ladida

Pan Nakano przed południem podnosi metalowe rolety i z nieodłącznym papierosem w ustach wystawia przed sklep te przedmioty, które mają przyciągać klientów. Talerzyki i miseczki o trochę bardziej eleganckich wzorach, lampki zaprojektowane z zacięciem artystycznym, przyciski do papierów z imitacji onyksu, w kształcie żółwia lub zająca, maszyny do pisania starego typu i tym podobne rzeczy-wszystko to rozkłada na drewnianych ławach przed sklepem.

Hiromi Kawakami „Pan Nakano i kobiety”, Str 7

 Czytałam tę książkę jeszcze na leżaku, w zupełnie innym czasie pogodowym. Czytałam z sennym przekonaniem, że nic bardziej relaksującego zrobić już nie mogę. Bo tym razem Kawakami nie uwodzi, nie straszy, nie dziwaczy. Żaden wąż nie pełznie w tekście by nagle stanąć w pionie jako kobieta. Żadna kobieta nie zjawia się mgliście, żeby okazać się duchem. Żadne takie fikumiku, jest porządna, równo prowadzona proza, bez podskoków i nadmiernych fantazji.

No i pewnie dlatego poczułam się zawiedziona. Bo jak ktoś zawsze wyciąga króliki z kapelusza, to gdy potem zza ronda wystają tylko białe rękawiczki, robi się smutno i nudno, nam, widzom, gapiom czy czytelnikom. A w przypadku tej książki największym zaskoczeniem jest to, że autorka stawia tylko i wyłącznie na rzeczywistość. Zamkniętą na przestrzeni niedużego sklepiku ze starzyzną, relacjonowaną jednostajnym tonem przez dwudziestoparoletnią tego sklepiku pracownicę. W tym niewielkim światku jest tylko kilka osób, drewniany stół i miski gorącej zupy. Jest trochę uczuć, takich niedopowiedzianych, niedopracowanych, jak to miedzy narratorką, a mrukliwym sprzedawcą sklepu.

Ta młoda dziewczyna uczy się siebie od innych, obserwując innych, słuchając ich opowieści. Pracując patrzy na Pana Nakano, właściciela sklepu, który ma tajemniczą kochankę i talent do interesów. Zajadając ciastka rozmawia z Panią Masayo, kobietą dojrzałą i doświadczoną, której charakterystyczną cechą są pięknie wyregulowane brwi. Usiłuje nawiązać kontakt z Takeo, który nie mówi prawie nic, za to dobrze rysuje. Dni płyną powoli, romanse słabną, albo zyskują na sile, od czasu do czasu w sklepie pojawia się klient z przedmiotem o interesującej przeszłości. Ot i cała akcja, wątłe historie opowiedziane ściszonym głosem. Działającym lepiej niż niejedna tabletka na uspokojenie.

mowa o:

posty i postawy

Wszystkim się tu wydaje, że coś ich jeszcze czeka. Wszyscy szukają zdarzeń wielkich i uczuć jak fajerwerki, jak koncert Rolling Stones i jeszcze jak film z Marlonem Brando. Pozostawiają za sobą zapach mdły i niedobry, błękitnoszary zapach fikcji, jak sfermentowany owoc.

 Kaja Malanowska „Patrz na mnie Klaro” Str 247

Na początek niniejszej notki pragnę szczerze i z uczuciem ulgi powiadomić, że wypięłam się  na Masłowską. Mimo, że wciska mi się wszędzie, to udało mi się zignorować jej obecność. Nawet jak mi na okładkę WO weszła, wzięłam ją do łazienki i niby przypadkowo schlapałam prysznicem, pyzatej buzi z dołeczkami dodając krost, plam i przebarwień. I na przekór, zamiast wziąć się za książkę o której tak głośno, przeczytałam tę, o której nie mówi nikt. Satysfakcję i dobrą puentę dałoby mi stwierdzenie, że nie żałuję tego nic a nic. Dałoby mi też poczucie, że kłamię tylko po to, by zrobić trochę szumu, by wydać się osobą nietuzinkową. Tymczasem właśnie lektura najnowszej Malanowskiej uzmysłowiła mi, że nie jestem wyjątkowa. I mogę po części być z tego dumna. Kiedy ostatnio jako przeciętny szary pracownik biurowy wstawałam o ciemnej godzinie, wierząc radiu na słowo, że to poranek świta i należy ruszyć w rytuał mycia rąk, zębów, reszty, ubrania się, w tym w skarpetki w komplecie i buty do pary, i nawet malowania rzęs równo lewych, prawych, górnych, dolnych, i pudru na czoło, nos, brodę, nakładania. I drzwi do lodówki, chlebek, serek, masło, pomidor, wrzut do torby, i płaszcz, szalik, klucz i przekręcić, i zamknąć i zbiec i dobiec, wyjechać, zajechać, potem windę dopaść, guzik jeden drugi, wyskok i do biurka raz. Kiedy wykonywałam te wszystkie czynności bez zastanowienia, po omacku, z półprzymkniętym okiem, półzatkanym nosem, to świadomość mnie naszła. Że powód do satysfakcji mam. Bo ta jedna i ta druga bohaterka Malanowskiej nie umiałaby tak. Wyłączyłaby budzik, albo wyrzuciła. Nie odsunęła kołdry. A jak nawet, usiadłaby na łóżku i zastygła. Przed lustrem w łazience zamarła na pół godziny. Trzy razy zmieniła ubranie. Nie znalazła kluczy w 5 sekund. Wróciłaby się wyłączyć żelazko. Wlazła w Internet i ugrzęzła. Stawiłaby się, jeśli w ogóle, w pracy około 12. Nie odezwała do nikogo, rozbiła kubek i zmieliła najpotrzebniejsze dokumenty. Dywagując tak, poczułam chęć dania sobie buzi za to, jak dzielnie sobie w codzienności poczynam. Ale już za chwilę puknęłam się w czoło.

Bo czy taka Klara nie postępuje wobec siebie, swoich uczuć szczerzej? Kiedy nie chce, nie rusza się z domu, kiedy się zakochuje, biegnie na oślep za uwielbianą osobą nie patrząc, że postępuje wbrew ogólnie przyjętym zasadom. I nie uczy się na własnych błędach. Jako ośmiolatka popada w obsesję na punkcie szkolnej koleżanki. Łazi za nią, dopóki nie interweniują rodzice. Jako studentka zapada na miłość do starszego faceta. I znowu snuje się zanim, myśli tylko o nim, chce być tylko z nim. To wszystko było już dawno pięknie i dobrze opisane, u sióstr Bronte czy Prousta i Prusa. Miłość taka, że uschnąć z niej tylko. Klara usycha wiec, choć w czasach współczesnych to nie do pomyślenia. Idzie na całość, nie znajduje żadnych hamulców ani dla swoich obsesji, ani dla swoich smutków. Czy to nie przerażające? I czy trochę nie kuszące? Tak dać się ponieść temu co podsuwa nam nastrój i instynkt?

Klara realizuje to w wszystko we własny sposób, ale opis jak to robi nie należy do frapujących. Bo autorka posługuje się techniką, retoryką, znana już z Drobnych szaleństw, na dodatek bardziej niż tam ustatkowaną, wypolerowaną. I to trochę czytelnika znającego poprzedni tekst nudzi. Z drugiej strony nie sposób nie docenić tej książki za umiejętnie zadawane pytania o granice wytyczane w naszej społeczności. Pytania o to jak daleko można posunąć się w fascynacji drugą osobą, jak bardzo można wejść, w dobie bloga i fejsbuka, w sferę jej intymności, dotrzeć do samego rdzenia jej istoty.

mowa o:

nie zawsze słodka śmietanka

Els Quatre Gats znajdowała się rzut kamieniem od domu i było to jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc w Barcelonie. Tam właśnie, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, poznali się moi rodzice, nie bez powodów więc przypisywałem urokowi tej starej kawiarni, przynajmniej po części, początek mej podróży ku życiu na tym świecie. Kamienne smoki strzegły fasady osaczonej nakładającymi się cieniami, a jej gazowe latarnie zatrzymywały w miejscy i czas, i wspomnienia. Wewnątrz lokalu goście współżyli z przeróżnymi echami z innych epok. Buchalterzy, marzyciele i czeladnicy dzielili stół z duchami Pabla Picassa, Izaaca Albeniza, Federica Garcii Lorki czy Salvadora Dali. Tutaj byle chłystek mógł czuć się przez chwilę ważną postacią historyczną za cenę kawy z odrobiną mleka

Carlos Ruiz Zafon „Cień Wiatru”, str 17

Oto i rozwiązanie zeszłotygodniowej zagadki kawiarnianej , do której zaprosiłam Was w ramach konkursowej zabawy. Chodziło o Cztery koty,  Els Quatre Gats, dawny przybytek artystycznej bohemy, ulubione miejsce spotkań, Daniela Sempre, bohatera słynnego Cienia Wiatru.

Historia Czterech Kotów została szczegółowo opisana w jeszcze jednej książce, w Najsłynniejszych Kafejkach literackich Europy. Z niej można się dowiedzieć ze według założycieli Quatre Gats to

Gospoda dla tych, którzy stracili apetyt, ciepły kącik dla tych, którzy tęsknią za domem, muzeum dla tych, którzy pragną uczty duchowej, tawerna i trejaż dla tych, którzy lubią sok z winogron i cień rzucany przez winne krzewy, to gotycka restauracyjka dla miłośników północy i andaluzyjskie patio dla miłośników południa; to prezbiterium, dziedziniec kościoła dla tych, którzy są chorzy od naszego stulecia, centrum przyjaźni i harmonii dla tych, którzy przychodzą wypocząć pod jego dachem (str 126)

Tak było w roku 1897, czyli dosyć dawno temu. Obecnie wystrój kawiarni wygląda na niezmieniony, nowoczesne elementy to wisząca na ścianie gaśnica i express do kawy. O wiele mniej pieczołowicie zadbano o zachowanie dawnej atmosfery tego miejsca. Apetyt można stracić już przy zamawianiu, kiedy to zdegustowany kelner wyrywa gościowi menu ruchem zdradzającym chęć pobicia go za to, niepoprawnie wymówił słowo „tortilla”.

Cztery koty to kącik może ciepły, ale i bardzo głośny, bo tu obsługa, jak i w innych katalońskich knajpkach, za główny cel ma pokazanie (w pełnej wersji dźwiękowej)  klientom jak szybko i ciężko się dla nich pracuje. Personel robi też wszystko, żeby klient wybił sobie z głowy traktowanie Czterech Kotów jako ośrodka przyjaźni i harmonii. Już u progu postawiono naburmuszoną pannę, do której obowiązków należy opieprzanie niezdecydowanych kupców pamiątek. Mógłbyś się raz zdecydować, a nie muszę dwa razy szafkę otwierać – usłyszał od niej chłopak, który poprosił o podanie dodatkowych souvenirów.

Nie lepiej traktowani są chętni do robienia zdjęć. Przekonałam się o tym na własnej skórze, kiedy to trzaskający wszystkim co się dało kelner, wygłosił ,a właściwie wywarczał, pod moim adresem długa tyradę, której na szczęście nie zrozumiałam. Wszystko dlatego, że musiał mnie ominąć, kiedy pstrykałam zdjęcie.

Jeśli więc ktoś ma ochotę na kilka niezwykłych doświadczeń, czytaj: pobyt w uroczej kawiarence z obsługą wyznaczającą nowe standardy nieuprzejmości w UE, to zachęcam do odszukania Czterech Kotów w jednej z wąskich barcelońskich uliczek.

Dodam tylko, że po powrocie do mojego miasteczka z niemałą rozkoszą wyciągnęłam się w fotelu tutejszej cichej i skromnie urządzonej kafejki, gdzie kelnerzy mówią półgłosem, uśmiechają się i nie rzucają talerzami.

PS. W nawiązaniu do notki konkursowej, chcę ogłosić, że zwyciężczyniami kawiarnianej zgadywanki zostały Ania i Ika. Dziewczynom serdecznie gratuluję, a Ikę bardzo proszę o kontakt na maila, z informacją na jaki adres należy przesłać nagrodę. Przypominam, że do wygrania jest jeszcze druga część konkursu, w której można otrzymać herbatę i komplet pamiątkowych barcelońskich zakładek.

mowa o:

niezawodnik

Każdy kto wybiera się do Barcelony powinien pamiętać o tym, ze dobry przewodnik to najlepszy przyjaciel, jakiego może sobie w tym miejscu wymarzyć. Nie zrozumcie mnie przypadkiem źle, absolutnie nie liczcie na to, że waszym przewodnikiem zostanie przyjacielski Barcelończyk. O właściwe towarzystwo musicie zadbać przed przybyciem do tego wyjątkowego miasta.  Jeśli nie macie wcześniej oswojonych tubylców, ani oblatanych w barcelońskich uliczkach rodzimych przyjaciół, musicie zatroszczyć się o to, by wziąć ze sobą porządnego guidebuka, który poratuje Was, gdy po raz kolejny spotkacie przechodnia, który nie zna angielskiego lub używa go tylko po to, by powiedzieć, że nie ma pojęcia jak znaleźć miejsce o które pytacie.

Powyższych zasad dla turystów szlajających się po Barcelonie nauczyłam się parę lat temu, podczas mojej pierwszej wizyty w tym mieście. Dlatego w tym roku zadbałam, by mieć przy sobie moja ukochana różową książeczkę, pełną zdjęć, porad i tras wycieczkowych. Z jej pomocą bez trudu odnalazłam:

budowle Gaudiego, pokrytą smocza skórą, kościstą Casa Batlo

Mieszkalny Kamieniołom czyli Casa Mila.

Potem przewędrowałam na Ramblę,

gdzie mój niezawodny kompan zwrócił mi uwagę na bajkowe ozdoby kamienic

i niezwykle frontony sklepów.

A na koniec podprowdził do niezwykłego domu, a właściwie średniowiecznego zamku, jednego z pierwszych dzieł Gaudiego, Palau Guell. Dlatego ciągle jeszcze z czułością i wdzięcznością zerkam na jego zgrabną postać (idealnie mieści się w torebce) i przyjacielsko pogłaskuje po okładce.

Każdemu, kto chce poznać Barcelonę polecam:

home sweet home

Ludzie ciążyli mu, gdy tylko musiał przebywać z nimi dłużej niż pół godziny-to odkrycie smuciło go za czasów młodości, ale teraz stanowiło jego siłę.

Margaret Foster „Zacisze pana Bone”, Str 50

 Oto pan Bone, Starszy dżentelmen, emerytowany urzędnik i weteran drugiej wojny światowej. Oto i jego dom. Elegancki, w przyjemnej dzielnicy, odnowiony z wielka dbałością o szczegóły. Taki w którym mieszka się wygodnie i spokojnie. Pod jednym warunkiem: że nie ma w nim lokatorów. Niestety nie zostaje on spełniony. Na parterze od dawna zajmuje pokoje znajoma pana Bone, której udało się przekonać go, że to dobry pomysł. Na kolejnych najemców czeka drugie mieszkanko, urocze, czyste, jak spod igły. Pan Bone głęboko się zastanawia kto zasłuży na przywilej otrzymania do niego kluczy. Tymczasem los płata mu figla i w pewna chłodną noc zsyła na próg parę młodych oberwańców. Ona jest w ciąży i przypomina zmarłą siostrę pana Bone, do której był bardzo przywiązany. On jest młodym buntownikiem i traktuje pana Bone z pogardą i zniecierpliwieniem.

W ten sposób zawiązuje się akcja o zawiłym wątku psychologicznym. Z jednej strony jest stary kawaler, zdziwaczały pedant, który mówi swoim lokatorom nawet jak spuszczać wodę w ubikacji. Z drugiej strony kobieta której nie jest obojętny i młoda dziewczyna z kłopotami. Pan Bone robi wszystko by uniknąć wplatania się w ich losy i problemy. Niestety im bardziej się broni, tym mniej skuteczne są jego zabiegi. Sprawy komplikują się coraz bardziej nie tylko dla niego samego, ale i jego współmieszkańców. Zaczyna tworzyć się fascynujące studium różnorakich relacji międzyludzkich. Opisanych precyzyjnie, ale bez nadmiaru szczegółów. Nie ma tu niewinnych i beztroskich. Nie ma też, ku żalowi pana Bone, miejsca na bycie osobnym. Zresztą, czy oderwanie się od ludzi, ich oczekiwań, hałaśliwej obecności, emocjonalnych komplikacji, naprawdę da Panu Bone upragnione wytchnienie? O tym musicie przekonać się sami. Do czego serdecznie zachęcam.

Warto:

zapraszamy na kawiarniany (konkurs rzecz jasna)

Już, już jest ta pora. Oddania lata w zapomnienie. U mnie dzisiaj rano szyby miały szron na całej powierzchni, jakby dosięgło je westchnienie budzącej się z letargu Królowej Śniegu. Już się zaczynam oglądać za czymś ciepłym do wypicia, do ubrania, do zagnieżdżenia. Patrzę, gdzie herbata, swetry, szaliki. I Kawiarnie. Właśnie na jesień najlepsze, najprzytulniejsze, kiedy znikają z placów parasole, stoliki i tymczasowe estrady do imprez na wolnym powietrzu. Wtedy najmilej jest wkręcić się w jakąś dziuplę z grupką znajomych, zanurzyć się w przyjazną pogawędkę i opary świeżo parzonej kawy. Dlatego, żeby przynajmniej wirtualnie poczuć atmosferę takich miejsc, postanowiłam dzisiaj ogłosić:

konkurs kawiarniany.

1. Pytanie do odgadnięcia brzmi: jaką kawiarnię powiązaną z literaturą odwiedziłam podczas tegorocznych wakacji? Podajcie jej nazwę, a także tytuł i autora książki (lub książek) w których była o niej mowa. Cytaty mile widziane.

2. Cześć druga konkursu, to opisanie na waszym blogu (wtedy proszę o linka) lub, jeśli bloga nie prowadzicie, w komentarzach do tej notki, znalezionej w rzeczywistości lub w książce kawiarni związanej z literaturą.

Rozwiązanie konkursu i ogłoszenie wyników odbędzie się w przyszłą sobotę, czyli 20 października 2012.

Dwie pierwsze osoby, które poprawnie odpowiedzą na pytanie i wywiążą się dobrze z zadania opisanego w drugim punkcie konkursu otrzymają nagrody książkowe i zestaw dwóch pamiątkowych zakładek. Przy odpowiedzi podajcie,  czy w przypadku wygrania konkursu, chcecie otrzymać Sekrety Londynu Corrado Augiasa (o których kiedyś pisała Padma), czy Lato przed zmierzchem Doris Lessing (o którym niedawno dyskutowała  Tamaryszek).

Dla autora najciekawszego wpisu o literackiej kawiarence (prawdziwej lub zmyślonej) jest zestaw zakładek oraz specjalna herbatka do popijania w jesienne wieczory z książką.

laureat

Wieczór ponury i rzewny, ale przynajmniej jednej osobie zrobiło jaśniej się i miło. Mówię o właśnie ogłoszonym laureacie nagrody literackiej Nike, Marku Bieńczyku. Kto ma TVP Kultura ten widział wszystko i słyszał na własne oczy i uszy. No chyba że, tak jak to w moim przypadku było, zadzwonił właśnie jakiś niecierpiący zwłoki telefon. Na szczęście powtórka emisji ma być na 2 TVP o godz. 23. Może tam też znajdzie się zapowiedziany ‘bezpośrednio po zakończeniu uroczystości rozdania” wywiad ze zwycięzcą. Którego na darmo poszukiwałam biegając po kanałach. No ale wydarzenie, jak wszystkie wydarzenia okołoksiążkowe u nas, okazało się nieistotne, i tym samym niegodne wpuszczenia na wizję w tzw czasie rzeczywistym. Pozostaje tylko się cieszyć, że jeszcze takie uroczystości w ogóle się odbywają. I że laureatem w tym roku został pisarz, na którego już od pewnego czasu miałam oko.

mowa o:

patataj w dziwny kraj

Lekki zez i spora dezorientacja, tak właśnie wyglądałam przez większą cześć moich wakacji. Zez był rozbieżny, a właściwie rozbiegany, bo nie wiedziałam gdzie najlepiej zatrzymać oczy, żeby nacieszyć się w pełni całym otaczającym mnie pięknem. Dezorientacja była nie tylko od nadmiaru wrażeń, ale i z powodu geopolitycznej sytuacji. Oto bowiem gdy tylko samolot posadził swój blaszany tyłek na obcej ziemi, z gracją przyjmując owacje pamiętających o mniej szczęśliwych lądowaniach rodaków, okazało się, że opadłam z chmur na zupełnie inną niż oczekiwana krainę. Wbrew zapowiedziom wcale nie wylądowałam w Hiszpanii. Znalazłam się w Katalonii, która z Hiszpanią ma tylko nikłe powiązania administracyjne i gospodarcze, a tak naprawdę jest Państwem z własnym językiem, flagą, parlamentem i najchętniej osobną gwiazdką na sztandarze Unii Europejskiej.

„Katalonia nowym państwem europejskim” to hasło widnieje na niejednej katalońskiej fladze. Przewieszone przez balkony flagi są wszechobecne i w rezultacie osoby świeżo do Katalonii przybyłe biorą je często za suszące się ręczniki kąpielowe o wyjątkowo popularnym wzorze.

 Tymczasem fladze katalońskiej towarzyszy wspaniała legenda o rycerskiej chwale i męstwie. Mówi ona, ze czerwone smugi na żółtym tle powstały, gdy pod koniec 9 wieku życie za Katalonię oddawał w walce z Saracenami Wilfryd Kędzierzawy. Kiedy konał na polu bitwy Król zanurzył palce w jego krwi i przeciągnął nimi po złotej tarczy, w ten sposób tworząc charakterystyczne czerwone smugi. Wilfryd dał podwaliny pod powstanie państwa katalońskiego, łącząc kilka hrabstw i dając początek dynastii rządzącej tym terytorium przez kilka wieków. Do dziś okres średniowiecza jest uznawany w Katalonii nie za „mrok dziejów”,  ale za złoty czas niepodległości i prosperity.

 

By sprzeczności było jeszcze więcej, świętem narodowym Katalonii nie jest dzień zwycięstwa nad wrogiem, a dzień klęski i ostatecznej utraty niepodległości na rzecz Hiszpanii. Obchodzi się je 11 września, na pamiątkę zajęcia w roku 1714 prze króla Hiszpanii Filipa V, Barcelony. W tym dniu każdy Katalończyk czuje się zobowiązany do zamanifestowania swoich uczuć patriotycznych.

Te wszystkie zawiłości udało mi się jakoś rozwikłać dzięki świetnemu przewodnikowi, który, by konwencji bloga książkowego uczynić za dość, niedługo polecę. Będzie to  przy okazji opowieści o tym, jak burzliwa historia sprzyja powstawaniu wielkich talentów. Bo czy po poznaniu dziejów tych ziem ktoś jeszcze może się dziwić, że to one właśnie dały światu szalonych surrealistów i nieposkromionych architektów?

mowa o: