory jego prac spłonęły podczas powstania, zarówno w jego spalonym mieszkaniu jak i w drukarni. Sam autor opisuje swoje odczucia w tych ciężkich chwilach tak: Zareagowałem dosyć dziwnie, nawet dla mnie samego. To uczucie uwolnienia się od ciężaru przeszłości, od wszystkiego, co mnie wiązało w trudnym do przezwyciężenia sentymentem, było niespodzianką (ibidem, str 221)
Nie zawsze jednak autor wydaje się być tak szczery. Miejscami po książce widać, czego wymagał od niej czas, w jakim została napisana. I tak bawiły mnie i trochę dziwiły entuzjastyczne opisy żołnierzy radzieckich, którzy piękni i szlachetni, strzelali do Niemca celnie i od niechcenia, sypali dzieciom cukier na chleb i wszędzie witani byli z entuzjazmem. Trudno, trzeba na takie rzeczy przymknąć oko, na szczęście wystarczy na krótko, bo takich historii nie ma za wiele. A samą książkę, przeczytać (i obejrzeć) warto. Napisana prostym, ładnym językiem, stanowi cudowną gawędę. Pocieszycielkę, idealnie łagodzącą ból głowy i inne objawy przeziębienia.
mowa o: