znajdowanie

Tak bardzo ci, co robią mniej, a mogliby nie zrobić nic, czują potrzebę zrobienia czegoś.

Marcel Proust „W poszukiwaniu stracnego czasu”, T II, str 478

Proust mnie uśpił, ukoił, przytłumił moje chęci do aktywności mniejszych i większych, z blogowymi włącznie. Zrobił to po swojemu, nudząc i nużąc, ale nie zniechęcając. Przeciwnie, po przebrnięciu przez 490 stron opisów piękna przyrody i krajobrazów, stanów duszy i rozterek uczuć, wdzięcznych dziewcząt i wykwintnych kobiet, ciągle mam apetyt na następne części. Po trosze dlatego, że liczę to, że uda mi się w końcu odkryć jak on to robi, że po wzdychaniu nad szczególnie rozwlekle opisanym krajobrazem, nagle śmieję się w głos nad celnym stwierdzeniem lub niesłychanie błyskotliwym spostrzeżeniem. Jak on to robi, że stwarzając wrażenie anachroniczności, potęgowane jeszcze przez język użyty przez Boy’a w tłumaczeniu, jednocześnie objawia się jako pisarz niezwykle współczesny, który miał niezaprzeczalny wpływ na wszystkich niemal następujących po nim. Czytając Proust’a uświadamiam sobie, że wreszcie wiem skąd Virginia Woolf czerpała swoje pomysły, i rozumiem dlaczego Felisberto darzył tak gorącym uczuciem marmurową statuetkę w domu swojej nauczycielki. Od teraz wydaje mi się, że wszyscy pisarze których do tej pory czytałam należeli do jednego z dwóch obozów: za Proustem lub przeciwko. Angela Carter za, Byatt za, Tokarczuk za, Cartarescu za, Białoszewski za, a Hemingway i Munro przeciw.

I chyba nie muszę mówić, do którego z tych obozów najchętniej bym siebie zaliczyła.

mowa o: