
Tak się złożyło, że w czwartek tygodnia Festiwalu Conrada miałam kumulację ulubionych Michałów. Z przerwą na Dana Browna, zupełnie nie kochanego przeze ze mnie, ale tak popularnego, że dałam się skusić na udział w spotkaniu z pisarzem. Na szczęście nie tylko ja uległam temu szałowi, ale kilka innych blogerów, którzy podjęli się opisu całego wydarzenia. Dlatego zamieszczam tu link do jednej z bardziej udanych relacji o Brownie, a sama z obowiązku czynienia notki na ten temat czuję się zwolniona.

A teraz przystępuję do rzeczy, czyli opowieści o clou wieczoru, jakim była dla mnie rozmowa z Witkowskim:
Nie wiem dlaczego została ona zaplanowana o godzinie przeznaczonej zwykle na filmy tylko dla dorosłych. 21.30,w dzień powszedni. Późna pora i półtora godzinny odstęp od zakończenia spotkania z Donem Brownem nie były w stanie mnie zniechęcić. Wręcz przeciwnie, po drodze do Czeczotki znajoma zafundowała mi uroczy spacer pod tytułem Kraków by night. Ożywiona zaglądaniem w ciemne bramy i cudze talerze za oknami knajp, dotarłam na miejsce pełna energii i oczekiwań. Takich jak ja było znacznie więcej, kłębił się tłum gości i z trudem wygospodarowałam sobie miejsce w najbliższym rzędzie.

W końcu się rozsiadałam, dyskretnie schowana, za barczystymi plecami jakiegoś pana i z dumą zaczęłam eksponować właśnie przeczytany egzemplarz Wymazanego i ubrane na tę okoliczność skarpetki – w muchomory, a jakże. Kuluary szeptały pytanie w co się na tą okoliczność Michaśka ubierze. Upal w sali tężał, a wszystko spowijał, jak na zamówienie, fioletowy poblask. Czekaliśmy, wpatrując się intensywnie w opalizujący biały stolik, z ustawioną na blacie kartką Michał Witkowski. Po chwili nastąpiło antree.
Pisarz wykorzystał znajdującą się na końcu sali ściankę, i zamiast jak pozostali wbiec boczkiem na scenę, przeparadował wzdłuż rzędów krzeseł, jak model. Szedł powoli, pod drodze puścił uśmiech do jakiegoś blondyna i już był na scenie. Już łapał mikrofon, już wołał kto mu potrzyma iphona, wyjmował kartki z kieszeni i zaczynał czytać. Zaskoczony Kloska grzecznie nadstawił komórkę, u stop pisarza klękło chłopię dzierżące mikrofon.

Przyznaję, że jęknęłam w duchu, bo nie tego się spodziewałam. Czytanie na instagramie mogłam obejrzeć w domu. A nie tarabanić się przez kawał Polski i mroki Krakowa po to tylko, żeby audycję na insta oklaskiwać. Jednak Michaśka czytał żwawo, a tekst był dobrany idealnie, o przygodzie babci bohatera za młodu, gdy się w późny wieczór wyrwała po kryjomu do kina. Gdy tak słuchałam o strachach i niepokojach dziewczęcia błądzącego ciemną ulicą, mnie też ogarniały lęki jak wrócę po nocy sama, tramwajem, na Nowa Hutę. Nie miałam szans, jak ona, dobrego wróża spotkać, nie te czasy, nie te gwiazdy i nie te dorożki. Przy czytaniu o opuncjach i umeblowanych pokojach wymiękłam i zaczęłam się, jak wszyscy na sali, śmiać. Naśmiałam się, nasłuchałam, a potem nastąpiła tak bardzo oczekiwana dyskusja. I byłam szczęśliwa, że postanowiłam na nią zaczekać.
Po pierwsze prowadzący, Szymon Kloska, naprawdę z bohaterem wieczoru rozmawiał, zadawał sensowne pytania, a nie wygłaszał swoje kwestie, jak wielu innych prowadzących spotkania w następnych dniach. Po drugie Michaśka, okazał się sympatycznym, przystępnym facetem, szczerze i bez nadymania mówiącym o swoich książkach i warsztacie pisarskim. Nie silił się na filozofię, za to zażartował, że ma już takie szczęście, że czego się nie dotknie, okazuje się to tematem na marginesie. Mówił o pisaniu Barbary Radziwiłłówny pod dużym wpływem Masłowskiej, czym tłumaczył trudny rzekomo język książki. Tu się trochę zdziwiłam bo akurat język w Barbarze to potęga, ale widocznie jestem czytelnikiem nienormalnym, bo podobno normalny rzucał czytanie po pierwszych 5 stronach, a mnie się podobało od początku do końca. Było jeszcze o tym, jak nauczył się Michaśka tworzyć fabułę, Narracja to owszem, piękny materiał, ale musi z niego, być wykrojona jakaś sukienka, bo dopiero i fason i tkanina mogą zrobić odpowiednie wrażenie. Jako mistrz takiej gładko płynącej, ale z czasem nużącej opowieści został podany Białoszewski.
Mistrzem suspensu był dla Michaśki Dumas, i rozbierając na części pierwsze Czterech Muszkieterów oraz naszyjnik Królowej, znalazł niemal matematyczne wzory, według jakich można utworzyć dobrze sprzedające się powieści. Tu jako ideał podał Mnicha, którego każdy czytał i w którym jest gotowy przepis na sukces literacki. Poczułam się jak głąb, bo nigdy przedtem o Mnichu nie słyszałam. Przez następny tydzień wszystkich dookoła pytałam o Mnicha. Nie znał go nikt. Od razu poczułam się lepiej.
I zaczęłam żałować, że Michaśka nie prowadzi jakiś kursów pisania poczytnej prozy, bo naprawdę dawał wyśmienite rady. Jak ta o konieczności ciągłego poprawiania tekstu. Przyznał, że na przykład Wymazane było cofane z druku kilka razy, bo ciągłe uznawał je za niedobre. I że w Wymazanym znajdują się zalążki jego przyszłych powieści. Niestety, nie będzie wśród nich kontynuacji kryminałów. Tak drodzy czytelnicy, okazuje się, że zamordowaliśmy Drwala, bo druga część serii sprzedawała się słabiej, w związku z czym autor zrezygnował z pisania trzeciej. Bo największy problem współczesnego pisarza, nawet tak dobrego jak Witkowski, to pisać tak, żeby nie zbankrutować. I jednocześnie nie stać się twórcą brazylijskich seriali. Na szczęście Michaśce jakoś się balans złapać udaje.
mowa o:
