Ciotka V i reszta

Wyjaśniłam, że ojciec zaraził mnie miłością do lektury: od dziecka przekonywał, jak ważne są książki i jak ogromna wartość posiada intelektualna aktywność.

-kiedy coś takiego wpoją ci do głowy- dodałam- już się od tego nie uwolnisz.

Elena Ferrante „Zakłamane życie dorosłych”, str 340-341

To byłaby całkiem niezła książka o dorastaniu, o wyrastaniu z dziecięcego podejścia do świata i ludzi. Jej bohaterką i narratorką jest trzynastoletnia Neapolitanka Gianna, ukochana córeczka tatusia, wypielęgnowana jedynaczka. I nagle w jej sielankowe życie zostaje wrzuconych kilka słów, co powodują, że zaczyna myśleć uważniej i czuć niepokój. Oto przypadkiem podsłuchuje jak jej ojciec stwierdza, że staje się podobna do jego siostry, Ciotki Vittori, pogardzanej, nielubianej i trzymanej z daleka od rodziny. Oprócz przerażenia, słowa ojca wywołują u bohaterki ciekawość. Zaczyna się interesować sprawą wyciętej z życia rodziny, wydłubanej ze starych zdjęć Ciotki. Tak mocno, że  w końcu doprowadza do spotkania z nią, co skutkuje dalekosiężnymi zmianami w życiu  Gianny i jej najbliższych.

Akcja zaplątuje się coraz intensywniej, protagonistka pokazuje coraz bardziej złożony charakter, jest coraz więcej powodów by nazwać tę książkę dobrą. A jednak tego nie zrobię. Przyczyną tego jest język, jakim została napisana. Cudaczny, niezgrabny , często niebywale sztuczny, czasami wręcz pokraczny. To sprawiło, że w czasie czytania zastanawiałam się, czy mam do czynienia w ogóle z literaturą. Czy ze skryptem pisanym naprędce przez… No właśnie, przez kogo?

Tożsamość Ferrante jest wciąż owiana tajemnicą, a mnie w miarę poznawania jej tekstu coraz bardziej wydawało się, że autorka po prostu nie istnieje. A książka sygnowana jej nazwiskiem została stworzona przez jakąś fabrykę słów, zatrudniającą ludzi z przypadku, albo skrybów dopiero szlifujących swoje umiejętności pisania drabinek i scenariuszy. A może  w ogóle ludzka ręka i umysł mają z tymi tekstami niewiele wspólnego. Może wszystko powstaje dzięki odpowiedniemu algorytmowi do tworzenia współczesnych powieści, jest tlumaczone z włoskiego przez google translator, a Ferrante to po prostu nazwa programu komputerowego, co te procesy ogarnia?

Dla pobłażliwych:

W podskokach

Zajączek siedział nieruchomo na szklanej ladzie. Pracownice banku porzuciły pracę i zebrały się wokół niego. Wszystkie podziwiały słodkiego zwierzaczka i chciały go pogłaskać.

– Proszę tylko nie dotykać tylnej łapki, jest złamana -ostrzegł Vatanen uprzejmie.

-Ojej, jaki śliczny -wzdychały kobiety. W holu banku zapanował chwytający za serce nastrój ogólnej szczęśliwości.

Arto Paasilinna „Rok zająca”, Str 25

Obdarzony pochwałami i zachwytami, Zając Paasilinna wreszcie dokicał do mnie. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Książkowe Klimaty i  nieustającej w pracy Poczcie Polskiej. Ponieważ moja ciekawość tej książki narastała już od kilku miesięcy, za czytanie wzięłam się prawie natychmiast. Czyli po tygodniu od otwarcia paczki.

Pierwsze wrażenie, a może i zaskoczenie, to jak bardzo męska jest proza Arto Paassilinna. Rąbanie drzew, otwieranie konserw, picie bimbru, błądzenie po kniei to główne zajęcia jego bohatera.

Drugie zaskoczenie, znacznie mniej przyjemne, to jak Paassilina potrafi być seksistowski. Niemal wszystkie kobiety w tej książce to idiotki, zrzędliwe i egoistyczne, uprzykrzające życie protagonisty do tego stopnia, że to przez nie chce się skryć w lesie i mieć do czynienia wyłącznie z zającem. Szczególnie zastanowiła mnie postać żony protagonisty, babiszcza tak niesympatycznego, ze Ksantypa jest przy niej uroczą dziewuszką ze skłonnością do gadulstwa. Hej no, Panie Autorze Kochany, miałam chęć zakrzyknąć, jeśli ta Pani jest tak okropna, to po jakie licho twój bohater w ogóle się z nią ożenił? Tekst książki do końca nie ujawnia tej tajemnicy. Za to info na skrzydełku okładki podaje, że książka została napisana w roku 1975, kiedy, jak wiadomo, szowinizm był równie trendi jak picie napojów gazowanych. Po krótkim namyśle odpędziłam pokusę zrobienia aluzji do sodowych bąbelków i męskiego poczucia wyższości w tych czasach i wróciłam do omawiania książki.

Od pierwszych stron kojarzyła mi się trochę z Waldenem, trochę z Dopplerem. Tutaj łosia zastępuje zając, bo to w towarzystwie i z powodu szaraka bohater Passilinna wraca do natury. Z dala od cywilizacji prowadzi życie proste. I bogate w coraz bardziej nieprawdopodobne przygody.

Zagęszczenie akcji serią dziwnych zdarzeń, sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać jak naprawdę powinnam odszyfrować te książkę, by było do zgodne z intencjami jej autora. Z ich przyczyny można tę książkę czytać, nie tylko dosłownie ale i jako błyskotliwą satyrę na współczesne społeczeństwo i rządzące nim prawa.  

Czy naprawdę bohater wybiegł z samochodu do zająca i nigdy nie wrócił? Czy pogonił za rannym zającem tylko myślami i powstał z tego ciąg marzeń o życiu wyrwanym z dotychczasowej codzienności? Czy to ma być fikcja literacka czy bajka dla dorosłych? To drugie przyszło mi na myśl, kiedy zając mnie więcej w środku powieści zaczął zmieniać barwę z szarej na białą. Co natychmiast skojarzyło mi się z ulubioną lekturą  moich lat dziecinnych, gdzie Alicja zostaje sprowadzona na baśniowe manowce przez Białego Królika. Zając Paasilinna co prawda nie nosi kamizelki i nie sprawdza kompulsywnie zegarka, ale na swojego opiekuna oddziałuje podobnie. Sprawia, że ten gubi się coraz mocniej, dziczeje z upływem akcji. To dziczenie i towarzyszące mu okrucieństwo wobec zwierząt, mnie, miastowej babie, nie do końca się podobało.  Choć w miarę czytania coraz bardziej rozumiałam,  czym ta książka zauroczyła niektórych jej czytelników. Tak, myślałam sobie, niejeden znużony siedzeniem w ofisie obywatel pozazdrości Vatanenowi i chętnie pogoni za nim i jego zającem, marząc o życiu z dala od zgiełku cywilizacji. We mnie  ochoty na powrót do natury książka nie wzbudziła. Za to jej finał potwierdził kilka moich podejrzeń co do jej charakteru i wywołał zabarwiony niedowierzaniem uśmiech.

mowa o:

Dickens albo Ameryka

Problem z historią jest właśnie taki-lubimy myśleć o niej jako o księdze. Że wystarczy przewrócić stronę i iść, kurwa, dalej. Ale historia to nie papier, na którym ja wydrukowano. To pamięć, a pamięć to czas, emocje, pieśń. To rzeczy, które w tobie zostają.

Paul Beatty „Sprzedawczyk”, Str 137

Wzięłam się za tę książkę z dwóch powodów. Po pierwsze uwielbiam język i humor autora. Jego Biało-czarnego wspominałam bardzo dobrze,  bo wielkie zrobił na mnie wrażenie szalony, prześmiewczy i brawurowy styl narracji. Cudnie oddany w tłumaczeniu. Przekład Sprzedawczyka, jest w innym wykonaniu, niekoniecznie gorszy. Ale tak jakby bardziej wyważony. O ile słowa wyważony można użyć do określenia sposobu poprowadzenia tej opowieści.

Drugi powód, dla którego sięgnęłam po Sprzedawczyka, to jego tematyka. U nas wciąż słabo znana, bo dotycząca problemów rasowych w USA. Owszem, słyszymy o nich dość często, ale tak serio, to mamy chyba niewielkie pojęcie o ich pochodzeniu, skali i  formie. Tymczasem książka Beattego to istny leksykon pojęć dotyczących segregacji i walki o jej zniesienie. Fakt, że ich wyjaśnienie znajdujemy raczej w przypisach niż w tekście zasadniczym,  w niczym nie umniejsza wagi zawartych w książce informacji. Jest to historia Afroamerykanów może nie na wesoło, ale na luzacko opowiedziana, i to ze szczegółami, bo autor nie pominął chyba żadnego istotnego wydarzenia z tego zakresu. Przy czym są to raczej wzmianki na ich temat, niż podręcznikowe opisy. Główna wątek powieści jest tak pokręcony, że nieraz się zastanawiałam, czy dobrze rozumiem intencje i żarty autora.

Oto bowiem protagonista powieści, Afroamerykanin wychowany bardzo niekonwencjonalnie przez ojca psychologa, postanawia wprowadzić w swojej miejscowości segregację rasową. I to w czasach, gdy Ameryka ma wreszcie pierwszego niebiałego prezydenta, a prokuratorem jest kobieta w której łatwo rozpoznać Kamalę Harris.

Mimo tak specyficznej sytuacji protagonista krok po kroku wdraża zasady nierówności rasowej w swoim , prawie już nieistniejącym, miasteczku. Prowadzi to do wielu niekonwencjonalnych sytuacji i zaskakujących wniosków. Tak bardzo, że często łapałam się na dociekaniu, jak mocno moja zbyt mała wiedza na temat segregacji wpływa na odbiór tej książki jako najbardziej zakręconej lektury ostatnich czasów. Kiedy pogrzebałam trochę w sieci, przekonałam się, że książkę tak spostrzega całkiem liczne grono czytelników, łącznie z tymi, co mają świetne rozeznanie  w rasowych problemach USA. Odetchnęłam więc z ulgą, przegnałam niepokoje i zaczęłam żałować, że nikt w podobnym stylu nie próbuje opisać naszych rodzimych problemów z równouprawnieniem, że u nas to wszystko takie sztywne, seriozne, i bez krzty humoru. Cóż, sprawa jest poważna, ale, wbrew pozorom, przedstawienie jej w ironiczny i zjadliwie zabawny sposób mogłoby naprawdę dać nam świeższe i ostrzejsze na nią spojrzenie. Czego Nagrodzony Bookerem Sprzedawczyk  dowodzi doskonale.

mowa o: