Pewnego razu mój ojciec (…) pogniewał się o coś na mnie i podając mi nocniczek , uderzył mnie dość silnie w tył głowy. Nabił mi guza. Ojciec, gdy był w dobrym humorze, twierdził, że temu to uderzeniu zawdzięczam, że jestem poetą.
Jan Sztaudynger „Szczęście z datą wczorajszą”
W mojej rodzinie od dawien dawna funkcjonuje powiedzonko „ z żyra biesitsja”. Znaczy to mniej więcej tyle, że z przejedzenia człowiekowi przewraca się w głowie. Dlatego przekarmiony kawiorem, łososiem lub innym specjałem, chętnie sięga po smalczyk i kiszonego ogórka. Nie trzeba mówić, że zasada znajduje zastosowanie również w czytelnictwie. Czy po wszystkich fikuśnych tekstach i wzniosłych opisach nie macie nigdy ochoty na „coś normalnego”? Napisanego językiem prostym i klarownym, dotyczącego bardziej prozy niż poezji życia? Ostatnio z takim właśnie rodzajem literatury miałam okazję się zetknąć i dało mi to niemały relaks czytelniczy. Oto bowiem zabrałam się za czytanie wspomnień Jana Sztaudyngera. Najpierw przeniosłam się do domu jego babki, uroczej chatki w nie mniej uroczych Myślenicach. Z wielką przyjemnością towarzyszyłam autorowi w drobnych radościach wieku chłopięcego, w podziwianiu całego tego bogactwa, jakie niesie dziecku codzienność. Oczywiście nie była to czysta sielanka, małolaty też mają całkiem poważne zmartwienia, jak chociażby to, że bardziej zwraca się uwagę na ich chorowite rodzeństwo. Jest wiec tu i trochę żalu za niedostatkiem miłości rodzicielskiej, ale nie ma kwasów i jadu. Jest za to sporo pogody i ciepła lubiącej się rodziny. Jest o uczuciach zwykłych, ale serdecznych i o sposobie ich wyrażania. Są anegdoty o wujkach i o rodzicach, zebrane często we wręcz dziecinne przypowiastki. Wszystko to sprawia, że czyta się te książkę bez wysiłku, bez pośpiechu, bez intelektualnych wigibasów. I bez zadyszki.
mowa o: