na brzegu wanny siadła i machała

Małe dziewczynki w brudnych skarpetkach nie są wdzięcznymi bohaterkami książek. Nieznośne, rozczochrane i przekorne, żywią się absurdem jak zwykłe dzieci truskawkowa galaretką. I ten absurd klei się do każdej strony książki, aż fabuła marszczy się, drze i przeinacza. Zresztą jaka tam fabuła, bez przesady. Ot, stara ciężarówka z zarozumiałą smarkulą i jej opiekunem pijaczyną tłucze się po drogach i dróżkach i nigdy do sensu nie dociera. Za to mija dziwaczne sytuacje i zatrzymuje się przy paskudnych typach. Czy to w ogóle jest do wytrzymania? I do przeczytania?

W małych dawkach owszem. Takich na półgodzinną kąpiel. Piana zmyśleń i mydlin, w sam raz na odmoczenie pięt i znużenia codziennością. Stosować na godzinę przed snem. Daje relaks i nikły uśmiech na wspomnienie parodii sytuacji realnych w tym całkiem nieprawdziwym świecie, jaki stworzył pan T. Na koniec można sobie obejrzeć gardło, wyjąc aaaa i wypatrując migdałków. Jeśli tam, na tych różowych wzgórzach wykrzykników zobaczycie białe plamki to znaczy, że tak. Księżniczka Angina, owszem, jest z wami, ma się dobrze i wędruje dzielnie od nalocika do nalocika.

Uwaga: książkę można czytać przy infekcji gardła, ale nie przy temperaturze. Bo ona sama jest jak gorączka w maligno wchodząca.

 mowa o:

 Księzniczka Angina pic

 

PS1. dziękuję bardzo VMR, że zwróciła kiedyś u siebie uwagę na takie zjawisko literacko-rysownicze jak pan Roland Topor.

PS2. Jeśli ta notka jest kompletnie nie zrozumiała to bardzo dobrze. Książka której dotyczy jest jeszcze mniej.

znowu Marta

Po dosyć ciężkiej i melancholijnej lekturze Brookner miałam ochotę na coś lżejszego kalibru. A że czekała na mnie kolejna Grimes, mój wybór był więcej niż oczywisty. I faktycznie. Było lekko jak nigdy. Po pierwsze w tej części przygód Jurego mocno świeciło słońce,  i mogłam się nacieszyć, angielskim co prawda, ale jednak latem. Po drugie autorka wreszcie zrezygnowała z dosyć meczącego obyczaju tłumaczenia who is who i nawiązywania do poprzednich części cyklu. Tak więc nie było żadnych wstecznych, akcja szła tylko na przód i na pewno wpłynęło to dodatnio na wartkość czytania.

A co u samego nadinspektora? Otóż razem z przyjacielem Melrosem mają szansę spotkać swoje dawne miłości. Ze względu na brak wyjaśnień w tej części, nie mogłam za bardzo pokojarzyć na czym problemy uczuciowe obu panów polegają. Pamiętałam tylko, że rozwiązywanie zagadek kryminalnych szło im znacznie sprawniej niż rozgryzanie zawiłości natury sercowej. Tym razem idzie im nie lepiej i chyba nie zdradzę za wiele, gdy powiem ze obydwu kolegów spotyka po raz kolejny w tej dziedzinie zawód (a swoją ścieżka, zauważyliście słabość obydwu przyjaciół do dziewcząt w powyciąganych swetrach?). Nie mają zresztą zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie, bo jak zwykle, trup ściele się gęsto i zaczynają rosnąc obawy, że morderca w końcu wyczerpie zasoby osób niesympatycznych i zacznie uśmiercać i milszych członków pewnej amerykańskiej wycieczki. Bo to właśnie uczestnicy ekskluzywnej wyprawy do Anglii padają ofiarą zbrodni, jak i również ostrego pióra Gimes, która nie szczędzi złośliwości swoim rodakom. Jakby komplikacji było mało, Melrose ma szansę uczestniczyć w jeszcze jednym śledztwie. Zostaje mianowicie wciągnięty w poszukiwania przyczyn śmierci niejakiego Christophera Marlowe’a, współzawodniczącego z Szkespirem o miano najlepszego poety epoki elżbietańskiej. Oprócz sporej dawki informacji z życia Szekspira i jego współczesnych, kilku wersów poezji, są oczywiście i koty i dzieci i puby. Całość nieodmiennie, jak to u pani Grimes bywa, łączy się w całkiem przyjemne czytanie na czas pierwszych chłodów.

mowa o:

Dirty duck 1

snuj

Ostatnio uprawiam księgarniany window shopping. Choć bardziej prawidłowa nazwa powinna brzmieć shelf peeping.  Po ludzku mówiąc, po prostu łażę pomiędzy regałami i grzebię, z utęsknieniem myśląc o kolejnej wypłacie. Teraz, w połowie miesiąca mogę tylko obwąchiwać poczytywać i domysły snuć, na temat jakości przeglądanych lektur. Oczywiście pierwsza kusicielka to Hakawati, której lazur mnie olśniewa w burości jesiennej. Złociste esy floresy wiją się na okładce jak wąż kuszący Ewę w raju, nawet podejść się boję, bo jak otworzę, zacznę akapit tu albo tam, to pewnie już z rak nie wypuszczę. Opieram się wiec dzielnie, tylko kątem okiem notując pojawienie się tej nowej Waters. Którą na szczęście Magamara zjechała nieco, wiec się nie daję nawet żółtej banderoli z napisem Booker zwieść. Idę dalej, w kierunku faktu, bo jakoś książki pozbawione fikcji zawsze mniej mnie pociągają, no chyba, że opisana w nich rzeczywistość przekracza granice najwspanialszych zmyśleń. Patrzę, a tam te dwie Julie stoją, co to właśnie film o nich widziałam. Bez entuzjazmu zresztą, bo w końcu oglądanie przez dwie godziny osób, których centrum życia stanowi patelnia, unudzi nawet i entuzjastów gotowania, których pewnie na sali kinowej nie brakowało. Już wolałabym chyba obejrzeć trzygodzinny blok programów Jamiego Oliwiera, może bym się przynajmniej czegoś nauczyła. Główna refleksja zresztą jaka mnie ogarnęła po obejrzeniu tego filmu, to, że niestety nikt do tej pory nie wpadł na pomysł entuzjastycznego programu TV dla laików o umiejętności czytania książek. A mnie się marzy taki program nie kulinarny, a bukinarny, która pokazuje jak czytać. W końcu czytać jest chyba łatwiej niż gotować? I z reguły przyjemniej? Mniejszy bałagan, mniejszy wysiłek, że o gabarytach nie wspomnę. Nie gotuj, a czytaj, będziesz zgrabniejsza, czy nie byłoby to chwytliwe hasło? Hm, może i nie.

Po tych jałowych rozważaniach ruszam bardziej w fikcję, gdzie znajduję coś, czego nie powinnam znaleźć w tej sekcji. Ale ta przewrotność jak najbardziej pasuje do tytułu. Oto trzymam w rękach Książki Najgorsze Barańczaka. Otwieram, a tam szmira za szmirą, w atrakcyjnie zgryźliwy sposób omówiona. No proszę, widać najlepszym tez się zdarza na chałę trafić, myślę ucieszona, zwłaszcza, że tuż przy boku rozlewa mi się na półkach pewna seria o domu, która stała się serialem. Może zresztą to byłby jakiś wyznacznik? Jakości lektur? Czytaj to, czego nie sfilmowano? Ostatnio?

off season

 

 

To proste. Bez dużego zaangażowania emocjonalnego, można robić co się chce. Można podejmować decyzje, zmieniać zdanie i plany. Nie ma problemu z patrzeniem na to, czy ta druga osoba ma wszystko czego jej trzeba, czy nie jest smutna, zawiedziona, znudzona. Można być tak miłym lub bezwzględnym, jak tego się zapragnie.

Anita Brookner „Hotel du Lac”, str 94.

 Zdawałoby się, ż nie może być nic bardziej kojącego od wyjazdu do luksusowego hotelu u schyłku sezonu. Z takiego założenia zdaje się wychodzić Edith, pisarka powieści romantycznych, która pewnego wrześniowego dnia przybywa do szwajcarskiego hotelu Du lac, by tam przemyśleć niedawne zawirowania, jakim uległo jej życie. Wkrótce okazuje się, że nie będzie jej dane spędzić tego czasu na samotnych przemyśleniach i pisaniu nowej książki. Chcąc nie chcąc zostaje zaangażowana w życie innych mieszkańców hotelu, którzy chętnie zaangażują ją w roli obserwatorki i słuchaczki. I tak Eidth kolejno poznaje eleganckie i jak się okazuje zamożne Panie, nawykłe do luksusów i życzliwości otoczenia.

Hotel Du Lac okazuje się być mirkosmosem społeczeństwa, jak maleńka wyspa, na której można zaobserwować przejawy życia charakterystyczne dla całej planety. Edith ma szansę przekonać się po raz kolejny jakie miejsce we współczesnym społeczeństwie może zająć średnio zamożna, niemłoda i niezamężna kobieta. Za towarzystwo mając bardzo bogatą wdowę i jej córkę, oraz równie zamożną mężatkę, szybko przekonuje się, że bez właściwego mężczyzny u boku zawsze będzie na straconej pozycji, że będzie odgrywała rolę niewiele istotniejszą od tej, jaką odgrywa piesek towarzyszący jednej z jej nowych znajomych. Będzie mogła jedynie się przysłuchiwać i zachwycać, być świadkiem życia, ale nie jego pełnoprawna uczestniczką. Jednocześnie los podsunie jej okazję do dokonania zmiany swojej sytuacji. Nie zdradzę, czy Edith skorzysta z tej szansy, powiem jedynie, że drżałam o to, czy podejmie właściwą decyzję, a kiedy na ostatnich stronach czyni decydujące kroki, byłam zachwycona takim, a nie innym obrotem spraw i miałam wręcz ochotę uściskać Edith za jej podejście do sprawy.

Na koniec kilka słów wyjaśnienia. Parę dni temu określiłam tę książkę jako romans na schyłek jesieni. Teraz, po jej przeczytaniu widzę ją raczej jako antyromans, będący głosem w  dyskusji na temat rzeczywistego stopnia wyemancypowania naszego społeczeństwa. Bez obaw, nie jest to pamflet feministyczny, który tumaniłby i przestraszał co bardziej tradycyjnie myślących czytelników. To raczej napisana pięknym i wyważonym językiem przypowiastka, która delikatnie nakłania do refleksji, każe zastanowić się, czy naprawdę mamy tak wiele powodów do przekonania o tym, że żyjemy nowocześnie. I może, gdy czytelnik zacznie mrużyć oczy zastanawiając się, czy przypadkiem nie zobaczył w wersach tej powieści nikłego cienia Jane Austen, okaże się, że nie tylko wyrafinowany styl książki nawiązuje do sposobu pisania cioci Jane, ale również jej wątek bardzo przypomina dziewiętnastowieczną the novel of manners.

warto:

 

brookner

na rozgrzewkę

-Ale ja nie znam ani słówka po niemiecku. Nie mam praktyki, nie mam dyplomów i w ogóle nie gram w krykieta.

-Niechże pan nie będzie taki skromny – rzekł Levy. – To niewiarygodne, czego można uczyć, gdy się człowiek przyłoży. Proszę bardzo: nie dalej jak w zeszłym półroczu poleciliśmy człowieka, który nigdy w życiu nie przestąpił progu laboratorium, jako starszego wykładowcę i szefa pracowni fizyczno-chemicznej, i to jednej z najlepszych szkół prywatnych. Zgłosił się do nas jako nauczyciel muzyki. Radzi sobie podobno zupełnie nieźle.

Evelyn Waugh, „Zmierzch i upadek”, Str 17 

 Ostatnio marudziłam, jakie to wszystko jest ble i nie do czytania. Tymczasem zdarzyło mi się natrafić na książkę palce lizać, tudzież paluszki u nóżek autora całować. Książkę, przy której chichrałam się głośno i gwałtownie. Książkę, gdzie udowodniono, że Monty Python niejedno może mieć imię. Na przykład Evelyn. Tak TEN Evelyn Waugh, od Powrotu do Brideshead. Tym razem mówi raczej o odwrotach i przewrotności losu. Zwłaszcza tych mniej uprzywilejowanych obywateli Albionu.

Cała historia zaczyna się od wydalenia z Oxofordskiej uczelni za złe (nieswoje) zachowanie niejakiego Paula, studenta teologii. Paul, jako „figura bez żadnego znaczenia” (Zmierzch i upadek”, str 9) mógł ponieść przykładną karę, w przeciwieństwie do jego rozwydrzonych, ale za to wyśmienicie urodzonych kolegów. I tak zaczyna się gorzka farsa na temat społeczeństwa angielskiego i rządzących nim zasad. Paul wkrótce znajduje posadę nauczyciela w prywatnej szkole dla chłopców, której uczniowie są w dużej mierze młodszymi wersjami jego kolegów z czasów studenckich. I tu czuję pokusę ogromną do poczynienia pewnej dygresji na temat podobieństwa szkół prywatnych wszelkiego autoramentu. Okazuje się, że głównym zadaniem Paula jest bowiem nie edukacja chłopców, ale utrzymanie całej klasy w jakiej takiej dyscyplinie. Paul nawet zostaje zaangażowany do nauczania jednego z chłopców gry na fortepianie, choć w życiu nie miał z tym instrumentem doczynienia. I tutaj nie mogłam powstrzymać nasuwających się wspomnień z jakże błyskotliwego okresu mojej kariery zawodowej, który spędziłam na jednej z dobrze prosperujących prywatnych uczelni. Tam również należało przede wszystkim robić wszystko, aby zachować na zajęciach spokój i utrzymać studentów w stanie sennego zadowolenia. Dla wielu prowadzących zajęcia najlepszym na to sposobem było po prostu puszczanie filmów, niekoniecznie o charakterze edukacyjnym. A na przykład zarządzania nauczał profesor uczelni technicznej specjalizujący się w metalurgii. Ech, łza mi się nieraz w oku zakręciła, kiedy zarykiwałam się śmiechem czytając o pedagogicznych przygodach Paula, tak czasem bardzo przypominających moje własne.

Jednak dalsze losy Paula zupełnie nie były podobne do moich. Otóż Paul miał szczęście zainteresować swoja osobą zamożną matkę jednego ze swoich uczniów. Co z tego wszystkiego wynikło pominę milczeniem, żeby nie psuć przyjemności czytania tym, których do lektury zachęcę. Dodam tylko, ze książka jest wyjątkowo zabawna, i nie brak w niej bystrych i cynicznych spostrzeżeń na temat zasad rządzących naszym współczesnym społeczeństwem. Troszkę może drażnił mnie fakt, że autor niejako poświęca swoich bohaterów na rzecz wykazania kolejnych absurdów, dotyczących funkcjonowania  przeróżnych, teoretycznie szacownych, instytucji. Jednak mogę zapewnić każdego miłośnika poczucia humoru Monty’go, że książka ta dostarczy mu sporo radości na kilka nijakich wieczorów tej wstępnej jesieni. 

mowa o:

zmierzch