Pisarz zaprasza czytelnika do gry, do gry na serio, do gry wyobraźni i może być sądzony tylko za to, jak te grę przeprowadził, to znaczy jak się wywiązał ze swoich obietnic w ramach zaproponowanej konwencji, czyli umowy.
Herbert Nieznany. Rozmowy Str 21
No i Panie H. mamy problem! Bo przyznać muszę, że gra zaproponowana przez Petera Careya była od początku pełna uwodzicielskiego piękna, i diablo przewrotna. Określić by ją można jako typowego slołbuka. Pomna tej konwencji z wielką cierpliwością brnęłam przez opisy brytyjskiego wybrzeża, niuanse różnych odmian kościołów protestanckich, zagmatwane losy australijskich kolonistów. Ta cierpliwość została nagrodzona cudownymi opisami, szczegółową analizą wyglądu i zachowań głównych i pomniejszych bohaterów. Ci główni to oczywiście tytułowi Oskar i Lucynda. On zostaje pastorem w wyniku rzutu monetą, ona właścicielką huty szkła przez dziwne zauroczenie. Każde z nich jest stworzone tak, że nie sposób ich nie polubić. On to uduchowiony wrażliwec, z wielkimi lękami i zamiłowaniem do konnych wyścigów. Ona zadziorna panna, uparta i wyzwolona, także zapalona karciara. On, Brytyjczyk, wyrusza do Australii by pełnić tam duszpasterską misję. Ona, Australijka, wraca po miesiącach edukacji biznesowej w Londynie. Oczywiście się spotykają, ale nie od razu (jak sugeruje informacja na okładce, niech przeklęty będzie ten, kto ja tam zamieścił i zespoilował ¾ książki). Powoli zbliżają się do siebie, odkrywają swoje uczucia i łączy ich szalony zamysł zbudowania kościoła ze szkła. I w tym mniej więcej miejscu książka zmienia się w zupełnie inną historię, gra miłosnych igraszek przeradza się w zabawę w szkołę przetrwania. Poczułam się , rzecz jasna, lekko nabita w butelkę, wyprowdzona w zupełnie inne pole niż łąki sielskie, które zamajaczyły mi jako obietnica złożona pierwszymi rozdziałami tej książki. Bystrzejszy czytelnik zorientowałby się szybciej co się kroi, znalazłby odpowiednie przestrogi we wcześniejszych partiach tekstu. Na przykład takich:
Zdolne bowiem wytrzymać uderzenia ciężkiego młota, szkło owo daje się od strony ogonka ukruszyć przy użyciu szczypiec o stępionych końcówkach i nie wymaga to specjalnego wysiłku. Odbywa się to tak, jakbyście uchwycili element zwornikowy, jakiejś konstrukcji czy też wyjęli utrzymująca ja zawleczkę i rozmontowali cały układ. Całość rozsypuje się jak pod wpływem eksplozji. W miejsce niedającej się rozbić młotkiem szklanej bryły macie teraz przed sobą garść szklanych ziaren rozsypanych po całym pomieszczeniu.
Peter Carey, Oscar i Lucynda, Str 167
Przy końcu książki miałam wrażenie, że autor potraktował jej fabułę tak, jakby była powyżej opisaną szklana kroplą znaną pod nazwą łzy księcia Ruperta. Tworząca spójną całość historia przez zastosowanie drobnego zabiegu zdaje się rozsypywać w drobny mak, zostawiając zdumionego czytelnika w stanie niedowierzania i rozczarowania.
Przeglądając finał tej powieści, finał, z którego dokładniejszego czytania zrezygnowałam z uwagi na zawód, który mi tam zgotowano, pomyślałam, że jednak mimo wszystko coś z jej uroku pozostanie mi w pamięci. Będzie to wspomnienie światła rozbijanego w kolorowe widmo w bryłce szkła, oraz obraz przywołany z czasów dzieciństwa. Wtedy to wśród dziennikowych raportów o wytopie surówki i wydobyciu węgla trafiały się reportaże z hut szkła. Nagle okazywało się, że przedstawiciel wiodącej siły narodu, upocony i umorusany robotnik, ma w sobie coś z czarodzieja, bo kręcąc długą tyczką potrafi zmienić fanatyczne płynne kształty wijące się na jej końcu w nagle stężałą szklaną bryłę. Wydaje mi się, że autor zauroczył mnie jak ten wyrobnik szkła, ukazując mi przeróżne formy i barwy w trakcie tworzenia swojej opowieści. Jednak miałabym ochotę poprosić go, by zabrał się do całej sprawy jeszcze raz, by ponownie poddał ją obróbce, jeszcze raz przesunął mi przed oczyma żarzącą się masę, ale tak by jej trwała postać bardziej pasowała do moich oczekiwań.
mowa :