Chociaż był niesłychanie inteligentny, ów zazdrosny mężczyzna nie zrozumiał takiej oto oczywistej sprawy: budującą dla niego historia Scota i Zeldy powinna mu podszepnąć, iż nikt nie jest panem własnych temperamentów-podobnie jak burzy, wiatru czy gromu: nikt, ani psychiatrzy, ani klimatolodzy.
Gilles Leroy Alabama Song, Str 190
Są takie książki, z których w pewnym momencie, w trakcie czytania, niczym dżin z butelki, powoli zaczyna wysączać się wizja, owijać się wokół czytelnika i przybierać coraz wyraźniejszy i trudny do przegnania kształt. Alabama Song stała się dla mnie jedną z nich. Obraz który mnie prześladował podczas jej lektury nie był, wbrew pozorom, portrecikiem uroczej blondynki wywijającej charlestona. Ani sączącego szkocką Waltera Scota. Nie, Proszę Państwa, mnie przed oczami nieustannie stawała znacznie mniej obyczajowa scenka. W miarę przewracania stron w mojej podświadomości coraz ostrzej rysował się obraz przedstawiający nowiutkie atłasowe baletki w kolorze różowym, baletki ustawione na puentach, z szeroką wstążką opasująca tkwiące w niej nóżki. A właściwie nie nóżki, tylko porośnięte gęstym czarnym włosem, masywne męskie łydki, napięte do granic możliwości, by utrzymać pion. Skąd mi się takie coś przypałętało?
Najprostsze wytłumaczenie, to to, że autorem książki jest mężczyzna który uczynił jej narratorem kobietę. Próba karkołomna i skazana na klęskę, jak dowodzi ta lektura. Spod wszystkich świergotliwych uniesień, jakich nie brak w tej książce, od czasu do czasu miga złym okiem brutalność, szczerzy kieł agresja, na dodatek przekazana przy pomocy sztucznych sformułowań i wyświechtanych fraz. Nie wiem, na ile to zasługa autora, na ile tłumacza. Wierze, że tego ostatniego spora, bo od momentu, gdy wzrok mój potknął się o podstawek, na mur beton umieszczony w tekście przez translatora, moje nozdrza się rozszerzyły i zaczęły węszyć mocniej niż zwykle za dalszymi lapsusami językowymi.
W końcu w całej tej rewii egzaltowanych wybuchów i pokręconych zdań ciężko mi było skupić się na samej Zeldzie i jej problemach. Zresztą, czy tak naprawdę o niej czytałam? I czym sobie ona zasłużyła, by opisywać ją w tak oto nieudolny sposób:
Zaczynam już rozróżniać rozmaite postacie nieba nad Alabama: sa one jak Zelda, bezchmurne, a potem dżdżyste (???!!! przyp mój), zwiastujące burze, huragan i w końcu apokalipsę.
Gilles Leroy Alabama Song Str 189
Apokalipsa? A może chodzi bardziej o Katharsis, chęć oczyszczenia się ze wspomnień o dawnym zaborczym kochanku? Bo właśnie przy końcu książki autor przyznaje się, że do stworzenia książki zainspirował go dawny amant, który nie pozwalał mu pisać i za parę idealną uważał Zeldę i Scotta. Czy ta książka jest wiec na pewno próba zgłębienia psychiki Zeldy? Czy raczej forma zemsty na dawnym wielbicielu, zemsty wyrafinowanej, a przez to przynoszącej większą satysfakcję? Kiedy zamykałam książkę, byłam mocno niepewna, czyj właściwie związek autor w niej opisał. Jednak co do tego, że z arcydziełem nie miałam do czynienia, byłam jak najbardziej przekonana.
mowa o: