I cóż, że ze Szwecji

spiżowi

W bibliotece zebrała się cała rodzina i Martina dopiero teraz, po raz pierwszy uderzyła myśl, że ktoś z nich jest mordercą. Nie było innej możliwości. W chłodni leżały zwłoki dwóch zamordowanych. Jednego otruto, drugiego zastrzelono. Zrobił to ktoś z nich.

Camilla Lackberg, „Morderstwa i woń migdałów”, Str 175

Chyba popełniłam błąd zaczynając tę książkę od końca. Ale strasznie mnie korciło żeby się dowiedzieć jak zwykła Szwedka stała się powszechnie znaną autorką bestsellerowych kryminałów, wręcz kryminałową celebrytką. I bez dłuższego namysłu przeczytałam ostatni rozdział. Pierwszym zaskoczeniem była narracja: w trzeciej osobie liczby pojedynczej. Przy czym brak jest jakiejkolwiek adnotacji by ta część książki została napisana przez kogoś innego niż jej tytułowa autorka i bohaterka.

Wynikało z tego, że sama pisarka zdecydowała się opowiedzieć o sobie w 3 personie. Zabieg, którego nie cierpię, bo wydaje mi się infantylny i kabotyński. Zwłaszcza, gdy bohaterka jest opisana w samych superlatywach.

Jednak ważniejsze było co innego: ten rozdział nasunął mi podejrzenie, że cała twórczość narratorki jest tylko dobrze przemyślanym wytworem marketingowym. Lektura pozostałych części książki mnie w tym przekonaniu utwierdziła.

Każde opowiadanie spełnia formalnie wymogi gatunku pod tytułem kryminał. Udowadnia też że kryminał nie jest wytworem literackim, tylko opiera się na odpowiedniej strukturze. I to mnie do Pani L. zniechęciło. Być może różne smaczki czy stylistyczne fantazje stanowią w kryminale wartość dodaną, dla fabuły nieistotną. Mnie jednak było ich brak. Tęskniłam do poczucia, że czytam literaturę, a nie kronikę wydarzeń sensacyjnych. Suchy i oszczędny styl Lackberg sprawił, że miałam wrażenie , że jej zdania to nie żywa tkanka, ale trociny. I to mechanicznie cięte.

mowa o:

Camilla

 

aka znaczy czerwień

Bez względu na to, co robiliśmy, z jakiegoś powodu nie umieliśmy czerpać dumy z owoców naszego wysiłku ani walczyć każdego dnia z przekonaniem, że ciężka praca jest tego warta.

Kazuki Sakuraba „Czerwone Dziewczyny”, Str 362-363

Zachciało mi się książki delikatnej jak płatek kwiatu wiśni, ulotnej jak klonowy listek. Zachciało mi się zmyśleń i wizji. Orientalnej bajki. A tu skucha. Siurpryza. Dostałam opowieść o tym, jak hartowała a się japońska stal. I kształtował, ku chwale ojczyzny, japoński etos pracy.

Dla okrasy dodano historię rodziny. Rodowe tajemnice. Oto uboga sierota z gór, przygarnięta przez prostych robotników, zostaje żoną spadkobiercy huty stali. Dziewczyna ma zdolność snucia wizji, wiec jest dla klanu nadzwyczaj pożyteczna: przewidzi i krach na giełdzie i zgon nestora rodu. Dzięki temu przynosząca krocie firma będzie trwała nadal, mimo wzlotów i upadków krajowej ekonomii.

Ale głównym bohaterem książki pozostaje japońskie społeczeństwo, po części zobrazowane przez członków i przyjaciół rodziny Akakuchibów, stalowych magnatów, po części pokazane w długich opisach, jak żywcem wyjętych z dzienników prasowych. Czytanie tych ostatnich było irytującym, choć i pouczającym doświadczeniem.

Mimo topornej konstrukcji i nierównego stylu, charakteryzującego się gwałtownym przechodzeniem od oficjalnych komunikatów prasowych do młodzieżowego slangu, książka bywa ciekawa dla czytelnika zainteresowanego historią najnowszą Nipponu. A byłaby dla mnie jeszcze ciekawsza, gdyby w miejsce niektórych opisów hutniczych pieców i skutków epoki industrialnej, wstawiono nawiązania do japońskich legend i wierzeń.

mowa o:

Dziwne losy Szczupaczyńskiej

krakow-2

Profesorowa zaś ruszyła do sypialni, by na chwilę zasiąść przed toaletką. Jak na wojowniczkę przystało, Zofia Szczupaczyńska nie ruszała do walki, nie przywdziawszy barw bojowych.

Maria Szymiczkowa „Rozdarta zasłona”, str 78 

krakow-3

Galicja nędzna, mglista i błotnista. Kraina cesarza Franciszka Józefa, Kraków anno domini 1896. Z jakąż radością dałam się tam znów zaprowadzić mojej dobrze znanej przewodniczce, niejakiej Pani Marii Szymiczkowej, autorce kolejnego kryminału ze starym grodem królewskim w tle. A jakże pięknie to tło jest odmalowane! Z jaką precyzją, dbałością o detal. Każdy szczegół mogłam obejrzeć powoli i dokładnie jak pod lupą. Aż mnie to ciut nudzić zaczęło. No bo w końcu sięgnęłam po tę książkę nie tylko po to żeby dawny Kraków zwiedzać, ale i z Panią Szczupaczyńską trochę poprzebywać.

krakow-4

Tymczasem wypatrzeć ją tu ciężko. Ot, piórko kapelutka gdzieś mignie, zaleci zapach smażonych przez nią powideł, ale ona sama jakaś taka niewyraźna. Ledwo ja widać na tle tej bujnej panoramy Krakowa.

Bo ku mojemu rozczarowaniu, na mozolnie szkicowanym portrecie społecznym i obyczajowym miasta, pani profesorowa jest jedynie niewielka plamką, małym pieprzykiem dodającym charakteru całości. A miała być bohaterką akcji kryminalnej, Panią Marple na miarę austro-węgierskiego cesarstwa!

baranami

Nawiązanie akcji jest obiecujące, bo oto znaleziony w Wiśle trup młodej dziewczyny zakłutej nożem, okazuje być niedawno zatrudnioną przez Panią Szczupaczyńską służącą. Dama wiec ma dodatkową motywację do poszukiwania sprawcy zbrodni, a jej poczynania powinno się śledzić zapartym tchem. Cóż jednak z tego, kiedy autorom przydarzył się wypadek: zapomnieli, że piszą kryminał. Zanurzyli się do szczętu w kronikach i prasie epoki, zadbali o detale historyczne, powyciągali z lamusa dziwaczne postacie tych czasów i sięgnęli do archiwów po ich pisma i wykłady.

krakow-1

Tymczasem suspens poszedł się paść, a fabuła siadła jak niepilnowany suflet. I w rezultacie powstał lekko nużący, acz wnikliwy opis miasta z końca 19 wieku. Co prawda kryminał został lekko reaktywowany w drugiej połowie książki, ale niestety nie uratowało to całości. O czym zawiadamiam ze smutkiem tym większym, że obawiam się, iż tak słabo poprowadzona akcja może świadczyć o bliskim końcu kariery i profesorowej Szczupaczyńskiej i Pani Szymiczkowej.

mowa o:

szczupaczynska

bez przypraw

luks

Pudelek miniaturka wyskakuje im naprzeciw. Brena patrzy na niego z pogardą: Ten pies nie ma nic wspólnego z tym, którego chciałbym dla siebie.

Claudia Pineiro „Betibu”, w str. 177

Nadszedł ten miły czas. Czereśni, bobu, ogórków małosolnych. Teraz tylko tak mogę korzystać z lata. Pogryzając jego plony. Wakacje niestety należą już do wspomnień.

A szykowałam się na nie długo, ważąc i dobierając nie tylko ciuchy, ale i książki. Główną bohaterka czytelniczych przygotowań stał się nowa Pineiro. Najpierw na jej rzecz poświęciłam Ferrante i Vernona. Dla niej nadwyrężałam łokieć.  Dla niej poniosłam ryzyko opłaty za nadbagaż. I teraz chciałabym napisać, że była tego warta. Ale nie do końca mogę.

Bo nowa Pineiro jest jakaś taka niedokiszona, niedosmaczona, jak ten ogórek małosolny. Na dodatek w złym słoiku trzymany. Chrupie tylko w kilku miejscach, a w niektórych, trzeba przyznać, po prostu kapeć, że tylko niesmak zostaje.

Jest tu kilka dobrych uwag o życiu dojrzałej kobiety. O czytelnictwie. O współczesnych mediach. I krytyczny portret kolejnego zamkniętego osiedla dla bogaczy. Sympatyczne główne postacie. To są te części, gdzie tekst jest smakowity.

Ale wątek kryminalny od początku jest marny. Miłosny, z biegiem stron, staje jeszcze coraz gorszy. Mieszanka wychodzi z tego dziwna. No bo kto to widział, żeby kwaśne ogórki cukrową watą owijać?

mowa o:

Betibu

Szanelka i butelka

moda

Powtarzała: „Dama nigdy nie jest zgrzana ani zmęczona”. Kiedy nie miała nic istotnego do powiedzenia, milczała.

Marta Sztokfisz „Caryca polskiej mody, świeci i grzesznicy”, str 133

Szkoda czasu i atłasu, tyle powinnam powiedzieć o tej książce. Niby niewielka, ze zdjęciami gęsto i zupełnie bez sensu w tekst utkanymi ( przy cytatach Ewy Bajon zdjęcie Lucyny Witkowskiej, przy Kazimierzu Kutzu portret jedwabi z Milanowka, itp.), czytała mi się długo i z rosnącą niechęcią. Niby plotkarska, z hecami z przed ponad pół wieku, znużyła mnie doszczętnie. Chaotyczne toto i nie wiadomo na jaki temat. O modzie i jej niby królowej Grabowskiej na pewno nie jest.
Można obrazki obejrzeć, ze trzy fragmenty przeczytać. Potem rzucić w kat, albo zemścić się na koleżance nudziarze dając jako prezent jeszcze od niej nudniejszy. Dobrze tez posłuży za środek nasenny lub dowannowy wyciszać. Nawet jak w piankę chlupnie, to nic jej nie zaszkodzi, bo zdjęcia byle jakie, a okładka twarda.
Dla chcących poćwiczyć ziewanie:

Caryca

niestety nie diament

biżu

Okoliczności sprawiły, że między nami nigdy nie było tego, co nazywa się mlekiem dobroci.

Patrick Modiano „Perełka”. Str 19, 20

Już przy tytule zaczęłam mieć podejrzenia, że coś z tą książką może być niehalo. Bo dlaczego francuskie la petite bijou zostało zinterpretowane jako „perełka”? Nawet przy zerowej znajomości francuszczyzny czytelnik zorientuje się, że między wersją oryginalną, a rezultatem, który wyszedł spod pióra tłumacza, jest spora i niczym nieuzasadniona różnica. Niestety nie jedyna, bo od dziwnych stylistycznie  sformułowań aż roi się w tekście.
A nic mnie tak nie dekoncentruje, jak błędy w zdaniach, które czytam. W rezultacie zamiast iść tropem kobiety w żółtym płaszczu, śledzonej przez bohaterkę książki, zaczęłam wypatrywać kolejnych lapsusów słownych. Narratorka tekstu coraz mocniej podejrzewała, że jaskrawo ubrana nieznajoma jest jej matką, mnie coraz bardziej ogarniała pewność, że tłumaczka najnowszej książki Modiano ma wielkie problemy ze znajomością języka polskiego.
tam przez cały dzień są ludzie lecz zauważa się ich dopiero po okresie adaptacji” (str 27 ibiem) mówi jedno ze zdań tekstu, w momencie gdy następuje opis ruchliwej stacji metra. U mnie niestety okres adaptacji stylu powieści trwał tak długo, że nie byłam w stanie zauważyć w pełni czy książka jest dobra. Na pewno jest dziwnie napisana.
Pytanie tylko czy ta „dziwność” jest zamierzonym zabiegiem autora, czy rezultatem niekompetencji tłumacza.
Mowa o:

Modiano

na tropach tropików czyli tajemnicza wyprawa na Wyspę Łżę

wyspa 3

Moje zadanie polega na przerobieniu tego czegoś na słowa, a skąd wiem, że są właściwe, a nie inne, to demiurgiczna tajemnica z gatunku tych, nad którymi pisarka nie zastanawia się, tak jak nikt nie zastanawia się nad oddechem, zanim nie zacznie się dusić.

Joanna Bator Wyspa Łza, Str 95

Oto nasza autorka (wegetarianka w skórzanej kurtce, Biała Mzimu szukająca formy dla nazwania kierowcy tuk tuka, Nel która chce uchodzić za Stasia) otwiera przed nami nowy teatrzyk. Przestawia w nim co rusz ulubione rekwizyty: mroczna bliźniaczkę, czarne słońce, księżyc w rybach, niebo w gwiazdach, insekty w kątach, cynamon w laskach i posypce.

wyspa 7

Sam spektakl to zadziwiająca ekwilibrystyka, balansowanie na cienkiej linie pomiędzy literaturą, a grafomanią. Podczas którego stopa pisarki nieraz się omsknie, i autorka poleci to w jedną to w drugą stronę. Ta lina, po której stąpa, prowadzi do lustra, przed którym staje, wypatrując to siebie to kolejnych swoich alter ego. Jednym z nich jest Sandra Walentine, Amerykanka która zaginęła na Sri Lance bez śladu. I którą autorka rzekomo podczas swojej wyprawy na Wyspę Łzę chce odszukać. Idzie to jednak dosyć niemrawo, w końcu autorka więcej zmyśla niż znajduje na jej temat.
Zresztą, może prawdziwym celem jest tu jakieś piękne wielkie kłamstwo? Bo w końcu czym jest porządna literatura, jak nie dobrze zmyśloną historią? Tylko, żeby kłamstwo stworzyć we właściwy sposób, trzeba pomysłu i konsekwencji. Tymczasem tutaj nabrać się trudno.

wyspa 9
Już sama okładka przeczy opowieści o samotnej podróży, bo poza tytułem głosi, że pisarce towarzyszył fotograf. Czyli te wszystkie strachy, lęki i snucia samotnej kobiety to czysta bujda, poparta niejedną karkołomną przenośnią.

Choć tak naprawdę nie wiadomo po co się w tę historię zaplątał fotograf. Załączone do książki zdjęcia to wydawnicza katastrofa. Artystyczna niedokładność została poprawiona kiepskim papierem i odbitką, i jak by było tego mało, każde zdjęcie dostało wielką bliznę w postaci szycia przez cały środek. Tak zmasakrowane portrety Sri Lanki nie są już oryginalną koncepcją, ale niewybredną kpiną i z autorów i z czytelników. Chyba, że zamiarem wydawców było spotęgowanie poczucia groteski w miarę czytania i oglądania przez użytkownika.

Wyspa 8
Mam więc poszarpane zdjęcia i opowieści skorupki, pokawałkowane, bezkształtne i czasem krwawe, jak ten ślimak którego zaraz na wstępie rozdeptuje autorka. To wszystko zamiast historii paczłorka, złożonej z rozmaitych kawałków, ale w rezultacie tworzącej barwną, jakby nie było, całość. Tymczasem to tutaj to bardziej fragmenty felietonów, które może i fajnie by się czytało w co miesięcznych odcinkach, ale zgarnięte na jeden stos, nie wyglądają na finezyjną rzeźbę lecz górkę śmieci i odpadków.

wyspa 1

A Sandra Walentine? A kogóż ona tak naprawdę obchodzi, nikt chyba nie uwierzył, że zależało komuś na lekkomyślnej Amerykance łażącej samotnie po dżungli. Była tylko pretekstem do zbyt chyba egzotycznej podróży. Okupionej bezładnie napisaną książką. Dla szpanu nazwaną teaserem, choć w naszym języku najlepiej określa ją dźwięczne słówko chałtura.

mowa o:

wyspaP.S. I tak mamy następne laureatki konkursu. Dwie osoby, które kolejno odgadły, że będzie opisywany ten tytuł, to: Beata Brzozowska oraz tamaryszek. Ponieważ Beata była pierwsza, przysługuje jej pierwszeństwo wyboru wygranej. Obydwu zwycięzczyniom serdecznie gratuluję.

Poirot reaktywacja

Hotel

Muszę ożywić szare komórki, a jeżeli ich stąd nie zabiorę , popadną w stagnację!

Sophie Hannah „Inicjały zbrodni”, str 84

Ta książka to niezła zmyłka dla wszystkich wielbicieli królowej kryminałów. Założę się, że wielu z nich, widząc na okładce wielkie złote litery ułożone w hasło Agatha Christie, dostało wypieków na myśl, że oto zapobiegliwy wnuczek znalazł na strychu lub dnie kufra rękopis dotąd nieznanego kryminału pisarki i po otrzepaniu z kurzu, zaniósł do wzruszonego wydawcy. Tymczasem trzeba popatrzeć jeszcze na sam dół okładki, gdzie drobnym drukiem wypisano nazwisko i imię prawdziwej autorki nowego tomu przygód Poirot.
Bo niestety, mamy do czynienia z podróbką. Starannie wykonaną, to fakt. Czasem miałam wrażenie, że zbyt starannie. Wszystko jest tu eleganckie i wymuskane, jak na Poirota przystało. Nawet morderstwo jest popełnione w sposób niezwykle dystyngowany, bo zwłoki znajdują się w najlepszym hotelu w mieście, schludnie ułożone, z wetkniętą w usta złotą spinką z grawerowanymi inicjałami JPI. Żadnej krwi i bebechów, ofiary zostały dyskretnie otrute.
Jak i dlaczego, to zagadka, którą w sposób systematyczny stara się rozwikłać i słynny detektyw i narrator powieści, niezbyt lotny pracownik Scotland Yardu Mr Catchpool. Obaj panowie dyskutują zawzięcie, krąg podejrzanych rośnie, a autorka wczuwa się w styl epoki tak mocno, że niechcący przesadza. Bo choć akacja powieści rozgrywa się w roku 1913, to główny wątek dramatyzmem i naiwnością przypomina raczej romantyczne opowieści z początku wieku XIX. Samo rozwiązanie tajemnicy morderstw w Hotelu Bloxham jest tak zagmatwane i niedorzeczne, że kończąc książkę tylko z politowaniem kiwałam głowa. W duchu zastanawiając się, jakby to było, gdyby na ofiarę, pardon, bohaterkę pastiszu Christie wybrano Miss Marple.

mowa o:

Poirot

salon porzuconych, cz. 1

salonik

Stefan nie mógł się zdecydować, czy wolałby mundur galowy czy skierowanie na wczasy siedmiodniowe w Warszawie, które dostają tylko przodownicy o nieposzlakowanej opinii. czy ty sobie, Dziunia, wyobrażasz, swojego Stefka w Warszawie? To by dopiero było reumatycznie!

Joanna Bator Piaskowa Góra, str 39 

Mija trzeci dzień bookmas’u i oczywistym się staje, że nie będę w stanie każdego dnia opowiadać o świeżo przeczytanej książce. Dlatego czasem będę musiała opowiedzieć o tych tytułach, których nie przeczytałam. Dzisiaj więc pierwsza część tego nowego cyklu, utworzonego również i ku przestrodze czytających lub szukających pomysłów na książkowe prezenty.
Musze zacząć od książki po której sobie sporo obiecywałam, czyli pierwszej części cyklu o Jadzi Chmurze. Ponieważ zaczęłam od końca, czyli od Chmurdalii i zaciągnęłam się tą lekturą mocno, radośnie i na długo, to szybko podjęłam postanowienie o kupnie i przeczytaniu Piaskowej Góry. Kiedy już książkę miałam na półce, jakoś dziwnie wokół niej krążyłam, ledwo muskając to wzrokiem, to ręką, ale na pełne otwarcie, wczepienie się w tekst, ciągle się nie decydowałam. W końcu powiedziałam sobie basta, czas wrócić do Jadzi, zanim Jadzia i jej przyległości całkiem się z mojej pamięci wyprowadza.
Początek był taki. jak się mniej więcej spodziewałam. Jadzia jako la jeune fille jest apetycznym i lekko tumanowatym stworzonkiem, skłonnym do wzruszeń i naiwności. Szybko więc wpada w ręce niejakiego Stefana, przodownika górniczej pracy. Stefan bierze Jadzię w obroty raz, dwa ,trzy, niestety obejmuje też w posiadanie całą akcję książki. Nadając jej szaleńczy, pijacki rytm. Ale jakoś to tempo bym przeżyła, nie mogłam za to zdzierżyć stefanowej filozofii dobrego życia w epoki wczesnego PRLu.
Trabant, segment i meblościanka, barek z koniakiem i kryształem, powtarza się stefanowa piosnka, i szybko urasta do rangi groteski. Stefan staje się karykaturą wszystkich małych dorobkiewiczów tamtych czasów, kreśloną gruba krechą i z wyraźną pogardą autorki. Robi się nużący, a to jak traktuje go pisarka, sprawia, że zarówno twórca, jak i jego dzieło tracą sympatię czytelnika. Cóż, że dziarskie to i z przytupem, kiedy ma się po kilkudziesięciu stron dość tego pohukiwania, obiecywania, oplatania w kółko radosnych dyrdymałów. W moim przypadku niechęć pojawiła się i rosła tak szybko, że bez żalu porzuciłam książkę po czterdziestu stronach.

mowa o:

Piaskowa

Fuentes in love

ona

Purytanie cieszą się dobrą opinią krzewicieli cywilizacji. Rabują ziemię, mordują Indian, dekretują rozdział płci, nie dopuszczają do zmieszania się ras, narzucają nietolerancję o wiele gorszą od tej, od której uciekli. Polują na wyimaginowane czarownice, a mimo to pozostają symbolem niewinności i obfitości.
Carlos Fuentes Diana, Str 91

Meksykański pisarz wywołuje ducha dawnej kochanki. Przy okazji atakuje inne demony. Historia romansu (podobno autentycznego) autora z gwiazdą Hollywood (podobno z Joan Seberg) staje się tak naprawdę pretekstem do omówienia walki klas, nierówności ras, i amerykańskiej mentalności. Zwłaszcza ta ostatnia zostaje rozbita na miazgę krytyką autora. I to są najlepsze momenty tej książki, kiedy pisarz wali ostro zakończonym piórem w nadętą i tępą gębę Wuja Sama.

Dzięki temu jakoś przetrwałam do końca, choć coraz bardziej drażniło mnie napuszenie i samczenie autora. Tu Bóg, tam rewolucja, w środku wielka miłość, w rezultacie podczas czytania człowiek bał się po nosie podrapać, bo nie wypada przy wielkich sprawach mieć odruchów tak prozaicznych. Tekst buchał namiętnością i oburzeniem, ale czuć w nim było sztuczność. Plus nieustanne nadmuchiwanie problemów do rozmiarów przekraczających średnicę globu ziemskiego, wszystko to sprawiło, że panów o imieniu Carlos będę omijała szerokim łukiem podczas lekturowych poszukiwań.

mowa o:

Diana