Purytanie cieszą się dobrą opinią krzewicieli cywilizacji. Rabują ziemię, mordują Indian, dekretują rozdział płci, nie dopuszczają do zmieszania się ras, narzucają nietolerancję o wiele gorszą od tej, od której uciekli. Polują na wyimaginowane czarownice, a mimo to pozostają symbolem niewinności i obfitości.
Carlos Fuentes Diana, Str 91
Meksykański pisarz wywołuje ducha dawnej kochanki. Przy okazji atakuje inne demony. Historia romansu (podobno autentycznego) autora z gwiazdą Hollywood (podobno z Joan Seberg) staje się tak naprawdę pretekstem do omówienia walki klas, nierówności ras, i amerykańskiej mentalności. Zwłaszcza ta ostatnia zostaje rozbita na miazgę krytyką autora. I to są najlepsze momenty tej książki, kiedy pisarz wali ostro zakończonym piórem w nadętą i tępą gębę Wuja Sama.
Dzięki temu jakoś przetrwałam do końca, choć coraz bardziej drażniło mnie napuszenie i samczenie autora. Tu Bóg, tam rewolucja, w środku wielka miłość, w rezultacie podczas czytania człowiek bał się po nosie podrapać, bo nie wypada przy wielkich sprawach mieć odruchów tak prozaicznych. Tekst buchał namiętnością i oburzeniem, ale czuć w nim było sztuczność. Plus nieustanne nadmuchiwanie problemów do rozmiarów przekraczających średnicę globu ziemskiego, wszystko to sprawiło, że panów o imieniu Carlos będę omijała szerokim łukiem podczas lekturowych poszukiwań.
mowa o: