na Walentego wyznaję dlaczego : ♥Kocham KIKa♥

na mandolinie

Wchodzę do biblioteki i co, oczywiście sunę palcem po książkowych grzbietach szukając białych okładek. Teraz już zszarzałych, wymiędlonych, przez trzydzieści lub więcej lat używania przez czytelników. Niech sobie mówią co chcą, burczę pod nosem, że blogi książkowiczów to tylko stosy i paplanina amatorów. Przetykana tu i ówdzie szlachetną nitką rozważań prawdziwych krytyków. Niech tym, co tylko w zestaw lub zdjęcia lektur nam patrzą, się wydaje, że nie stanowimy trendów i mód. Niech pozostaną niewtajemniczeni, a my tak swoje po cichutku przecież wiemy. Że mamy swoje własne kręgi, kółka, rytuały. Fetysze i fascynacje. Do tych ostatnich na pewno należą niepozorne i sfatygowane książki z okładką z napisem KIK nad niewielkim obrazkiem. Dlaczego właśnie KIK, skąd ta miłość, admiracja dla tych, z wyglądu tak mało trakcyjnych wydań?

Powodów można by wymieniać mnóstwo.

Po pierwsze KIK  ma zawsze urok mocno zniszczonego tomu, pożółkłe strony i zapach zleżałego papieru. Ślady wielokrotnego czytania świadczą z reguły na korzyść książki. Fajnie jest wziąć taką, wyszlachetniałą od częstej używalności, książkę i strona po stronie odkrywać przyczyny jej powodzenia.

I tutaj czai się kolejna przyczyna atrakcyjności KIKa. Zawsze kiedy biorę go do ręki, mam uczucie jakiegoś sekretnego wtajemniczenia, odnalezienia ukrytego przed masami skarbu. Przecież te książki, wydane tak dawno temu, są obecnie coraz trudniej osiągalne, można je wyszukać tylko w wypożyczalniach, na bibliotecznych wyprzedażach i w antykwariatach. Coraz częściej klikając w katalogu mojej biblioteki na tytuł z hasła KIK znajduję komunikat, że egzemplarz wycofano. Działa to na mnie jak na psa gończego zapach króliczka schowanego w norce. Zaczynam czuć instynkt łowcy i konieczność zdobycia tego właśnie tytułu.

Przy czym jest to z reguły tytuł niewidziany na naszym rynku wydawniczym od lat co najmniej kilkunastu. Co mi to daje? A daje pewność, że książka nie będzie omawiana w najbliższej Czytelni, Nowych Książkach czy DK przez grono znawców, czyli mam szansę na literaturę nie patroszoną przez krytyków lub przereklamowaną przez entuzjastów. Żaden KIK nie skoczy na mnie z półki księgarń, nie zaatakuje wrzaskliwą okładką, nie zamęczy ciągłą obecnością we wszystkich możliwych mediach. Pozostanie tym miłym, prywatnym jak domowy kot, stworzeniem, do którego dostęp będą mieli tylko nieliczni.

Można też KIKi śmiało dołączyć do nurtu mody wintage. I to nie tylko ze względu na datę i styl wydania, ale i z uwagi na tematykę. Nie znajdziecie w nich nic dotyczącego Talibów, internetu, współczesnych Chin czy którejś z twarzy Grey’a. W tych książkach z reguły dzieje się zwykłe życie, i choć często napisane były kilkadziesiąt lat temu, mówią o ludzkich problemach nieobcych nam do dziś. To uniwersalia w zgrabnie przykrojonej szatce dobrego stylu. Widać po tekstach tych książek, że jakieś pół wieku temu poważniej brali swoje obowiązki edytorzy i tłumacze. I to dodatkowy powód, żeby KIKi polubić (BTW, nie szukajcie ich na facebooku ;)), ta widoczna staranność w opracowaniu i przekładzie tekstu, nieczęsto charakteryzująca współczesne nam wydania.

Jakby powodów było mało, mam jeszcze jeden, być może najważniejszy, być może praprzyczynę mojego entuzjazmu dla serii. Ile razy spojrzę na te trzy ułożone w zadziorny napis literki, przypominają mi się chwile mojego dzieciństwa, kiedy to dorośli z westchnieniem zadowolenia sięgali po znaczone KIKiem książki. I to ich mruczenie: hmm, KIK, to na pewno będzie dobra książka. Wtedy, trochę znudzona towarzystwem zaczytanych ludzi, nie byłam tą konstatacją zachwycona. Dziś z przyjemnością się z nią zgadzam.

mowa o:

KIK

Mirongrafia

Miron 1

-„Spier.dalaj, Ch.uju”

 Poeta nie jest pewny, pyta siebie: czy to było powiedziane do mnie? I dalej mówi, jakby był przybyszem z kosmosu „zamyśliłem się, czy na innych planetach też jest tak duży procent tego rodzaju mowy”. Dochodzi do wniosku, że „chyba też”. Nie czuje się upokorzony. W pewien sposób ekscytuje go ta młodzieńcza wulgarność. Stanowi rodzaj kontaktu z rzeczywistością, na który jest zawsze gotowy.

Tadeusz Sobolewski „Człowiek Miron”, Str 127

 

Tak to mniej więcej wygląda. Skrótowość Mirona kontra długi wywód na jej temat. Poeta chlapie punkcik, biograf wyczynia wokół niego esy floresy, rysuje linie poplątanych domysłów i rozważań. Wróć. Autor to przecież nie biograf. On nie opowiada życia Mirona, tylko je tłumaczy. Interpretuje niestrudzenie kawałki jego prozy wrzucane co dwie strony tekstu, docieka, ale do sedna nie dociera. Forma jego wypowiedzi coraz intensywniej przypomina piosenkę niby żółwia, który zabawia Alicje (tę w Krainie Czarów) wyjękując i wykwękując  swoją historię.

Miron 2

Największym powodem marudzenia jest dla autora brak waleczności Mirona. W Powstaniu nie walczył, za Stalina nie walczył, z robotnikami nie walczył, ze studentami nie walczył, nawet w 1981 nie walczył. Wreszcie drapiąc i rozgrzebując temat Pan Tadzio wpada na pomysł. Że jednak walczył. O siebie walczył! Ha, nie wiem co na to powiedziałby sam Miron, który, jak wyczytałam w dziennikach, na wypadek jakiejkolwiek wojny miał jeden plan:

Postanowiłem dawno temu na wiadomość o wybuchu wojny łyknąć od razu śmiertelną dawkę czegoś tam, żeby nie ruszyć się nawet z łóżka

Miron Białoszewski „Tajny Dziennik”, Str 66 

Z powyższego, jak dla mnie wynika, że poeta absolutnie nie miał zamiaru z nikim wojować. Tudzież o nic. I cenię go za to.

Miron 6

Książki Sobolewskiego może aż tak nie cenię, ale jestem wdzięczna za te fragmenty, z których dowiedzieć się mogę kim były Lu. Lu, i Le, Maliny i Anule oraz escy (Sobolew-Scy). Człowiek Miron to bezcenny wstęp do Dzienników, w których cały czas przewijają się te wszystkie, zagadkowe dla mnie wcześniej, postaci. Jeszcze atrakcyjniejszym dodatkiem do tajnych zapisków Mirona byłyby dla mnie dzienniki Jadwigi Stańczakowej. Nawet się trochę dziwię, że nikt nie pomyślał o ich ponownym wydaniu na fali zeszłorocznego mironowego szaleństwa. I powodzenia filmu „Parę osób, mały czas”, który obecnie TVP Kultura nadaje co trzy miesiące. Na dodatek w tej samej TV co rusz występuje wnuczka Jadwigi, Pani Justyna. Może do niej warto by się uśmiechnąć o przypomnienie utworów Babci?

mowa o:

Miron 4

świeża i zimna czyli Tove nie mówi już o muminkach

zimno 7

Z okazji  premiery na polskim rynku wydawniczym Uczciwej Oszustki Tove Jansson, zamieszczam mój tekst na temat tej książki, który pokazał się kiedyś w jednym z numerów Archipelagu

Tove Jansson bez trolli – czy to możliwe? I czy się nadaje do czytania? Takie pytania może sobie zadać ktoś, przeglądający tę książkę z nazwiskiem słynnej twórczyni muminków na okładce. Okładce, na której brak wielkonosego stworka z mocno zaokrąglonym brzuszkiem. Szczerze mówiąc, na obrazku pod tytułem książki nie sposób dostrzec choćby zapowiedzi ciepłej opowieści o sympatycznych bohaterach. Chłodne odcienie błękitu, ledwo rysujące się kształty okna, przysłonięte wielkimi płatkami śniegu, szybko nasuwają podejrzenie, że tym razem nie zawędrujemy do pachnącej bzem i dymem z tatusiowej fajki, Doliny Muminków.

 Autorka prowadzi czytelnika do małej, rybackiej wioski, zasypanej śniegiem i skutej lodem w środku groźnej zimy. Mieszkańcy opuszczają domy tylko w razie ostatecznej potrzeby, jest więcej czasu na siedzenie w domu, spożywanie wspólnych posiłków i snucie opowieści. Jedną z nich jest historia Katri, żółtookiej dziewczyny, która wraz z psem i bratem zamieszkuje pokoik nad wioskowym sklepem. Katri nie ma rodziców, ani przyjaciół, nie ma nawet znajomych. Trzyma się na uboczu, i jedynie w przypadku problemów miejscowi zwracają się do niej o rady. Których Katri udziela bez emocjonalnego zaangażowania, rzeczowo i szybko obliczając trudne do ogarnięcia sumy, lub podsuwając logiczne i proste rozwiązania.

 Podczas długich i cichych zimowych wieczorów Katri powoli zaczyna obmyślać  plan, który byłby dla niej wyjściem idealnym z trudnej sytuacji, w jakiej się znalazła porzucając pracę u sklepikarza. W wiosce mieszka Panna Aemelin, bogata i samotna malarka, która ma dom stanowczo za duży na swoje potrzeby i dochody umożliwiające spełnienie wielu marzeń. Na przykład tego, by Mattowi, bratu Katri, sprawić łódź, której ten pragnie od lat. Katri wykorzystuje pierwszą okazję, jaka się nadarza, by złożyć Pannie Aemelin wizytę. Zanosi jej zakupy, odmawia zaproszenia na herbatę i jednocześnie uwalnia Pannę Aemelin od przerażającego ją kawałka surowego mięsa, jaki podał dla niej sprzedawca. I tak już przy pierwszym spotkaniu Katri jawi się jako prostolinijna protektorka, która z łatwością radzi sobie z problemami wydającymi się Pannie Amelin nie do pokonania. Krok po kroku Katri wzbudza zaufanie malarki i wreszcie fingując włamanie do jej domu, przekonuje ją, że najlepsze co może się Pannie Amelin wydarzyć, to przyjęcie pod swój dach Katri wraz z bratem i psem.

Tak zaczyna się wspólne gospodarowanie kobiet o diametralnie różnych charakterach. Podczas gdy Katri jest surowa i podejrzliwa, nie darzy zaufaniem nikogo i wszędzie wietrzy podstęp, panna Aemelin jest łagodną starszą panią , która całe życie zajmuje się malowaniem puszystych króliczków z kwiatkami na grzbiecie, kicających wśród mchów i krzaczków porastających okoliczne lasy. Opowieść przeistacza się w fascynującą obserwację wzajemnych relacji i wpływów. Panna Aemlin, zaczyna powoli widzieć świat inaczej, zaczyna nie tylko rewidować swoje postrzeganie teraźniejszości, ale i przeszłości.

 Katri tymczasem starannie realizuje swój plan, od przemeblowania lodówki poczynając na regulacji rachunków Panny Aemlin kończąc. Ale i ona nie pozostaje odporna na wpływ swojej współmieszkanki i lekko traci grunt pod nogami. Cała sytuacja powoli staje się skomplikowaną rozgrywką psychologiczną, w której coraz trudniej dopatrzyć się przegranej i zwycięzczyni, oszukanej i oszukującej. Panna Aemelin traci swoja beztroskę, ale i zyskuje ostrzejsze spojrzenie. Katri przekonuje się, że relacje międzyludzkie to nie prosty rachunek, którego wynik jest zawsze ostateczny i jednoznaczny.

 Okazuje się, że żadna historia o dwójce osób nie może być prostą historią, że wzajemne oddziaływanie jest nieuniknione i nieprzewidywalne w skutkach. Jansson opowiada o tym w sposób jak najbardziej przejrzysty, posługując prostymi dialogami i opisem drobnych wydarzeń. A na koniec pozostawia czytelnika zdumionego i zafascynowanego tym, że udało mu się w tej niewielkiej książeczce zobaczyć prawdziwą księgę przemian.

mowa o:

Deceiver

chożdienie po mukam

portret

Nieśmiały i surowy, zawsze dążący pod górę, tracący wszystkie siły na tropienie niezliczonych, przebłyskujących w nim istnień, jakby się to działo o świcie w mitycznym gaju, nie potrafił już zmusić się do obcowania z ludźmi dla zarobku  albo rozrywki, dlatego pozostawał ubogi i samotny.

 Vladimir Nabokov „Dar”, str 107

Takiego Władka to nie lubię. Bo mnie nuży i w letarg popycha. I denerwuje trochę. Ta parada utraconych mężczyzn, za którymi tylko wzdychać można. Wiem, wiem, to takie czasy były, kiedy facet modny musiał być mocno obtęskniony, w świecie zaginiony, wspominany na kanapce, na wysiedzianym fotelu, przez zasmuconych bliskich. Tutaj jest takich bohaterów co najmniej ze trzech: młody samobójca, niepowracający z egzotycznej wyprawy ojciec entomolog i skazany za poglądy rewolucjonista. Zwłaszcza historia tego ostatniego była przyczyną moich wielu udręk czytelniczych. Pryszczaty ciamajdowaty politykier, który sam dokładnie nie wie o co mu chodzi, zostaje skazany na zsyłkę i tam niknie w pamięci, to zupełnie nie mój typ literacki.

Moja uwagę przy tej książce trzymała głownie świadomość, że jest to jedna z najbardziej autobiograficznych opowieści Nabokova. Faktycznie, narrator to młody literat, rosyjski emigrant, który snuje się po Berlinie w poszukiwaniu zarobku i tematów do wierszy. Liryczny jest bardzo, zarówno w postrzeganiu otoczenia jak i w doborze środków wyrazu.

Robi się z tego Nabokov nieklarowany, ciężki w natychmiastowym spożyciu. Widać, że to wczesna powieść, że jeszcze autor nie potrafi na tym etapie wytrącić z tekstu nadmiaru uniesień i poetyckich sformułowań. Daje ponieść się erudycji, chęci literaturoznawczych popisów, zapewne robiących niegdyś wrażenie na jemu współczesnych. Teraz, niestety, mogą one być jedynie interesującym źródłem wiedzy dla ambitniejszych studentów filologii rosyjskiej. My, zwykli bywalcy księgarń, Puszkina już nie czytamy. Czy mamy i nie czytać dawniejszego Nabokova?

Może nie całkiem, może wystarczy, gdy pominiemy tylko niektóre rozdziały, jak ten o życiu męczennika politycznego, Czernyszewskiego. Bo jednak ta książka już zawiera pewne, charakterystyczne dla Nabokova treści i przesłania. Już tutaj autor bawi się w rozpatrywanie alternatywnych działań przeznaczenia, zadając sobie i czytelnikowi zagadki na temat tego, co by było, gdyby inaczej potoczyły się wydarzenia, gdyby obsunął się choć jeden element ułożonej przez los układanki. Na dodatek tę zabawę konstruuje stosując swoje ulubione rekwizyty: słoneczne popołudnia, mieszczańskie saloniki, uczuciowe zawirowania. Jeśli wiec uznacie, że warto pomęczyć się, żeby od czasu do czasu zobaczyć cień, zarys Nabokova, to zachęcam. A dla niezdecydowanych dodam, że zgodnie ze słowami autorki biografii żony Nabokova, była to jedna z ulubionych książek pisarza.

mowa o:

Vladimir 1