Najwyższy czas, bym napisała o mojej niedokończonej wakacyjnej lekturze. Był to przebój sprzed paru lat, osławiony i zachwalany „Inheritance of Loss”. No i cóż, powinnam powiedzieć w tym momencie to, co Gomber w sprawie Słowackiego: „jak zachwyca kiedy nie zachwyca?” No bo nie. Mimo niewątpliwie sprawnego pióra i błyskotliwych metafor.
Bo nie lubię tej całej martyrologii etnicznej, wyciskania z czytelników postkolonialnych wyrzutów sumienia jak wągrów z twarzy małolata. Może tych wszystkich byłych wielkomocarstwowców wzrusza i porusza nawał nieszczęść, których zaistnienia maja czuć się współwinni. Pisarka bardzo hojnie wyposażyła swoje postaci w kalectwa moralne i charakterologiczne. A ja szczerze nie cierpię, gdy autor nadmiernie manipuluje moimi uczuciami. Tymczasem Kiran każe mi współczuć zbyt dużej ilości osób, łkać nad losem zbyt wielu i zbyt często. Powinnam przecież pochylić się nad losem porwanego pieska, niekochanej sierotki, zagubionego buntownika, maltretowanej żony, zakompleksionego sędziego, zabiedzonego kucharza, zahukanego emigranta, ograbianych staruszek, niesłusznie uwięzionego biedaka, i jego wynędzniałej rodziny. Czy to trochę nie za dużo, jak na jedną książkę?
Cały ten programowy przegląd niedostatków ludzkich w końcu wywołuje znużenie zamiast łez. Na dodatek, mimo egzotycznej lokalizacji, zaskakująco nieobcy wydał mi się klimat i problemy książki. Poniewierany emigrant, hmm, czy przypadkiem nie przerabialiśmy tego jeszcze parę lat temu jako własnej niedoli narodowej? Zachłyśniecie się obcą kulturą, ha! Mówcie do mnie o tym jeszcze, tu, w kraju, gdzie w przeddzień od wieków świętowanych Zaduszek nagle każe się nam dłubać w dyni i podskakiwać w asyście miotły i spiczastego kapelusza! Nihil novi sub sole, chciałoby się szepnąć do ucha pani Kiran, kiedy patrzy z niedowierzaniem jak odkładam jej książkę – niedoczytaną. A jeśli chodzi o Słowackiego, to mnie zachwyca.
mowa o: