Utz zaczął zdejmować z półki figurki przedstawiające postaci z commedii dell,arte i stawiał je na stół. W migotliwym świetle świecy zdawały się posuwać po szklanym blacie jak po lodzie, obracać dookoła w złotej piance pokrywającej postumenciki, na których były osadzone. Miałem wrażenie , ze śmieją się, tańczą improwizują coraz to nowe figury
Bruce Chatwin „Utz”, Str95
No proszę, pierwsza randka i od razu całkiem udana. Tyle, że nie wiem, czy z blondasem pisarzem, łysym bohaterem czy porcelanowym zjadaczem makaronu. Wróć, to było spotkanie z kolekcjonerem, niby nieciekawym facetem, o którym nawet nie wiadomo, czy nosił wąsy czy nie. Szary człowiek to jednak nie był, mimo usilnych starań, by takim się wydawać.
Utz to były (czeski? żydowski?) baron, zdeklasowany i wydziedziczony, o wielkiej pasji do zbierania porcelany. Przy czym nie jest to zbieranie podobne do gromadzenia znaczków pocztowych przez przeciętnego mieszczucha. Pan Utz jest Kolekcjonerem w każdym calu swojej dobrze ukrytej duszyczki. Takim, o którym Benjamin mówi, że wyzwala przedmiot z jego uwikłań funkcjonalnych. Utz robi to przez odnajdywanie jego historii, obdarzanie go legendą, przydawanie mu mitycznych i magicznych znaczeń. Można by wręcz pokusić się o stwierdzenie, że jako kolekcjoner nie potrzebuje już boga, bo ma swoją kolekcję i wstępuje niejako w jego rolę poprzez jej tworzenie. Jednocześnie kolekcja sama staje się przedmiotem kultu. Dla Chatwinowskiego bohatera porcelanowe figurki nie są tylko kruchą lokatą kapitału. Opowiada o nich przygodnie spotkanemu narratorowi powieści. snując fantastyczne wizje Golema, olbrzyma stworzonego z gliny, by za chwilę przejść do historii o kamieniu filozoficznym i roli białej i czerwonej glinki w jego poszukiwaniu. Adam był nie tylko pierwszym człowiekiem ale również pierwszą ceramiczną rzeźbą (tamże, str 37) stwierdza Utz. Stąd już tylko krok do konkluzji o cudownych właściwościach jego kolekcji. Personifikacja, a potem gloryfikacja przedmiotu, to chyba wyrazy najwyższego jego uwielbienia.
Warto sięgnąć po tę książeczkę. Nie dla samej fabuły, która przy końcu rozmywa się w mdłą historię miłosną. Ale dlatego, że mówi ona czym mogą być na pozór błahe i kruche przedmioty. Chatwin stworzył studium kolekcjonerstwa które bez wahania można nazwać majstersztykiem. Za to właśnie go polubiłam i obiecałam ponowne spotkanie, kto wie, czy nie dłuższe niż 127 stron.
mowa o: