Maska publiczna artysty to jego karta przetargowa. Picasso był geniuszem, ale on zrobił z siebie postać iście mityczną. Zjadał ludzi na śniadanie. Miał mnóstwo kobiet i uwielbiał je dręczyć. Był królem arogancji, rozdęta , butną wieżą talentu,
Siri Hustvedt „Świat w płomieniach”, Str 192
Dawno temu miałam sympatycznego kolegę Słowaka, który każdą próbę wyjaśnienia mi czegoś kończył pytaniem : „ Chapiesz?”. Na co, ubawiona, odpowiadałam „Chapię, Zdeno chapię”. Otóż gdybym ze Zdenem spotkała się teraz, żeby pogadać o właśnie u nas wydanej nowej książce Siri Hustvedt, powiedziałabym: Nie chapie Zdeno. A gdybyśmy przeszli na polski dodałabym: nie kumam.
No nie rozumiem, dlaczego autorka zabija już na wstępie swojej książki akcję, podając nam na tacy zakończenie. Nie pojmuję, dlaczego tak mocno najeżyła ją filozoficznymi odnośnikami. Dodajmy, że jest to filozofia raczej na poziomie podstaw filozofii na każdych humanistycznych studiach, więc wiadomo o czym mowa, ale nie do końca po co. Cały czas się zastanawiałam, czy to Siri czy jej bohaterka, tak bardzo chcą się popisać erudycją?
Łapię za to aluzje do nazwiska bohaterki , Burden to wszak udręka i balast iwłasnie to one są głównymi problemami Hairret Burden. Kobiety dużej, silnej i bogatej, ale wlokącej za sobą ciężar dawnych kompleksów i żalów do zmarłego męża. Co rozwala nie tylko jej własne życie, ale i osób jej bliskich.
Harriet postanawia udowodnić, że jest świetną artystką, a za brak sukcesów należy winić wyłącznie pełne uprzedzeń środowisko. I prawie by się jej udało osiągnąć cel, gdyby nie spotkała w życiu człowieka który idealnie wyczuł jej słabości i potrafił to wykorzystać. I tu znowu nie pojmuję, dlaczego Harriet, osoba inteligentna i obyta nie zabezpieczyła się prawnie przed klęską swojego zamysłu. Tylko daje się ponieść emocjom.
Tak, miły Zdeno i czytelnicy, chapię główne przesłanie tej historii, za to słabiej mi idzie z aluzjami do konkretnych sytuacji i osób, bo te chapnąć mogą już tylko współcześni nowojorczycy. Dlatego nie doceniam w pełni kunsztu parodii zastosowanej przez autorkę. Mogę ją za to pochwalić za zaskakujący finał, przynoszący ulgę, po męczących opisach udręk fizycznych i emocjonalnych głównej bohaterki. Finał do tego stopnia czarujący, ze zdecydowałam się zabrać za kolejną książkę jego autorki.
To tragiczne, grzmiał Rediger, że bezrozumna wrogość wobec islamu nie pozwala tradycjonalistom i identytarystom na przyjęcie oczywistej prawdy: w sprawach zasadniczych niczym nie różnią się od muzułmanów. Odrzucenie ateizmu i humanizmu, podporządkowanie kobiety mężczyźnie, powrót do patriarchatu – w każdym aspekcie prowadzą jedną i tę samą walkę. Michel Houellebecq „Uległość”, Str 262-263
Doprawdyż, czego tu się bać, moi panowie? Zdaje się pytać Michel w swojej najnowszej książce. Europejskie, czytaj chrześcijańskie wartości, skompromitowały się jeszcze w średniowieczu, kiedy to urządzano krucjaty dziecięce. Teraz, gdy okrucieństwo wymieniono na byle jakość, wcale nie jest lepiej. Życie rodzinne nie istnieje, bo umęczone kobiety ciągną etat wraz z prowadzeniem domu i siłą rzeczy domowi to szkodzi.
Tymczasem w Islamie zostanie przywrócony stary porządek. Kobiety wypadną z rynku pracy, przez co automatycznie rozwiąże się problem bezrobocia, nianiek i opieki nad starszymi. Rodzina znowu stanie się opoką, a kilka żon lepiej niż jedna będzie stanowić wsparcie dla pracującego mężczyzny. Fakt, nie będzie już mógł popatrzeć na głębokie dekolty i odkryte kobiece uda na ulicy, ale z nawiązką wynagrodzą mu to nastoletnie partnerki do spółki ze wzorowo prowadzącą dom starszą żoną. I nawet napić się będzie można, bo mimo wprowadzenia zakazów obowiązujących kobiety, nie zostaną wprowadzone, obowiązujące rzekomo w islamie, zakazy picia alkoholu, przynajmniej nie dla mężczyzn. I nie trzeba na to wszystko zbyt długo czekać, może tylko do 2020 roku?
Moim zdaniem pomylił się ten, kto stwierdził, że Houellebecq ze swojej najnowszej książki sporządził polityczny horror, w którym rozpostarł apokaliptyczną wizję Francji pod rządami Muzułmańskiej koalicji. Nic w tej książce tak naprawdę nie straszy. Język jest rzeczowy i suchy, jak opowieści o zmianie frontów atmosferycznych w prognozach pogody. Opisane wydarzenia nie mają w sobie żadnych dramatów, przewrót polityczny odbywa się w sposób niemalże pokojowy, a jego rezultatem nie są wypełnione więzienia i okrutne prześladowania, tylko zmiana mody na ulicach, poszerzenie rynku pracy i wprowadzenie nowych zasad w życiu rodzinnym. Pozostaje pytanie czy wizja pisarza przeraża, czy jednak kusi? Wydaje mi się, że wiem jaką odpowiedź dadzą panie, a jaką panowie.
Moje zadanie polega na przerobieniu tego czegoś na słowa, a skąd wiem, że są właściwe, a nie inne, to demiurgiczna tajemnica z gatunku tych, nad którymi pisarka nie zastanawia się, tak jak nikt nie zastanawia się nad oddechem, zanim nie zacznie się dusić.
Joanna Bator Wyspa Łza, Str 95
Oto nasza autorka (wegetarianka w skórzanej kurtce, Biała Mzimu szukająca formy dla nazwania kierowcy tuk tuka, Nel która chce uchodzić za Stasia) otwiera przed nami nowy teatrzyk. Przestawia w nim co rusz ulubione rekwizyty: mroczna bliźniaczkę, czarne słońce, księżyc w rybach, niebo w gwiazdach, insekty w kątach, cynamon w laskach i posypce.
Sam spektakl to zadziwiająca ekwilibrystyka, balansowanie na cienkiej linie pomiędzy literaturą, a grafomanią. Podczas którego stopa pisarki nieraz się omsknie, i autorka poleci to w jedną to w drugą stronę. Ta lina, po której stąpa, prowadzi do lustra, przed którym staje, wypatrując to siebie to kolejnych swoich alter ego. Jednym z nich jest Sandra Walentine, Amerykanka która zaginęła na Sri Lance bez śladu. I którą autorka rzekomo podczas swojej wyprawy na Wyspę Łzę chce odszukać. Idzie to jednak dosyć niemrawo, w końcu autorka więcej zmyśla niż znajduje na jej temat.
Zresztą, może prawdziwym celem jest tu jakieś piękne wielkie kłamstwo? Bo w końcu czym jest porządna literatura, jak nie dobrze zmyśloną historią? Tylko, żeby kłamstwo stworzyć we właściwy sposób, trzeba pomysłu i konsekwencji. Tymczasem tutaj nabrać się trudno.
Już sama okładka przeczy opowieści o samotnej podróży, bo poza tytułem głosi, że pisarce towarzyszył fotograf. Czyli te wszystkie strachy, lęki i snucia samotnej kobiety to czysta bujda, poparta niejedną karkołomną przenośnią.
Choć tak naprawdę nie wiadomo po co się w tę historię zaplątał fotograf. Załączone do książki zdjęcia to wydawnicza katastrofa. Artystyczna niedokładność została poprawiona kiepskim papierem i odbitką, i jak by było tego mało, każde zdjęcie dostało wielką bliznę w postaci szycia przez cały środek. Tak zmasakrowane portrety Sri Lanki nie są już oryginalną koncepcją, ale niewybredną kpiną i z autorów i z czytelników. Chyba, że zamiarem wydawców było spotęgowanie poczucia groteski w miarę czytania i oglądania przez użytkownika.
Mam więc poszarpane zdjęcia i opowieści skorupki, pokawałkowane, bezkształtne i czasem krwawe, jak ten ślimak którego zaraz na wstępie rozdeptuje autorka. To wszystko zamiast historii paczłorka, złożonej z rozmaitych kawałków, ale w rezultacie tworzącej barwną, jakby nie było, całość. Tymczasem to tutaj to bardziej fragmenty felietonów, które może i fajnie by się czytało w co miesięcznych odcinkach, ale zgarnięte na jeden stos, nie wyglądają na finezyjną rzeźbę lecz górkę śmieci i odpadków.
A Sandra Walentine? A kogóż ona tak naprawdę obchodzi, nikt chyba nie uwierzył, że zależało komuś na lekkomyślnej Amerykance łażącej samotnie po dżungli. Była tylko pretekstem do zbyt chyba egzotycznej podróży. Okupionej bezładnie napisaną książką. Dla szpanu nazwaną teaserem, choć w naszym języku najlepiej określa ją dźwięczne słówko chałtura.
mowa o:
P.S. I tak mamy następne laureatki konkursu. Dwie osoby, które kolejno odgadły, że będzie opisywany ten tytuł, to: Beata Brzozowska oraz tamaryszek. Ponieważ Beata była pierwsza, przysługuje jej pierwszeństwo wyboru wygranej. Obydwu zwycięzczyniom serdecznie gratuluję.
Przy stole siedzi jakąś samotna postać ze stopami opartymi na wyszywanych poduszkach, nogami przykrytymi koronkowa kapą, głowa pochyloną w matowym świetle samotnej świecy, nie dostrzegająca wielkiego cienia pojawiającego się nagle na tle gipsowych stiuków sufitu, nie widząca długich białych palców sięgających do delikatnego płomienia świecy i gaszących go Anne Rice „Wywiad z wampirem”, str 48
Książka miała być przeczytana na Halloween, ale sprawa się odwlokła i skończyłam ją dopiero teraz, gdy zawisło mi nad głową ostateczne upomnienie z biblioteki (ktoś już w kolejce czeka i terminu oddania nie można przedłużyć). Stało się zresztą bardzo dobrze, bo jej treść pasuje wyśmienicie do długich zimowych wieczorów. Do tego czasu, kiedy prawie bezwiednie prowadzimy wampirzy tryb życia, budząc się jeszcze nocą, spędzając jasny dzień w prawie trumnie (czyli biurze) i wracając do życia już po zmroku, kiedy to opuszczamy ofissowe podwoje. W ten sposób, w tym rytmie, wczujemy się w tekst najlepiej.
Nie będzie to trudne, bo jest on napisany z taką werwą, że szybko wpada się w książkę po uszy. Klasyka wampirzego gatunku, opowieść wiekowego krwiopijcy o jego długim i bogatym w wydarzenia życiu, nie dość, że porywa, to jeszcze nakłania do refleksji. Można się zatrzymać na warstwie podstawowej opowieści, jedynie śledząc wartką akcję. Ale warto spojrzeć i na jej głębię, na refleksje o ludzkich namiętnościach, pięknie i samotności. Bo duet Louis i Lester, dwóch nierozłącznych wampirów, prowadzi nas nie tylko przez ciemne zaułki dziewiętnastowiecznego Nowego Orleanu, ale i przez tajemnicze rejony człowieczych pragnień i tęsknoty.
Napisana z pazurem ostrym jak wampirzy, książka Rice jest niewątpliwie doskonałą alternatywą dla serii Pani Meyer. Zwłaszcza w przypadku nieco dojrzalszych czytelników.
Co do mnie, to wracając teraz po ciemku do domu mocniej owijam szyję szalikiem, ciesząc się, że jego noszeniu sprzyja obecna pora roku. A w bibliotece na pewno zerknę pod R sprawdzając, co jeszcze jest w tej wampirzej serii.
Cały ja, wyrzucanie śmieci w ciuchach od Roberta Cavalli.
Michał Witkowski „Zbrodniarz i dziewczyna”, str 347
Przy okazji wydania tej książki Myster W. ogłosił, że faszion to jego nowa paszion. A, że mi się zawsze mariaż mody z literaturą niesłychanie podobał, to jak najszybciej objęłam książkę posiadanie. I gdzie te ciuchy? Jęknęłam pod koniec, ale był to jedyny skowyt żalem spowity. I obrzydzeniem, bo Autor stosuje krawiectwo tzw. głębokie, częściej niż nożyczek używa skalpela, a tnie głównie skórę. W końcu ciało to stale noszone przez nas ubranie, można tak to sobie wytłumaczyć. Ale nawet przy tej interpretacji po nadczytaniu pierwszych stron o sekcji zwłok, szybciutko ten rozdział pominęłam. Kiedyś nie skorzystałam z oferty cięcia trupów zawartej w programie studiów, to i odpuściłam ją sobie w formie literackiej. Zwłaszcza, że lubię czytać do jedzenia, a tu, wbrew zapewnieniom autora, że wybebeszanie człowieka wzmaga łaknienie, opisy szczegółów skutecznie zniechęcały mnie do konsumpcji. Z drugiej strony może być to policzone książce in plus przez każdego, kto właśnie chce zrzucić parę kilo. Lepszego podkładu pod odchudzanie niż opisy Michaśki, z których nawiasem mówiąc jest niesłychanie dumny, nie znajdziecie.
Ale oprócz lekkiego jadłowstrętu lektura dała mi całe mnóstwo radości. Żadne tam słowotoczenie Pani K., ale właśnie michaśkowe oplatanie dotyka we mnie tego czułego punktu zwanego poczuciem humoru. A już całkiem odpadłam przy monologach mojej ulubionej postaci, czyli Polonisty Pauli, który cierpi jak rozdarta sosna, wtłaczając do uczniowskich głów kanon literatury polskiej. Mam nadzieję, że Paula nie zniknie w sequelach drwalowej opowieści i stanie dzielnie w szeregu czołowych bohaterów po społu z Jadzią Parszywą i Lujem. Którzy się w pełnej krasie i w tej części pojawiają.
Bajka, tutaj nawet watek miłosny jest zabawny. Może za mało romansideł w życiu przeczytałam, żeby się jako ekspert w tej dziedzinie wypowiadać, ale żeby love story była jednocześnie laugh story, to się często nie zdarza. Albo i nawet zupełnie. To tylko u Michaśki jest możliwe. Jak, to nie będę opowiadać, sami przeczytajcie, bo naprawdę warto, dla języka i galerii postaci i dla wątku kryminalnego też, który tym razem nie jest taki sobie.
Właściwie nigdy nie udało mi się jej dogodzić, no może raz czy dwa. Nie była zadowolona z moich wyników w nauce, mój wygląd też okazał się zdecydowanie poniżej jej oczekiwań. Czułam, że bezpowrotnie roztrwoniłam radość, którą wywołało we mnie jej uznanie, wywołane moim pierwszym wyssaniem krwi.
Noemi Szeesi „Ugrofińska wampirzyca”, str 217
Ciąg dalszy wampirzych tematów. To pewnie od nadmiaru słońca tak mnie ostatnio naszło. Z tęsknoty do ciemnych zakamarków i związanych z nimi historii. Ta o której opowiem za miejsce akcji ma Węgry, konkretnie stolicę Budapeszt w czasach współczesnych. Tam właśnie w jednej ze starych kamienic zamieszkują wampirzyce. Wnuczka z Babcią. Starsza pani hołduje tradycji, co noc gdzieś krew spija, nocuje (a właściwie dniuje) w trumnie, dokarmia okoliczne szczury i chętnie przemienia się w nietoperza. Natomiast z wnuczką jest trochę problem.
Po pierwsze nie bardzo ma ochotę komukolwiek zęby w szyję wbijać. Po drugie wykształciła się literacko i zamierza pisać bajki. Które mogą okazać się sukcesem. Nie wiadomo co bardziej martwi Babkę. W każdym razie ta wiekowa dama (ma ponad dwieście lat i znała się z Lisztem i Oskarem Wildem) nie ustaje w wysiłkach, by wnuczkę odpowiednio wychować i naprowadzić na właściwą ścieżkę wampirzego życia. Czy jej się to uda, najlepiej się samemu przekonać.
Zresztą nie tylko dlatego warto tę książkę przeczytać. Wnuczka, która jest jednocześnie narratorką to ciekawa osoba, ze sporą wiedzą o książkach i skłonnością do dziwnych zajęć. Na przykład zatrudnia się jako pomywaczka w wegetariańskiej restauracji. Światło dzienne jej w zasadzie nie szkodzi, może częściej niż inni sięga po słoneczne okulary. W czasie wolnym chodzi na lekcje węgierskiego, choć język zna doskonale. Zależy jej jednak na nauczycielce, więc udaje jak może.
Robi się z tego nie tylko dobrze opowiedziana historia z mnóstwem ciekawych zdarzeń. To również uniwersalna przypowieść o zanikaniu zjawiska femme fatale, kobiety wampa i zastąpieniu jej przez postać zwykłej dziewczyny. Nawet w przypadku prawdziwej wampirzycy.
Przestał być człowiekiem i stał się demonicznym widmem, które od tego dnia miało prześladować Amerykę, wypaczając jej potęgę i niwecząc każdy jej dobry zamiar.
Stephen King „Dallas ‘63”, Str 752
Nie przepadam za zmianą czasu, ta letnia oznacza spore wytrącenie z równowagi. Jedna godzina, a robi się z tego sporo zamieszania. Jeśli tak jest przy uskoku kilkudziesięciu minut, co mogłoby się zdarzyć przy pokaźniejszej podróży w czasie?
Odbywam taką w każdy czwartek o godzinie 21.10. Wystarczy, bym siadła przed telewizorem i pstryknęła w TVP Kulturę, a wskakuję w amerykańską rzeczywistość początku lat sześćdziesiątych. Panie noszą niebywałe kiecki, choć coraz częściej próbują zrezygnować ze spódnic abażurów i zyskać wąską sylwetkę Jackie K. Panowie chodzą w garniturach, i bezustannie dzwonią lodem w szklankach whisky. Wszyscy palą na potęgę i opowiadają niewybredne żarty. W miejscu pracy liczy się władza, seks i pieniądz, i nikt nie bawi się w polityczną poprawność próbując temu zaprzeczyć.
Patrzę na to wszystko jak zaklęta, i zachwycam każdym drobiazgiem, nieskazitelnie ogolonym podbródkiem Dona, uśmiechem Peggy, ruchem bioder rudowłosej Joan. Mam fioła na punkcie serialu Madmen, pora otwarcie się do tego przyznać.
Ta świeżo wyhodowana obsesyjka ma swoje konsekwencje. Kusząco brzmi dla mnie wszystko, co gwarantuje wędrówkę w stronę tej właśnie epoki. Z tego powodu w mig pochwyciłam ostatniego Kinga z bibliotecznej półki. Nigdy nie odwiedzana strefa literatury grozy, krwi i mroku przywołała mnie obietnicą podróży do ery Marilyn Monroe i JFK.
Od początku staje się jasne, że obietnica, przynajmniej formalnie, zostanie spełniona. Jake, narrator i główny bohater powieści, trzydziesto paroletni nauczyciel angielskiego w prowincjonalnej szkole, zostaje wplątany przez starego kumpla w tajemniczą historię. Kolega zdradza mu, ze w jego dinerze-vanie znajduje się przejście w przeszłość. Wystarczy udać się do mieszczącego się na tyłach jadłodajni składziku i zejść z przymkniętymi oczami w dół parę schodków, by znaleźć się w ciepłym dniu roku 1958. Zafascynowany Jake wybiera się na rekonesans i ze zdumieniem się przekonuje, że wszystko co mówił właściciel vana jest prawdą. Tyle, że stary kucharz nie przyprowadził Jake’a do sekretów swojej spiżarni tylko po to, by zafundować mu cudowną wycieczkę w czasie. Tu chodzi o większy plan. Dzięki zejściu w przeszłość można zainterweniować w stare wydarzenia i zapobiec niejednej tragedii. Jake postanawia spróbować i wraca w dawne czasy, by uratować przed zakatowaniem przez pijaka rodzinę jednego ze swoich dorosłych uczniów.
W ten sposób akcja rozwija się coraz raźniej, i żal o słabe zobrazowanie epoki zostaje szybko zastąpiony chęcią śledzenia zagmatwanych losów bohatera. Ten szybko wywiązuje się ze swoich zadań i wraca do teraźniejszości, żeby przygotować się do znacznie większego przedsięwzięcia: uratowania od zamachu najpiękniejszego amerykańskiego prezydenta. Jake wraca więc znowu do roku 1958 i snuje się przez kilka lat, przygotowując się do akcji na listopad 1963 roku.
Trzeba wyjaśnić sobie od razu, że Jake, jak na faceta przystało, nie zwraca uwagi na modę i inne szczególiki, stanowiące o uroku tej epoki. Razi go segregacja rasowa, ale już nie nierówność genderowa, skrupulatnie notuje niskie ceny, ale raczej nie wgłębia się w lokalny koloryt. Po drugim przejściu przez wiodącą do dawnych czasów króliczą norę ląduje się w książce, która przestaje być portretem starej Ameryki i staje się wołającym o większy pośpiech pageturnerem. Przyspieszenia należałoby na pewno dodać tam, gdzie Jake oddaje się szczegółowym opisom wyglądu i wypowiedzi przyszłego prezydenckiego zabójcy, Lee Oswalda. Zaczynają się mnożyć rodzinne sceny pokazujące Oswalda bijącego swoją żonę lub tulącego swoje nieletnie dziecko i walczącego z upiorną mamuśką.
Do jeszcze większego, jak przecukrzony karmel, zasłodzenia książki przyczynia się umieszczenie części akcji w sielskim Jodie, gdzie Jake spotyka miłość swojego życia, z którą odegra wiele wzruszających epizodów. Robi się z tego wymieszany z bryzgami krwi lukier, pulp, w którym nieraz grzęźnie chęć do dalszego czytania. Ale ciekawość, ten pierwszy stopień piekła, gna czytelnika dalej w kingowskie inferno, przez Jodie do Dallas, w opustoszały budynek, gdzie po przebyciu pięciu kondygnacji i blisko siedmiuset stron zdyszany dobiega do przełomu akcji. Potem już tylko krótka wizyta w teraźniejszości, w której nigdy nie doszło do zabicia Kennediego. Czy wyszło to Ameryce na dobre przemilczę, bo spoilerowanie nie jest tutaj celem. W każdym razie zawiódł mnie bardzo zdawkowy opis nowo stworzonej rzeczywistości roku 2011. Zresztą nie on jeden. Chociaż z drugiej strony nie mogę tylko krytykować tej książki. Jako autor fastreadu King dla mnie sprawdza się o wiele lepiej niż tak chwalony Mendoza. Co obiecuję sobie trzymać w pamięci do czasu kolejnej zachcianki na bezwysiłkowe czytanie.