freezing point

sopla

Śnieg za oknem i poniżej zera w cieniu, to oznacza, że przedświąteczny obowiązek mycia okien został anulowany. Można przeznaczyć czas na przyjemniejsze czynności, jak poszukiwanie przepisu na mazurka czy odpowiedniej książki na Lany Poniedziałek. Przyznaję, że więcej problemów przysporzyło mi to drugie zadanie.

Po rewelacyjnych Samobójczyniach nie mogłam się przekonać do co najmniej trzech książek. Pierwszy był Romain Gary, który bawił się za bardzo narracją, zajmując się historią pozbawionego rodziców arabskiego chłopca. Język był owszem, zabawnie połamany, natomiast losy dziecka coraz tragiczniejsze. Kontrast miedzy grozą sytuacji a sposobem jej opowiadania miał pewnie zachwycić czytelnika, we mnie wzbudził tylko grozę i chęć wydostania się z coraz bardziej dusznej atmosfery książki. Jako deskę ratunku potraktowałam KIKa, którego aż dwa egzemplarze przyniosłam ostatnio z biblioteki. Napoczęłam jednego i stwierdziłam, że nie dzieje się tam nic, co mogłoby mnie zachęcić do dalszego przewracania kartek. Sięgnąłem po następnego i to samo. Koło setnej strony zdecydowałam, że nie chce mi się współuczestniczyć w codziennych zajęciach rozwydrzonego synka i jego zbyt rozmarzonej matki. Na dodatek język uwierał w czytaniu za mocno, dziwne wyrazy, archaicznie brzmiące dialogi kilkuletniego chłopca, sztywne i sztuczne zdania bohaterki, to wszystko przekonało mnie, by w końcu odrzucić i tę książkę. Trochę byłam zaskoczona, bo dopiero co zachwycałam się serią, a tu porażka na więcej niż jedna linii. Dopiero przy powtórnym czytaniu okładkowych opisów mnie olśniło. Obydwie książki są niemieckojęzyczne, pierwsza napisana przez germanistę, druga przez austriacką tłumaczkę. A przecież u mnie nawet na blogu brak zakładki z niemiecką literaturą, a na realnym regale brak półki na nią przeznaczonej. Bo niemieckich książek po prostu nie czytam, nie złożyło się. Przewaga u mnie autorów anglojęzycznych, chętnie sięgnę po iberoamerykańskich, francuskich, skandynawskich czy też japońskich, o rodzimych też raczej nie zdarza mi się zapomnieć. Rosyjscy, czemu nie, Czesi, też chętnie spróbuję, rumuńscy bywają interesujący, węgierscy przejmująco smutni. A tu proszę, niby niedaleki krąg kulturowy, a od niemieckiej literatury mnie  odrzuca. Sztywna, nudna, miejscami pompatyczna, tak mi się wydała przy tej najnowszej próbie czytania. I nawet nie mam ochoty się domagać, by ktoś mnie przekonał, że jednak się mylę.

mowa o:

odrzucone

brzytwa i szminka

mis

Po kolacji Peter Sissen spytał, czy może iść do łazienki, a ponieważ te na dole okupowały Therese i Mary, rozchichotane i szepczące między sobą, musiał skorzystać z łazienki dziewcząt na górze. Przyniósł stamtąd opowieści o sypialniach pełnych pomiętych majtek, pluszowych zwierząt zatulonych na śmierć przez namiętne dziewczęta, krucyfiksie udrapowanym w biustonosz i wyziewach gromadki dziewcząt, które jednocześnie i na tym samym ciasnym piętrze domu stawały się kobietami.

Jeffrey Eugenides „Samobójczynie”, Str 11

 

Ręka do góry, kto nie lubi zaglądać w obce okna, cudze szafy, szafki i lodówki, w nadziei odkrycia tajemnic ich właścicieli. Dyskrecja dyskrecją, ale to, co przedmioty mogą powiedzieć nam o osobie ich posiadacza ma walor sekretów szeptanych tylko i wyłącznie do naszego ucha. Temu, kto potrafi doszukać się wiadomości ukrytych w kształcie postawionych przez kogoś liter i zapachu pastylek na kaszel, uroki tej książki wydadzą się nieprzebrane. Doskonale zrozumie jej bohaterów, niegdyś grupkę chłopców w wieku szkolnym, dziś łysiejących panów z brzuszkiem, którzy z fascynacją od lat zbierają przedmioty należące dawniej do pięciu sióstr Lisbon, które w wieku nastu lat zdecydowały się popełnić samobójstwo.

Występujący zawsze w liczbie mnogiej, niedookreśleni narratorzy, z zapałem archeologów usiłują z pozostawionych przez dziewczęta rzeczy wysupłać ich historię. Wbrew tytułowi, wbrew dramatycznemu początkowi, którym jest próba samobójcza najmłodszej z sióstr, nie wychodzi z tego łzawa opowieść o niedolach młodości. Jest za to aura tajemnicy, w powietrzu latają łątki jednodniówki i feromony, z umierających wiązów powoli opadają liście. To wszystko tworzy rojącą się od szczegółów kronikę zapowiedzianych śmierci, którą czyta jednym tchem i nie bez wybuchów śmiechu. Sprawdza się tu po raz kolejny zasada, że o rzeczach nadzwyczaj smutnych należy opowiadać szybko, prosto i potoczyście. Kto stęsknił się za pełną swady pogaduszką Esther Greenwood znajdzie jej naśladowców w autorach tej opowieści. Spodoba się ona również tym, którzy lubią nabokowską niechlujność młodości. Jakby tego było mało, dla podsycenia nastroju można  obejrzeć wyśmienity film Sofii Coppoli, będący bardzo wierną adaptacją powieści. Z młodziutką Kirsten Dunst, z chłopięcym komentatorem w tle, Virgin Suicides staje się tym, co Sofii wychodzi najlepiej: pokazem czaru dziewczęcej melancholii.

mowa o:

samobojczynie 1

chodził, słuchał, zapisywał

dino 1

A tak to wpływało na mnie rozgadanie się z dobrymi partnerami. Puszczenie w ruch myślenia. Tak jakby od siebie. I od swoich bliskich. Myślę, że ja żyję bardziej tym, co jest Kolo mnie i moimi bliskimi, którzy są mi bardzo pomocni w pisaniu.

Miron Białoszewski ”Tajny Dziennik”, Str 633

 

Teraz, kiedy skończyłam mironowe dzienniki, jestem skłonna uwierzyć w plotę, że ich autor na bieżąco spisywał, w kącie za szafą, za wanną, rozmowy i powiedzonka towarzyskie. Może i to było dla otoczenia denerwujące, ale teraz ma niepowtarzalny walor. Daje wrażenie aktualnego sprawozdania z rzeczywistości, daje wręcz możliwość w niej uczestniczenia na poziomie jednego z jej odbiorców. Miron nie wspina się na podest pod tytułem literatura, jest bardziej przekaźnikiem – nadajnikiem swojej codzienności. I dzięki temu daje się tej codzienności czytelnik ponieść.

Dzienniki szybko stają się opowieścią od której ciężko odejść. To nie tylko zasługa autora, ale i ludzi, wśród których się obracał i czasów, w których żył. Sporo tu różnych plot i ciekawostek o mironowych znajomych, i staje się zrozumiałe, dlaczego autor kazał z drukiem swoich zapisków odczekać tyle lat. Trzeba też zaznaczyć że to ciacho, ten gigantyczny tort czytelniczy na dziewięćset stron z okładem, ma więcej niż jedną warstwę kremu. Kiedy czytelnik pokosztuje opisów mironowego otoczenia, napotyka kolejne smaczki. Kto nie pamięta, albo nie doświadczył, stania po papier toaletowy i mydełko, przeżyje emocje kolejkowe przez współodczuwanie z biegającym po sklepach Mironem. Ci, którym nie dane było słuchać radia i telewizji tamtych lat, będą mogli poczuć ekscytację wyłuskiwania nowinek z Radia Wolnej Europy i euforię wywołaną wyborem papieża Polaka. Komunikowanie się bez telefonu, tego zwykłego , nie komórkowego, tłukący się sąsiedzi, kupowanie butów na kartki, bieganie po znajomych bez zapowiedzi, włóczenie się po polach i łąkach, rozmowy o UFO, telepatii, buddyzmie, medytacji, to stałe elementy życia z tamtych lat, które z detalami poznaje czytelnik.

Bo otwarcie tej książki, jest jak otwarcie drzwiczek wehikułu czasu, z kierunkowskazem nastawionym na przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Przewodnik, pan Miron B. zapewnia długą i bogatą we wrażenia podróż, po której nie chce się rozpinać pasów i wysiadać.

Warto:

Miron

już prawie nie ma zimy

prawie

Tylko poza słowa nie wychodzić, z wieloma rzeczami. A przeżycia są, i to prawdziwe. I dla nadawców, i dla odbiorców.

Miron Białoszewski, Tajny Dziennik, Str 170

 Zmieniła się już pora roku, a moja lektura nie. Ugrzęzłam w cegle i nawet nie mam ochoty na ten fakt narzekać. Co więcej, tomiszcze zawładnęło całą moją chęcią czytania. Nie chce mi się zabierać za nic innego. Papermint obejrzałam, przeczytałam Bieńczyka bredzenie o Freudzie i strzeliłam w kąt. Mimo paskudnej okładki (czy Zadie Smith to widziała?) kupiłam też Książki, rzuciłam okiem na zdjęcia i tytuły, po raz kolejny z żalem stwierdziłam, zbyt wielka przewagę faktu nad fikcją w doborze ichnich lektur i odłożyłam pisemko na bok. Słuchać innych książek też nie mam chęci, dwójkowy Bung może sobie upadać dowolną ilość razy, jego przygody ani mnie ziębią ani grzeją. Może więc adaptacje filmowe, pomyślałam sobie i włączyłam powtarzany Piknik pod Wiszącą Skałą. Same siebie zaskoczyłam stwierdzeniem, że film się jednak zestarzał. Poza kilkoma zdjęciami z czasu zawiązywania się akcji i motywem na fletni Pana nie znalazłam w nim nic, co mogłoby mnie zachwycić.

czytanie

To wszystko nie znaczy, że siedzę cała niezadowolona. Moja cegła cieszy mnie niemal każdym akapitem. Co więcej, na czytanie po niej czekają niezłe rzeczy. Z biblioteki przytaskałam kilka KIKow i Kinga, kupiłam nowego Barnesa, chwalonego Eugenidesa, zastanawiam się nad wywiadem Szczuki z Janion i esejami Pereca. A w między czasie, dla odmiany i zmysłowej uciechy oglądam pełną świetnych pomysłów książkę kucharską. Gdyby nie ciągła chęć powrotu do mojej super grubej lektury, zrobiłabym ptifurki.
I pisała więcej notek.

ptifurki