zamiast wyspy

Szelest w listowiu namalowanym na sklepieniach Bibliotheque Nationale; czynią go  przewracane tutaj nieustannie kartki książek.

Walter Benjamin „Pasaże“,  Str 889

 Kolejny odcinek ebałotwych zwierzeń jest ufundowany przez Chihiro, która miedzy innymi zapytała jakie trzy książki zabrałabym na bezludną wyspę?

I od razu zacznę marudzić, dlaczego niby mam być zesłana na bezludną wyspę? Przecież tam bez przerwy coś trzeba robić. A to jagódki zbierać, a to ogień rozpalać, a to źródeł słodkiej wody szukać. W rezultacie na czytanie czasu by brakło. A nawet jakby się kilka wolnych chwil zdarzyło, to rozsądek nakazywałby przeznaczenie ich na lekturę takich pozycji jak Robinson Cruzoe, Władca Much i poradnik Adama Słodowego.

Dlatego prosiłabym, żeby autorka pytania pozwoliła mi wymienić wyprawę na bezludną wyspę na pobyt w komfortowym hotelu, z profesjonalną obsługą, dobrą kuchnią i starannie wybetonowanym terenem rekreacyjnym. W takim miejscu, wyspana, wypoczęta, najedzona i uwolniona od alergii mogłabym oddawać się czytaniu dowoli. Do tego stopnia, ze zamiast trzech, zabrałabym ze sobą co najmniej cztery książki.

Na pewno nie mogłabym się oprzeć, żeby nie zapakować wspomnianych już Pasaży Waltera Benjamina, które właśnie udało mi się zakupić. Okazało się, że Wydawnictwo Literackie wpadło na (fantastyczny!) pomysł wznowienia poprzedniego wydania i książkę można sobie bez żadnego problemu zamówić w każdej księgarni. Już dawno wzbudziła nią moje zainteresowanie Kaka Bubu, autorka bloga o czymś w rodzaju filozofii mody. Książka Benjamina sięga oczywiście i po szersze rozważania. A w formie przypomina gigantycznego bloga w druku, zawierającego przemyślenia autora i tych, którymi autor się fascynował. Czasem jest to kilka zdań, czasem dwie trzy strony. Idealne na spokojny wieczór z lampką wina.

Wzięłabym też Spiskowców Wyobraźni Taborskiej. Tuż przed snem, zawinięta w świeże, pachnące prześcieradła, z puchatą poduszką pod plecami, chętnie ruszyłabym tropem surrealistów. Agnieszka Taborska na pewno byłaby dobrym przewodnikiem po rubieżach ich szalonych zmyśleń. Książkę podczytuje od czasu do czasu, ale wolałabym zaglądać do niej częściej i na dłużej.

Natomiast na jasne (i niewczesne) poranki zabrałabym sobie The Golden Notebook  Doris Lessing. Zdyscyplinowane i prężne zdania Pani Lessing na pewno szybko przywróciłyby giętkość moim myślom i zapobiegły ziewaniu. Na to liczę przy lekturze tej książki, i dlatego tak z nią zwlekam. Mój umysł wydaje mi się ciągle za mało rześki na podjęcie wyzwań przez nią stawianych. Może w powietrzu bardziej przezroczystym mogłabym wreszcie wziąć głęboki oddech w płuca i dać nura w świat Doris. Bez obaw o odniesienie obrażeń wewnętrznych.

A na popołudnia, ach na popołudnia, zachowałabym sobie coś delikatnego, pasującego kolorytem do ciepłych barw zachodu. Od dawna czeka, woła, kusi mnie The Children’s Book Byatt. Zdaje się, że to książka, którą można i trzeba czytać długo i spokojnie. Na miło zacienionym tarasie, przy delikatnych dźwiękach grającego w oddali fortepianu, mogłabym siedzieć w towarzystwie tej książki całymi godzinami. Tylko do czasu do czasu lekki wiaterek od morza poruszałby to firanką,  to kartką. A ja zadzwoniłabym lodem w pełnej soku szklance, podsunęła się wyżej w leżaku i przewracała następną i następną i następną stronę. Hmmm. To kiedy te wakacje?

mowa o:

 

stronniczo

Próżniactwo można potraktować jako formę wstępną rozrywki bądź zabawy. Opiera się ono na gotowości do indywidualnego smakowania wszelkich możliwych doznań.

Walter Benjamin „Pasaże”, str Str 847

Pierwszy dzień wiosny wprowadził mnie w stan przyspania, zresztą nie tylko mnie, bo nawet itnernet zachowuje się wyjątkowo niemrawo i otwarcie każdej strony trwa dłużej niż trzy ziewnięcia. Może dlatego powinnam rozważyć powrót do stron w wydaniu klasycznym, czyli papierowych. No ale podjecie tej decyzji pociągnęłoby za sobą konieczność następnych wyborów. Ostatnio liczba napoczętych przeze mnie książek gwałtownie rośnie. Na regale kurzy się do polowy wyczytana Nasierowska, która porzuciłam w momencie, gdy zrezygnowała  z fotografii i zachciało jej się wsi spokojnej, wsi wesołej. Może do niej wrócę jak zacznę sadzić pelargonie na lato, nie wiem.

Niczym świeżo nabytego pieska wlokę za sobą po całym mieszkaniu Pasaże Waltera Benjamina. Gdyby nie gabaryty, pewnie brałabym sobie te książkę i do pracy, i do autobusu i do kawiarni. Ale 1160 stron nie wcisnę do żadnej torebki, to pewne. W ogóle z tą książką mam same problemy, bo po pierwsze kupić się jej nigdzie nie da, została wiec cichcem wypożyczona z czytelni i żyję w ciągłym strachu, że otrzymam rozkaz zwrotu. Tymczasem nie jest to typ literatury, którą się czyta jednym tchem. Powiem więcej, nie jest to rodzaj książki, którą w ogóle da się przeczytać „po bożemu”, czyli od pierwszej do ostatniej strony. Ona jest świetna do poczytywania, tak przez kilkanaście minut dziennie, jeszcze lepsza do cytowania. Bo sama w sobie jest właściwie zbiorem myśli i sentencji. Jeśli mi jej przedwcześnie nie wydrze z objęć biblioteka, zarzucę kilka jej fragmentów, poświęcę jej więcej niż jedną notkę, bo na pewno na to zasługuje.

W małych dawkach, takich na jedną kąpiel, czytam wspomnienia Bunuela. Książka została awansowana na lekturę wannową, nie tylko ze względu na właściwy format i wydanie. Powiem szczerze, że pan B. co nieco przynudza i naprawdę nie mam chęci pozostawać w jego towarzystwie dłużej niż pól godziny dziennie, Na szczęście podzielił ją miłosiernie na mnóstwo podrozdzialików, bardzo luźno ze sobą powiązanych. Dzięki temu łatwo jest robić przerwę w lekturze co kilka stron.

Jakby tego było mało, ruszyło mnie sumienie i zabrałam się za realizację wyzwania czytelniczego do którego się zgłosiłam jakieś trzy miesiące temu. Oczywiście zabrałam się za to co budziło mój największy apetyt, czyli nagrodę Bookera. Tym sposobem zaczęłam czytać Oskara i Lucyndę, nagrodzoną w 1988 roku. Coś czułam, że będzie podobna w tonie do Opętania i niewiele się myliłam. To jest książka do czytania godzinami w łóżku, w fotelu, na długie deszczowe wieczory i leniwe niedzielne poranki. A że mamy i niedzielę i deszcz i wieczór, to już wiem w kierunku których stron się zwrócę.

krioterapia

Była dla wszystkich przykładem, dla wszystkich pomocą, wzorem, z kieszeni jej wykrochmalonych fartuchów wyfruwały z szelestem niczym gołębie płócienne chusteczki i cukierki w papierkach, była królową śniegu, poczuciem bezpieczeństwa, latem pierwszą czereśnią, stukotem kasztanów jesienią, zimą gorącą dynią, a wiosną pierwszym pąkiem na żywopłocie: Emerenc była czysta i nienaruszalna, ona była nami wszystkimi, tymi najlepszymi, jakimi zawsze chcieliśmy być .

Magda Szabo, „Zamkniete Drzwi”, str. 182

 Kiedy zamknęłam wreszcie tę książkę, miałam ochotę ubrać się, i pognać do najbliższego kościółka, by sypnąć garść monet do skrzynki Świętemu od Dziwnych Miłości. Do tego załączyłabym karteczkę z modlitwą zaczynającą się od słów: „Chroń mnie przed szantażem emocjonalnym, dzikim i bezlitosnym, wymagań nie do spełnienia pełnym”. Jednak za oknem dalej mam półzimę, śniegiem i deszczem straszącą, wykazu Świętych, odkąd przepadła rodzinna Złota Legenda, nie posiadam, wiec za odruchem nie podążyłam. Zamiast tego, przemrożona niedawną lekturą, naciągnęłam wyżej kolanówki, posmarowałam ręce kremem i zabrałam się za notkę.

Oto mam za sobą książkę, od której nie mogą uciec myśli i zaczyna uwierać w lewym boku. Na pozór jest to tylko opis relacji miedzy panią domu i służącą. Jednak tak naprawdę to studium namiętności, pozbawionej co prawda erotyzmu, lecz o dramaturgii godnej niejednego szekspirowskiego utworu. Niby prosta staruszka zostaje gospodynią u mało popularnej pisarki. I tak zaczyna się tango dwóch kobiet, wojna przechodząca w rozejm, wreszcie wzajemne uwielbienie. Zaharowana dozorczyni okazuje się kimś pomiędzy aniołem miłosierdzia, a dzierżycielem gorejącego miecza sprawiedliwości. Należy dodać, że jest to sprawiedliwość surowa, o zasadach dziwnych, ciężkich do zrozumienia i realizacji. Zasadach, które nie bardzo pasują do współczesnego świata. Pod koniec książki Emerenc jest nie tylko zdradzoną staruszką, wyrzutem sumienia dla tych, którym czyniła dobro, jest także symbolem odchodzącego systemu wartości, który nie sposób przełożyć na język obecnego społeczeństwa.

W pewnym momencie, tak w dwóch trzecich książki, odłożyłam ją, pełna wątpliwości, czy w ogóle skończę. Już wiedziałam, że będzie tylko coraz gorzej i pomyślałam, że nie wiem, czy koniecznie chcę dać się dalej prowadzić autorce. Szabo uwodzi elegancją stylu. Jednak wmiarę czytania zaczęłam mieć wrażenie, że słów używa jak nożyka do wyostrzania zdań, tak, by ostro kłuły rozemocjonowanego czytelnika. A ja chyba nie bardzo lubię jak ktoś moim uczuciom robi akupunkturę. Może to i zdrowe, ale i bardzo nieprzyjemne. Dlatego jeśli jesteście z tych, co lubią zapach mrozu i uczucie chłodu na ustach, gdy ciepły oddech zamienia się w biały obłok, to ta książka jest jak najbardziej dla Was. Jeśli o mnie chodzi, to idę znaleźć na półce coś, na czym moja duszyczka będzie mogła zagrzać sobie dłonie.

mowa o:

(o) Pani Madzi opowiem

Zimno ciągle zimno, choć już prawie nie biało. Nijako, o pani Madziuniu kochana, jak nijako! Bezbarwna pogoda i ludzie, jakby odrobina koloru była zabójczym promieniowaniem. W takie dni to chciałabym być poetą, ach poetą i nie tyle, że ciepły u niego sweter, tylko bezobowiązkowość prawie zupełna. Zwłaszcza po tym filmie o Naszej Pani Poetce się  rozmarzyłam, Mon Dieu, być zdrową, krzepką, pełną życia i pomysłów i nie biurowac co dzień, ech poeta to ma klawe życie! Zwłaszcza jak już mu Nobel monetami sypnie. Mnie tymczasem śniegiem sypać zaczyna, to kpina jakaś zimna i dokuczliwa. Klinam, to znaczy nie przeklinam, tylko klina szukam na ten pas (czy pat?) w nastroju. W stroju zaczynam go szukać, zarzucam jakiś czerwony łaszek, taka płachta na tego byka, co mi tu się brakiem wiosny sroży, smutek za rogi podobno trzeba brać, no to niech mu tam, niech. W ramach dostosowań szukam szarego lakieru do paznokci, no i się okazuje, że nie ma, że absolutnie fantastyczny po ostatnich faszionszołach kolor jest absolutnie nieosiągalny. No chyba, że w cenie około stówy za pojemniczek, w odcieniu zbyt ciemnym zresztą, heh. Eksperymentuje czym się da, a potem te upaćkane pazury mocno wbijam w strony, i myślę sobie, o, Pani Madziunia, to by potrafiła sobie poradzić, nowym kapeluszem , kiecką zamachnąć się na to wszystko. Jakże bym chętnie zajrzała do takiego lokaliku przeszłego, gdzie jedwabiem spowita, nóżką pani Madzia kiwa, dymem się zasnuwa i z błyskiem w oku coś paple. Do zaspokojenia tych zachcianek używam książeczki nieco wtórnej, trochę nudnej, ale to nic mi nie szkodzi. Bo Pani Madzia jest jak przyszywana cioteczka, jedna z tych psiapsiółek mojej babci, co to wpadała wypachniona od dawna nieznanymi perfumami, strzepywała z pleców szynszyle z naftaliną i opowiadała historie niekoniecznie nowe, za to ulubione. Pani Madzieńka plecie o Lilce, Boy’u, Wojciechu, a tego mogę słuchać przecież bez końca, i cóż, że to w kółko to samo. Czasem Pani Madzia coś przysłodzi, czasem coś przekręci, doda jakąś nowość. Ot, choćby o swoim Małżonku z epoki postkossakowskiej, który zaginął tuż po ślubie na tydzień. W ramach pokuty śniadania podobno nosił żonie do lóżka do końca życia. Tu Pani Madzia sypnie żarcikiem, tam rzuci … krokiecikiem. No serio, nie żartuję, proszę tylko spojrzeć:

Potem przyszła moda na krokieta. Na trawnikach wbijało się bramki i chodziło o to, aby drewniana piłka uderzona młotkiem wpadła do bramki. W krokieta grały z zapałem ciotki ściśnięte gorsetem, w długich spódnicach, jak i młode panienki oraz chłopcy.

Magdalena Samozwaniec, „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, Str 122

 I tak to Pani Madzia dowodzi, że nawet zza chmurki potrafi niezłego wica wyciąć, dosmaczyć nie tylko tonem lirycznym, ale i komicznym. W sumie danie, choć odrobinkę odgrzewane, całkiem apetyczne jest. No może tylko korektorowi się nieco odbija. Tłuszczykiem, na którym owego krokieta wysmażył. 

 

mowa o:

 

Uwaga update: teraz krokieta musi przełknąc sama autorka notki – szczególy w komentarzach.