Kiedy stare znaczy dobre

„Zawsze mieć słuszność, zawsze pchać się naprzód, nigdy nie ustępować! Oto hasła, dzięki którym tępy upór zyskuje przewodnictwo w świecie”

William Makepeace Thackeray „Targowisko próżności”, Str 11

Po poprzednim poście nabrałam rozpędu do poszukiwania lektur łatwych, żwawych, przyjemnych, ale nie głupich. Z reguły te wymogi spełniała klasyka, więc zdecydowałam się sięgnąć po leżakujące na mojej półce Targowisko Próżności. Mnie więcej wiedziałam czego się spodziewać, autora znałam z lektury „Pierścienia i Róży”, a historię Becky Sharp (właściwie herstorię) poznałam dzięki niezłej filmowej adaptacji z Reese Witherspoon w roli głównej.

Na początku czytania poczułam nie lada satysfakcję, odkrywając w Thackeray’u błyskotliwego kronikarza dziejów dwóch absolwentek ekskluzywnej pensji panny Pinkerton. Jedną z nich jest wspomniana wcześniej Becky, nie darmo obdarzona przez autora nazwiskiem Sharp. Becky jest faktycznie bystra, a jak trzeba, potrafi być ostra i nie bawi się w sentymenty. Jest sierotą, dostała w spadku po ojcu tylko długi i musi,  o zgrozo, utrzymywać się sama, z pracy guwernantki.

Jej przeciwieństwem jest słodka i łagodna Amelia, panienka z dobrego i zamożnego domu. Ma złote serce, łagodny charakter i zero jakichkolwiek talentów. Sprytna Becky zaprzyjaźnia się z nią serdecznie i co jakiś czas pojawia się w jej życiu.

Panienki stanowią wzajemne przeciwieństwa, co jest zabiegiem wyśmienicie napędzającym akcję. Choć dla mnie o wiele ciekawsze było to, że dzięki temu zestawieniu dwóch tak różnych kobiecych charakterów mogłam  zobaczyć, co w dziewiętnastym wieku uznawano (obecnie będące obiektem zainteresowania) cnoty niewieście.

Ich wcieleniem jest właśnie Amelia, kobieta kochająca ślepo swojego męża, wzorowa matka, kompletnie pozbawiona inteligencji i zainteresowania sprawami doczesnymi uczestniczka spotkań towarzyskich. Wzrusza bezradnością, zachwyca naturalnością. I to byłoby na tyle. Amelia jest po prostu tępawą nudziarą, powiedzmy sobie szczerze.

Becky natomiast jest niezwykle utalentowana wokalnie i aktorsko, umie też świetnie pisać i malować, jest piękna i przebiegła. Rządzi swoim mężem, nie usiedzi długo na miejscu, cały czas ma ambicje większe od swoich możliwości. Dziś byłaby bizneswoman, influencerką albo i gwiazdą Hollywood. A może podbiłaby serce Księcia Henry”ego i machała do nas z balkonu Pałacu Buckingham. Niestety, dwa wieki temu kobiety takie jak Becky miały znacznie bardziej ograniczone możliwości, a sukces ich był niełatwy i krótkotrwały.

Jedno jest pewne, bez Becky powieść Thackewreay’a byłaby czytadłem z epoki. To dzięki tej nieznośnej bohaterce autor mógł szczegółowo i ze swadą opowiedzieć o stosunkach, modach i relacjach panujących wśród angielskich wyższych sfer. Wyszło mu to tak dobrze, że jego książka dała tytuł słynnemu modowemu pismu Vanity Fair i była wielokrotnie ekranizowana. Myślę, że jest to i zasługa narratora, nie bojącego się kpić i krytykować, często bezpośrednio zagadującego do czytelnika, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że jest jego dobrym kumplem i chętnie mu opowie niejedną plotkę czy pikantną historię.

Nie bez znaczenia jest i aktualność spostrzeżeń i uwag autora, możliwość ich odniesienia nawet do obecnej rzeczywistości wirtualnej. Bo czy dzisiejsze Tiktok, Facebook oraz Instagram nie są odpowiednikami ówczesnego Targowiska Próżności? Czy nie liczą się tam głównie wygląd, znajomości i rekomendacje? Co prawda miernikiem popularności jest liczba zdobytych lajków, a nie otrzymanych od wielbicieli sztuk biżuterii, ale mechanizmy rządzące tymi światkami są bardzo podobne. I nie zanosi się na to, by miały się zmienić.

Warto:

Mary Westmacott daje radę

Lala

Jesteś sama, pomyślał. Zawsze będziesz sama. Dzięki Bogu, nigdy się o tym nie dowiesz.
Agatha Cristie ( Mary Westmacott) w samotności, Str 253

Trzeba nauczyć się być samemu ze sobą, powtarza moja mieszkająca w pojedynkę ciotka, ilekroć pytam jak jej się żyje. Przyznaję bez wahania, że jest to sztuka opanowana przez nielicznych. Nie posiedli jej moi znajomi, zawsze wyjeżdżający na grupowe wakacje, weekendujący na imprezach, unikający spędzenia choćby jednego dnia bez towarzystwa. Nie posiadła jej również bohaterka ostatnio czytanej przeze mnie książki, zacna Angielka wracająca z odwiedzin w dalekim kraju. Los płata jej figla i sprawia, że zamiast znaleźć się w zatłoczonym pociągu do Stambułu ląduje w gospodzie na kompletnym pustkowiu.
Początkowo jest tylko lekko zdenerwowana tą sytuacją. Gospodarze serwuje jej ohydne śniadania z owocami z puszki, okolica jest paskudna, a jedyna książka, jaką wzięła w podróż, okazuje się nadspodziewanie krótka. Byłoby to do wytrzymania przez dzień lub dwa, ale przymusowy postój zaczyna się przedłużać, a naszej bohaterce, z powodu braku innych zajęć, pozostaje jedynie siedzieć i rozmyślać. Te rozmyślania zaprowadza ja zupełnie w innym kierunku niż się spodziewała. Dokona niepokojących odkryć na temat swojego życia i rodziny.
To osobliwa książka Agathy Chrstie. Nie jest to powieść detektywistyczna, ale bohaterka prowadzi dochodzenie w sprawie najwyższej wagi: poszukiwania prawdy o sobie i o tym, jak postrzegają ją inni. Całość jest czymś pomiędzy halrequinem a powieścią psychologiczną.
Co dziwne, wzięłam te książkę do czytania podczas kolejnego ataku przeziębienia, bo nie miałam pod ręką lekkiego kryminału, a z powodu kiepskiego samopoczucia okazałam się niezdolna do ambitniejszych lektur (Modiano porzuciłam po pierwszych dwóch stronach i nie wiedziałam, czy to jego enigmatyczny styl czy moja wysoka temperatura powoduje moje zgubienie w tekście). I tym razem Christie okazała się niezawodna. Na dodatek w dziwny sposób odczucia bohaterki współgrały z moimi. Ona czuła się odcięta od świata w swojej gospodzie, ja byłam odizolowana odstraszając kaszlem potencjalnych rozmówców. Ona popadała w maligno zagubiona w samo południe na pustyni, mnie pękała głowa przegrzana od gorączki. Ona wahała się co począć ze sobą, mną targały wątpliwości czy wziąć następną tabletkę aspiryny czy kolejny syrop. I tak siedziałyśmy sobie, ona bardzo, ja trochę mniej, dzięki lekturze, samotna. Na koniec ona wskoczyła do pociągu, ja wyskoczyłam z betów. I wróciłyśmy do codzienności, choć muszę przyznać, że tym, jak zrobiła to bohaterka, byłam nieco zaskoczona.
Polecam na wszelkie wiosenne osłabienia:

Christie Mery

awokado plus limonka

dom

W Altos de la Cascada nikt nie przejmuje się tym, że sąsiedzi mogą go podglądnąć. Wszyscy są bardzo oddaleni. Inni są gdzieś tam, za drzewami. Kto by się spodziewał , ze na dębie przy domu siedzi ktoś i ich szpieguje?
Claudia Pineiro „Czwartkowe wdowy”, Str 266

Wytrawna jak guacamole. Sycąca spragnionych dobrej literatury, orzeźwiająca znudzonych mdłym smakiem bestsellerów. Taki zestaw słów najchętniej umieściłabym na okładce ostatnio przeczytanej przeze mnie książki. Bo dziełko Pineiro jest jak zestaw wyśmienitych przekąsek, nieudziwnionych dodatkami, nieprzesmaczonych nowatorskimi wymysłami. Choć stanowi wariacje na nienowy w literaturze temat zepsucia klasy nouveau riche, to sposób podania tematu, w niewielkich porcjach, z pomysłem i w nieskazitelnym stylu, stanowi o sile tej książki.
Każdy z jej rozdziałów to osobna mini etiuda o życiu jednej z rodzin mieszkających na zamkniętym luksusowym osiedlu jednego z przedmieść Argentyny. Sam początek opowieści, dramatyczna śmierć trzech mieszkańców tej dzielnicy, stanowi przysłowiowe trzęsienie ziemi, od którego tak chętnie rozpoczynał swoje filmy Hitchcock. Pewnie stad porównanie autorki do mistrza suspensu.
Choć mnie w miarę czytania książka, jej atmosfera, problematyka, zaczynała się kojarzyć z inną opowieścią : Wielkim Gatsby’m. Już sam początek, utonięcie kilku mężczyzn w basenie jednej z rezydencji, stanowi swoiste nawiązanie do losów bohatera najgłośniejszej powieści Fitzgeralda. Podobny jest też typ narracji, oszczędny, precyzyjny, bliski dziennikarskiemu reportażowi. Trzeba przyznać, że styl Pineiro, pozbawiony ozdobników, a jednocześnie niesamowicie ostro obrazujący ludzi i wydarzenia, sprawił, że jeszcze do dziś oblizuję się na wspomnienie zdań tej powieści. Tego smaku nie było w stanie mi zepsuć nawet zbyt moralizatorskie zakończenie.
A największą zagadką pozostaje dla mnie przyczyna upchania tej, naprawdę niezłej książki, w ostatnie rzędy księgarnianych regałów. Dlaczego nikt nie umieścił tego tytułu wśród tak głośno zawsze reklamowanych nowości, pozostaje tajemnicą, nad rozwikłaniem której ktoś z wydawnictwa powinien się poważnie pogłowić. Mnie pozostaje podziękować sobie, za dociekliwość w szukaniu wartych przeczytania nowości i tłumaczowi, za umieszczenie na swoim blogu notki o wprowadzeniu na rynek tej książki.

mowa o:

czwartkowe

lęk i zabawa w miasteczku Vezza

widok

Znam Lilian- powiedział- Będzie tam siedziała pod gwiazdami, czuła się romantycznie i marzła, marzła przez długie godziny. Wierzcie mi państwo, nie ma na to rady. Jutro będzie miała reumatyzm. Możemy się tylko poddać i starać się znosić jej cierpienia z cierpliwością.  

Aldous Huxley „Jak suche liście”,  str 72

Upalne włoskie południe. Lata dwudzieste ubiegłego wieku, stary zamek, objęty w posiadanie przez zwariowaną angielską arystokratkę, zapaloną wielbicielkę sztuki i artystów. Grono odwiedzających ją znajomych: nastoletnia wychowanica, zubożały dawny kochanek, popularna pisarka, zblazowany bawidamek, smarkaty hrabia. Potem dołącza do nich atrakcyjny dziennikarz, najprawdopodobniej alter ego samego autora.
Właśnie w takim otoczeniu spędziłam najmilsze chwile wakacyjnego zaczytania. Ulubiony region, ulubiona epoka, ulubione towarzystwo. Autor też coraz bardziej ulubiony. I za poczucie humoru i za spostrzegawczość. Za to, że potrafi bardzo ostro sportretować swoich bohaterów, nie szczędząc jednak czytelnikowi szczegółów sprawiających, że ci bohaterowie wydadzą mu się i śmieszni i tragicznie ludzcy.
Jednym słowem dziękuję, Panie Huxley. I do następnego razu, bo na pewno nastąpi.

warto:

Liscie

men in love women in need

portret 1

wszyscy wiemy, że bardzo bogaty wdowiec, młody jeszcze, przystojny, o dobrodusznym usposobieniu, może niekiedy spotkać miłą kobietę, która pocieszy go w samotności i otoczy opieką jego dzieci pozbawione matki.

Wiliam M. Thackeray „Wdowiec Lovel”, str 88

Epoka wiktoriańska. Tam właśnie spędziłam najsroższe dni tegorocznej zimy. Portiery, draperie, nie zawsze grzejące kominki. I pełno ludzi. Zauważyliście, jak w domach epoki wiktoriańskiej jest tłoczno?
Na przykład jest pensjonacik, w którym przemieszkuje bohater i narrator przeczytanej przeze mnie powieści. To samotny kawaler, jednak cały czas ktoś koło niego jest obecny. Albo kolejny głośny sąsiad, albo jedno z dzieci właścicielki domu. Albo wszędobylski chłopiec na posyłki. Każdą z tych osób nasz bohater mniej lub bardziej się interesuje. Najmocniej nastoletnią Elżbietą, która usiłuje wspomóc matkę w utrzymaniu rodziny. Gromadka dzieci i niefrasobliwy ojciec potrzebują sporo pieniędzy, więc dziewczę, choć nieśmiałe i skromne, poświęca się występując w wodewilu.
Cały czas jednak udaje jej się utrzymać imydż niewinnej panienki i we właściwym czasie awansuje na guwernantkę. Po małej praktyce u wuja, znajduje zatrudnienie u przyjaciela narratora, tytułowego wdowca Lovela. I tu dopiero zaczyna się spektakl!
Wiecie przecież, jak to w tych czasach bywało. Kobiety mogły liczyć tylko na utrzymanie mężczyzn. To były bezradne niewolnice sytemu. Który jednak gnębił nie tylko damską część społeczności. Bo siłą rzeczy panie musiały wyrobić w sobie instynkt, który je przepoczwarzył w cwane i nieustępliwe sępy, wytrwałe i uparte w pilnowaniu swojej, zamożnej, zdobyczy. Tytułowy Pan Lovel, człowiek bardzo majętny, utrzymuje nie tylko służbę i dwójkę dzieci, ale własną matkę i teściową. A nawet matkę guwernantki i jej przychówek.

Świadome swych interesów i ich zagrożeń, matki i świekry pilnie strzegą swego pupila przed ponownym ożenkiem. Nic wiec dziwnego, że nakłonienie takiego osobnika do złożenia prośby o rękę, graniczy z cudem. Okazuje się jednak, że znalazł się ktoś, kto temu zadaniu sprostał. Kto to był, niech będzie tajemnicą, a zarazem zachętą do przeczytania tej książki. Dowcipnej, napisanej z wdziękiem. Z lekką ironią odmalowującej portrecik epoki wiktoriańskiej.

Tylko na koniec nie mogę powstrzymać się od konkluzji, że gdyby Angela Merkel miała zdolności dyplomatyczne wiktoriańskiej panienki, konflikt na Ukrainie byłby już zażegnany.

mowa o:

Wdowiec 1

pierwsza dobra tego roku

botoks

Czy należy pani do tych niewiast, które uważają, że kobieta nie jet spełniona, dopóki nie wyjdzie za mąż? -spytała Beatrice, przysuwając się bliżej pani Jekyll.

-Uważam, że nie jest spełniona, jeśli nigdy nie myśli o sobie.

Ivy Compton -Burnett „Dom i  jego głowa”, str 253

Po tej książce powinnam wejść na ceneo i poszperać w ofertach botoksu, bo mi się zmarszczka na czole pogłębiła niejedna. A może to już są bruzdy??? Na razie skorzystam z grzywki i westchnę nieskromnie się chwaląc, że tak oto wkroczyłam w Nowy Rok oddając pierwszeństwo radościom umysłu nad pięknem mego ciała. A przynajmniej niewielkiego jego obszaru.
Zamówiłam sobie pod choinkę lekturę trudną, w sposób, jak się okazało, nieprzewidywalny. Bo bałam się widniejącego w zajawkach słowa dramat, a tymczasem więcej wysiłku kosztowała mnie nie akcja książki, ale jej styl. Niby na pierwszy rzut oka dialogi w czytaniu powinny być łatwe. Ale to nie ten przypadek. Tutaj bez przerwy toczą się rozmowy, wykwintne, podrasowane konwenansem, ironią i cynizmem. Podszyte wielką rozmaitością szczelnie ukrywanych uczuć. I by to dokładnie wyłapać oraz docenić, trzeba się mocno skoncentrować, dać się ponieść naturalnemu odruchowi podnoszenia brwi.
Nie łudźcie się, że chodzić będzie tylko, jak na wstępie, o słowne potyczki małżeńskie. Nieznośny samiec epoki wiktoriańskiej, czytaj samolubny despota, ojciec i zarządca rodziny, to tylko jedna z wielu postaci wielbiąca zawiłości frazy i cięte riposty. Dzielnie mu sekunduje starsza córka, która potrafi odpyskować nie łamiąc dziewiętnastowiecznych zasad obowiązujących należycie wychowaną panienkę.
Są tu jednak panienki inne, które zaskakują już nie tyle inteligencją, co niesłychanym talentem do miksowania egzaltacji, bigoterii i zwykłego wścibstwa. Z jakąż radością rzucają się w możliwość służenia bliźniemu swoją wiecznie paplającą osobą. Ci bliźni, rzecz jasna, starają się bronić, wypowiadając mniej lub bardziej uszczypliwe kwestie pod ich adresem. Pod powierzchnią tych salonowych i przykościelnych rozmów rozgrywa się faktycznie rodzinny dramat, który stopniowo przemienia się w kryminał. Tworzy się z tego mieszanka piorunująca, od której ciężko myśli i oczy oderwać.
I nie dajcie się zwieść temu, co mówi w posłowiu Francine Prose, sugerując, że taki tekst mogłaby stworzyć pijana Jana Austen. Jeśli drinknieta Jane Austen miałaby być tu autorką, to jedynie, gdyby zamiast owocowej wódeczki łyknęła martini ekstra dry z bardzo gorzką oliwką.
nużąco błyskotliwa, zjadliwie zabawna:

IvyPS. Dziękuję Maiooffce za zwrócenie uwagi na te książkę .

oszukaństwo

Reginald stronił od kobiet. Nie dlatego, że ich nie lubił. Ale silniej od swoich przyjaciół odczuwał tę prawdę, że mężczyzna w jego wieku przestaje być myśliwym, a staje się zwierzyną. Widząc, że przekroczył czterdziestkę, kobiety nadbiegają tłumnie, aby śmierć nie unicestwiła resztek czułości, mądrości i sił, jakie ów mężczyzna jeszcze w sobie zachował.

Jean Giraudoux „Kłamstwo”, str. 5   

 

Kłamstwo z miłości, jak każda zbrodnia popełniona w afekcie, powinno być traktowane pobłażliwiej. Czy jest tak naprawdę rozważa autor przypadkiem odnalezionej niegdyś, i równie przypadkiem przeczytanej przeze mnie książki. W której widać, że nikt tak jak Francuzi nie potrafi analizować relacji damsko męskich. Doszukiwać się problemów i niuansów które mało komu przyszłyby do głowy. Może źródła tego stanu rzeczy należy upatrywać w tym, że książka została napisana jeszcze w czasach, gdy znalezienie miłości i zdobycie męża (literka „i” nie oznacza tutaj konieczności zaistnienia obu przypadków jednocześnie) było wyłącznym zajęciem większości kobiet.

Nelly, główna bohaterka tej, nie do końca romantycznej, opowieści, jest młodą mieszczką zakochaną, i to ze wzajemnością, w dojrzałym mężczyźnie o wyśmienitej pozycji społecznej. Aby utrzymać jego uczucia pozuje na wielką damę, czyli kogoś innego niż jest w rzeczywistości. W tym momencie wiele osób na pewno wzruszy ramionami, bo udawanie to przecież żaden problem, robią to wszyscy. Od uczniów w szkole, którzy usiłują wyglądać na zasłuchanych w czasie lekcji, po młodych i niedoświadczonych pracowników firm, którzy starają się uchodzić za profesjonalistów zaciskając krawaty na białych koszulach. Faktycznie w czasach, gdy ludzie tak często udają innych niż są w rzeczywistości, trudno zrozumieć na czym polega problem, a potem i tragedia, Nelly i jej ukochanego.

Zwłaszcza, że nie tylko dylematy bohaterów są się lekko zwietrzałe, ale i sposób ich przedstawienia. W rezultacie nad czytaniem tej niewielkiej książeczki spędziłam zadziwiająco dużo czasu. Choć główny watek uważam za zbyt rozwlekły i wydumany dla współczesnych, to przyznaję, że wątki poboczne zachwycają błyskotliwością spostrzeżeń i ironicznym poczuciem humoru. Za najlepszy uznałabym ten traktujący o matce głównej bohaterki, która wracając do uprzednio porzuconego męża postawiła mu szereg warunków, pod jakimi zgadza się na kontynuacje związku. Oto niektóre z nich:

Kładąc krawat przed moim lustrem nie będziesz poruszał grdyką, lekko pomrukując

Siadając do stołu, nie będziesz wkładał ręki do kieszeni spodni i wyciągał z nich zużytych wykałaczek i miękiszu chleba

Będziesz się starał nie podsuwać mi pod oczy paznokcia środkowego palca, jest żłobkowany i działa mi na nerwy

Kąpiąc się pod żadnym pretekstem nie będziesz śpiewać

Zmienisz swój podpis likwidując idiotyczny zakrętas, którym go opatrujesz

Nie będziesz cytował żadnego łacińskiego słowa, ani przysłowia

Jean Giraudoux „Kłamstwo”, str. 30, 31

W sumie przykazań było ponad trzydzieści, a kochający małżonek trzymał je w sejfie do końca życia.

Powiedzcie sami, czy stworzenie takiej listy nie ułatwiłoby wielu z nas relacji rodzinnych i koleżeńskich?

dla cierpliwych:

radykał

Czy pan i socjologia to jedno ?-Tak-odpowiada Howard- dla naszych potrzeb możemy założyć, że tak właśnie jest.

 Malcolm Bradubry „Homo Historicus”, Str 185

 Ta książka byłaby jeszcze lepsza, gdyby nie była taka stara. Tymczasem cała akcja jest osadzona na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy to nie ufało się nikomu po trzydziestce i wypadało zajrzeć do San Francisco po uprzednim wpleceniu kwiatów we włosy. Gdzieś tam na Broadway’u załoga Hair świeciła gołymi tyłkami, Yoko Ono ukrywała swój pod kołderką z Lenonem, a Tymothy Lear pichcił najbardziej odlotowe ciasteczka świata.

W tych to czasach przyszło żyć, a właściwie działać Haroldowi, profesorowi socjologii na nowoczesnym brytyjskim uniwersytecie. Choć geograficznie daleki od serca wydarzeń, mentalnie Harold stara się być jak najbardziej ich centrum, a właściwie epicentrum. Harold chce bowiem czynnie brać udział w kształtowaniu się nowych porządków społecznych. Udaje mu się to wyśmienicie, organizuje zawsze wszystko z nonszalancką precyzją. Począwszy od przyjęcia we własnym domu, na studenckim buncie skończywszy. I świadczy to na pewno o wielkich talentach Harolda jako socjologa, reżysera raptownie zmieniającej się rzeczywistości. Tyle, że jak się temu wszystkiemu przyjrzeć, nasz bohater okazuje się postacią lekko dwuznaczną. By osiągnąć swój cel, ucieka się do podstępu i intryg. Zapalony socjalista i niedoszły rewolucjonista żyje sobie wygodnie w ładnie urządzonym domu, ma kilka kochanek, i zawsze jakąś zagubioną studentkę jako nieodpłatną pomoc domową. Krzewiciel buntu przeciw wyzyskowi chętnie korzysta z wszelakich usług tych naiwnych dziewcząt, głosiciel wolności słowa szybko wyklucza ze swoich zajęć studenta, którego poglądy nie zgadzają się z jego własnymi. Jednym słowem Harold to nie tyle kreator burzliwych przemian, co cwany kombinator, mąciciel, który potrafi nieźle narozrabiać i spaść zawsze na cztery łapy, składanie ofiar pozostawiając innym. Jest to wiec historia gorzka, ale i przy okazji niezwykle zabawna.

Całość opowieści o poczynaniach Harolda i jego bliskich staje się doskonałą satyra na człowieka tamtych czasów. Na to kim wówczas wypadało być, co robić, jak się wyrażać, ubierać i zachowywać. Satyrą tak świetnie napisaną, że nie mogłam podczas czytania przestać rozmyślać nad tym, kim autor uczyniłby Harolda, gdyby akcję powieści chciał osadzić w czasach nam współczesnych. Czy Harold byłby aktywnym członkiem greenpeace’u, czy veganem zbierającym fundusze na podroż w odludzia Tybetu? A może głównym propagatorem zgromadzeń w londyńskim city, organizatorem akcji no logo, i anty acta. Nie nosiłby już skórzanej kurtki, poszedłby w coś bardziej eko, etno i wintydz. Mieszkałby w loft’cie, i nawet nie wiem, czy nie miałby męża. Ech, cóż to by mogła być za historia!

Ale i ta, choć wymaga otrzepania z kurzu przeszłości pewnych wydarzeń i mód, jest niczego sobie. I może stać się nie tylko świetną lekturą, ale i doskonałym przyczynkiem do dyskusji na każdy niemal temat. Dlatego polecałabym ją nie tylko do indywidualnego czytania ale i do wspólnego rozczytywania i omawiania w takim, czy innym klubie lub zrzeszeniu czytelników. Tak czy siak, moim zdaniem, satysfakcja gwarantowana ;).

mowa o:

biegnij, Alice, biegnij

Ostatnio jeden z moich tekstów zjednoczył się z pewnym Magazynem. Dotyczył książki Alice Munro „Uciekinierka” i głosił jak poniżej :

 Zbiór opowiadań Munro to książka zasłużona. Tak głosi informacja na obwolucie, gdzie zamieszczono nie tylko pochwały od samej Margaret Atwood, ale i rekomendację redakcji New York Timesa. Do tego na stronie tytułowej, niczym wschodzące słonce, tkwi złotawy i krągły order Man Booker International Prize. Gdyby to wszystko okazało się zbyt mało przekonujące, dołożono jeszcze maleńki kluczyk, symbol odnoszący się do postulatu Wirginii Woolf, by każdą utalentowaną kobietę wyposażyć we własny pokój, tak by miała miejsce do rozwijania swojej twórczości.

Właśnie ten maleńki kluczyk wywołuje pewien zgrzyt. A to dlatego, że bohaterki zamieszczonych w książce opowiadań raczej trudno zaliczyć do naśladowczyń Woolf. I to nie z powodu braku talentu. Opisywane przez Munro dziewczyny są co najmniej bystre, niektóre, jak rozmiłowana w językach klasycznych Juliet, wyjątkowo uzdolnione. Problem polega na tym, że właściwie żadna z nich nie chce własnego pokoju mieć. Bo wejście do niego, objęcie go w posiadanie, oznacza zamkniecie za sobą drzwi, za którymi toczy się „normalne” życie, jakie mogą zaaprobować otaczające je osoby. Gdy wspomniana już Juliet wraca do rodzinnego miasteczka po tym jak zrezygnowała ze studiów i zajęła się wychowaniem dziecka, czuje się wreszcie akceptowana, wręcz rozgrzeszona z wcześniejszych przewinień, jakimi było nadmierne zainteresowanie nauką i własnym rozwojem. Do własnego pokoju wróci, w sensie dosłownym niemalże, dopiero wiele lat później, gdy będzie już starą opuszczoną kobietą.

Jedną z nielicznych bohaterek z własnym pokojem jest Delphine, kobieta na pozór niezależna, kelnerka, kolorowa i rozgadana przyjaciółka małej Lauren, inteligentnej i wyobcowanej jedynaczki. Tylko, że pokój Delphine to obskurna klitunia, życie Deplhine to nieustanna tułaczka i żałosne poszukiwanie porzuconego kiedyś dziecka. Nic kuszącego jednym słowem. A raczej coś wręcz przerażającego. Żeby uniknąć takiego losu, lepiej zrezygnować z mało przytulnej samodzielności. Tak jak robi to Carla, dziewczyna  z tytułowego opowiadania, która próbuje się rozstać ze swoim chłopakiem. Próba trwa pięć minut, Carli szybko przechodzi ochota na zmianę i z pokorą wraca do dawnego życia. Inna bohaterka, córka wspomnianej już Juliet, zrywa kontakty z matką w celu odnalezienia własnej ścieżki duchowej. Która w rezultacie prowadzi ją do małżeństwa i piątki dzieci.

Dlatego przy czytaniu książki ciężko jest uniknąć refleksji nad przyczyną wyboru takiego a nie innego jej tytułu. Uciekinierka? Można się z politowaniem uśmiechnąć,. Można też stwierdzić, że owszem jest tu spory przegląd ucieczek. Wykonanych w kierunku przeciwnym niż drzwi do własnego pokoju, czy inna droga ku wolności.

Nagrody i pochwały należą się tej książce nie za przecieranie nowych szlaków. Jeśli powinna dostać wyróżnienie, to za chłodny, stoicki obraz społecznych i obyczajowych ograniczeń. Pytanie tylko, jak bardzo czytelnik lubi, by mu te ograniczenia uświadamiać. I jak bardzo tego potrzebuje. A może raczej, do jakiego stopnia jest w stanie przyznać się do tej potrzeby.

 

 

PS. Znacznie więcej i znacznie lepiej napisanych rzeczy znajdziecie w ostatnim wydaniu KZO. O czym z przyjemnością informuję i oddalam się w stronę tej wielkiej palety opowiadań, wierszy i innych form literackich.

wszystkie pory roku

 

 

W moim przekonaniu nie ma żadnego powodu, żeby się martwic o Lata. Wydaje mi się, że jest to prawdziwie zwarta i naprężona książka: nie bez pewnego piękna i poetyckości. Szczelnie wypełniona książka. Właśnie ją skończyłam i czuję się nieco przejęta.

V. Woolf „Chwile Wolności, Dziennik 1915-1941”, Str 549

 W trakcie czytania tej książki przypomniał mi się krążący w czasie mojego dzieciństwa dowcip. Brzmiał on tak :

Była sobie pewna mała dziewczynka, która, gdy zaczęła mówić, jasno wyrażała swoje życzenie co do prezentu urodzinowego. Zawsze prosiła tylko o jeden rodzaj daru: trzy żółte kuleczki. Rodzina myślała, że to tylko chwilowy kaprys małego dziecka, ale gdy panna wyrosła, nadal domagała się, by podarowano jej w dniu urodzin trzy żółte kuleczki. Nie przeszło jej również, gdy się ustatkowała. Od męża, dzieci, a potem wnuków, co rok domagała się trzech żółtych kuleczek. Wreszcie po wielu latach, gdy leżała na łożu śmierci, mając za sobą spokojne i pogodne życie, a liczna rodzina zgromadziła się wokół by towarzyszyć jej w tej jakże istotnej chwili, jedno z prawnucząt ośmieliło się zadać nurtujące wszystkich pytanie: „Babciu dlaczego zawsze chciałaś dostawać trzy żółte kuleczki w prezencie urodzinowym?”. Starowinka z trudem rozchyliła usta, szepcząc ”bo trzy żółte kuleczki….” Tu westchnęła i wyzionęła ducha.

Podobne niedomówienia zapełniają strony ostatnio przeze mnie czytanej książki V.Woolf. Pozornie jest to historia jednego pokolenia rodu Pargiter, rozgrywająca się na przełomie wieków opowieść rodzinna. Początek akcji to wiosna roku 1880, czas w którym dobiega końca życie matki stojących u progu dorosłości Pargiterów. Jej odejście to koniec pewnej epoki, to także i smutek i ulga dla poszczególnych domowników. Potem bracia i siostry Pargiter, ich znajomi i krewni, są ukazywani przez poszczególne lata nieregularnie, jakby w kilku zbliżeniach przyciągających uwagę czytelnika do kolejnych spotkań, przyjęć i rozmów. W tych ujęciach można zauważyć dwa istotne elementy. Pierwszy z nich to powtarzające się jak refren przedmioty, o których była mowa w poprzednich rozdziałach. Kwiatek w rogu portretu, koraliki podarowane małej dziewczynce czy wycieraczka do pióra stają się towarzyszami życia bohaterów i jego świadkami, choć, to jak się je spostrzega i wspomina ulega przekształceniu. Drugą charakterystyczną cechą tej powieści jest odczucie, że jej bohaterowie poddają się wciąż niemożności wypowiedzenia tego co istotne.

 Chciał ułożyć następne zdania. Ale jak tego dokonam -myślał, patrząc na Eleonor, która ściskała w dłoni jedwabną chusteczkę -jeśli nie będę wiedział co jest pewne, co jest prawdziwe w moim życiu i w życiu innych ludzi?

V.Woolf.” Lata”, Str 456

 Zastanawia się North, syn jednego z Pargiterów. Jego współziomkowie odnajdują złudzenie tej pewności w stałości przedmiotów. I dlatego poddają się ich obecności. Dlatego przechowują stare fotele, wieszają na ścianach przymglone lustra, kolekcjonują obrazy i egzotyczne kufry.

Warto przeczytać tę powieść, warto zauważyć jej kolejne warstwy, zachwycić się prostotą stylu i próbą wyrażenia tego, co niewypowiadalne. Warto umieścić te książkę na jesiennym stosiku. Warto spróbować odgadnąć, dlaczego czasem na dnie szuflady ktoś trzyma żółte kuleczki. 

mowa o: