Coco cień

Jej przeszłość pozostawała ukryta za mgłą tajemnicy, a kiedy już wychodziła na światło dzienne, to często w formie gotyckiego mitu. We wczesnej młodości Chanel zaczytywała się romansami, w których kobiety w bieli były zbiegłymi pannami młodymi albo porzuconymi kochankami; w późniejszych latach jej powiernica Claude Delay usłyszała, że najbardziej lubiła „wichrowe wzgórza”.

Justine Picardie Coco Chanel legenda i życie, Str 198

 

Przetaczający się parę lat temu przez nasze kina film (średniej zresztą jakości) o Chanel, wywołał dwie zasadnicze zmiany w życiu każdej przeciętnej faszionistki. Po pierwsze druzgocąco  modne stały się koszulki w paski, które Tautou nosiła przez pierwsze sceny filmu, i już od dwóch lat chodzimy w prążkach, zwykle niebieskich lub czerwonych. Po drugie wzrosło łaknienie czytelnicze na wszystko co dotyczy Coco i na rynku z apetytem pochwytywany jest każdy tytuł, który choć w przybliżeniu daje nadzieję na uchylenia rąbka tajemnicy życia słynnej projektantki. Sama chcąc niechcąc, dałam się ponieść temu owczemu pędowi i zakupiłam kiedyś książkę o Coco z niepokojąco różową okładką. Rezultaty były opłakane, o czym z resztą już kiedyś wspominałam. Teraz mogę tylko dopowiedzieć, że nauka jak zwykle poszła w las i ponownie skusiłam się na biografię Chanel.

 

Tym razem wydanie wyglądało na solidne, z grubym papierem i twarda okładką, w eleganckich biało-czarnych odcieniach. Oglądało się to bardzo przyjemnie bo i zdjęć tam sporo i trochę ilustracji samego Lagerfleda, wiec estetyczne wrażenia z patrzenia na książkę wyniosłam bardzo pozytywne.

 

Niestety czytanie tekstu uśmierzyło mój zachwyt. Okazało się szybko, że nie znajdę w nim zbyt wielu nowych informacji, ze autorka oparła się głownie na wywiadzie Chanel z jedną, czy dwiema osobami, i trzymała się kurczowo wysnutych z tych materiałów historii. Powtarzanych na dodatek do znudzenia. Średnio co kilkanaście kartek mogłam przeczytać, że Chanel wyglądała na dziewczątko, nie była kochana przez tatusia i straszliwie kłamała na temat swojego dzieciństwa. Co więcej autorka próbuje z tych faktów wyjść w kierunku jakiś freudowskich dywagacji, i w rezultacie tekst przybiera formę psychologicznej papki sporządzonej z amatorskim zapałem. Jakoś przez całość przebrnęłam, choć właściwie nie wiem po co.

Bo wszystko, co można było się dowiedzieć z tej książki Chanel, zostało doskonale ujęte w cytowanej na początku, takiej oto wypowiedzi Trumana Capote:

Któregoś razu Chanel, wróbelek wątły, wymuskany, acz dźwięczny i dziarski jak dzięcioł, w połowie lotu przez jeden z tych niepohamowanych monologów w których komentowała swój nadwyraz kosztowny wygląd biednej sierotki, kształtowany przez te wszystkie lata rzekła „Zetnijcie mi głowę, a stanę się trzynastolatką”. A jednak jej głowa pozostała na zawsze przyrośnięta do karku, bez wątpienia miała ją doskonale umocowaną już wtedy, gdy skończyła ledwie trzynaście lat, albo niewiele więcej, i pewien forsiasty „dobrotliwy dżentelmen”, pierwszy z kilku wdzięcznych i życzliwych patronów, spytał malutką „Coco”, córkę baskijskiego kowala, który ja nauczył podkuwać konie, jakie perły woli, czarne czy białe”

Justine Picardie Coco Chanel legenda i życie  str 54

 mowa o:

o przeszłości


Tak jest z nasza przeszłością. Starać się ją wywołać to stracony czas., wszystkie wysiłki naszej inteligencji są daremne. Ukryta jest poza jej dziedziną i poza jej zasięgiem, w jakimś materialnym przedmiocie (we wrażeniu, jakie by nam dał ten przedmiot), którego się nie domyślamy. Od przypadku zależy czy ten przedmiot spotkamy”

Marcel Proust W poszukiwaniu straconego czasu T. I, Str 46

 To wszystko zaczęło się po prezentach świątecznych. Wśród których był zamówiony wcześniej film, L’Amour Fou, historia życia Yves Saint Laurent’a, opowiedziana przez Pierre’a Berge, wieloletniego partnera YSL, w przeddzień aukcji ich wspólnej kolekcji dziel sztuki. Starszy Pan siedzi w pięknym pokoju, po którym kręcą się ludzie zdejmujący obrazy ze ścian, rzeźby z postumentów. Pierre opowiada o świecie, który znika w okol niego, wraz z przybywaniem pustych miejsc w przestronnym apartamencie. Historia opowiedziana spokojnie, wręcz chłodno, przy akompaniamencie zdjęć ze wspólnie zamieszkanych miejsc, wspólnie przebytych wyjazdów i wydarzeń, staje się niezwykłą podróżą w przeszłość. Tak piękną, że zachciało mi się przeżyć podobną przygodę po raz kolejny. Tym razem jako środek lokomocji wybrałam nie film, a książkę.

Nie zawiodłam się. Już od pierwszych stron Proust przeniósł mnie do przeszłości, powolnym opisem swojego przebudzenia, tego stanu przed otwarciem oczu, gdy brak nam jeszcze całkowitego rozeznania gdzie się znajdujemy, co zobaczymy, gdy ostatecznie zdecydujemy się rozejrzeć po pokoju, w którym spędziliśmy noc. W ten sposób autor podprowadza czytelnika do jego własnych wspomnień tych poranków, które rozpoczął w obcych miejscach, i w pamięci natychmiast jak duchy, zaczynają się jawić obrazy różnych sypialni, znajdujących się w nich przedmiotów, sposób ich ustawienia i oświetlenia. Z tego jednego przebudzenia Proust wywołuje całe swoje dzieciństwo opowiedziane tak, jakby wyświetlał slajdy. Opowiedziane szczegółowo, rozwlekle do tego stopnia, że długie opisy wpędzają czytającego w stan półuśpienia, z którego jest wybudzany celnym spostrzeżeniem, zabawnym dialogiem lub niezwykłą konkluzją. Nie znaczy to że Proust jest nudny, on jest hipnotyzujący. Jest też mądry i dowcipny. I bardzo dociekliwy w analizowaniu przeżyć i uczuć. W sposób dla nas może nieco staroświecki. To, jak przedstawia miłość Swanna, niejednokrotnie wywoła u współczesnego czytelnika uśmiech i chęć mruknięcia „a kto by teraz miał na to wszystko czas”. Ale właśnie dlatego, że teraz nikt, jego opowieść nabiera niezwykłego uroku.

mowa o:

mowa o:

chodzi człowiek w koło książki

Tym razem mi się upiekło. Skończyłam dobrą rzecz, ale czeka mnie jeszcze sześc tomów cyklu. Plus rząd książek z biblioteki, na które już ciskają mi w maila upomnienia. Ale i tak mogę powiedzieć uff. Bo wszystko to oznacza, że nie musze szukać czegoś do czytania. A z tym u mnie zawsze problem. Ktoś mógłby się zdziwić dlaczego, przecież księgarnie i biblioteki stoją otworem tylko iść i brać. Można i tak pod warunkiem ze brania nie poprzedza przebieranie. Wtedy zaczynają się schody. Zacznijmy od miejsca najbardziej poszukiwań nowej lektury oczywistego, czyli księgarni. Pierwszy rzut oka na półki przypomina o mądrej anglosaskiej zasadzie by nie sądzić książki po okładce. Faktycznie, gdybym miała wybierać lektury po wyglądzie, chyba nie wzięłabym niczego poza wznowieniami Simone De Beauvior. Piękne retro wydanie wyróżnia się bardzo na tle jaskrawych zdjęć dzieci i kobiet, odsłoniętych ramion dziewcząt oraz zgrabnych nóżek na obcasie. Hasło „sex sells” zdaje się mieć nie tylko swoich wyznawców wśród redaktorów gazet, ale i coraz liczniejszych wydawców ksiażek. W rezultacie nawet tak szlachetni autorzy jak Byatt czy Lessing laikowi patrzącemu tylko na okładki wydadzą się co najwyżej wytwórcami literatury soft porn. Ale umówmy się, że my blogowicze, my książkarki i ksiażkacze, czytające i czytacze już niejedną książkę w życiu otworzyliśmy, i znaleźliśmy w niej coś kompletnie innego od tego, co sugerowała okładka. Dlatego pewnie każdy z nas ma inny sposób oceny, co się do czytania nada. U mnie najlepiej zdaje egzamin zasada przypadkowego zdania. Po prostu książkę która mnie zainteresowała, otwieram gdzie bądź i czytam akapit. Dzięki temu nie nacięłam się na kilka rzekomych sensacji, bo spotkałam w nich przypadkiem jakieś stylistyczne straszliwości. Gorzej, gdy akurat trafimy na jedyny klejnocik a reszta, dopiero po zaczytaniu w domu, okazuje się miernota.

Jednym ze sposobów na unikniecie takiego rodzaju przykrych niespodzianek jest oczywiście oddanie sprawy doboru lektur w ręce fachowców. Czyli zaglądanie w fachowe czasopisma, oglądanie programów tematycznych, przeglądanie blogów. Jeśli chodzi o pisma o książkach, to mnie najlepiej służą trzy: Papermint, wyborcze Książki i Nowe Książki. Zacznę od końca, czyli Nowych Książek, które są chyba najstarszym wydawnictwem spośród wymienionych. Pierwszym i chyba największym problemem tego pisma jest to, ze wbrew tytułowi, często prezentowane są w nim książki wydane kilkanaście miesięcy wcześniej, omówione już i w sieci i innych czasopismach. Poza tym recenzje sa pisane przez zawodowych krytyków albo co najmniej osoby do tego miana aspirujące. Język ich, oględnie mówiąc, prosty nie jest, a czasem czytający może mieć wrażenie, że celem opisu danego tytułu jest nie jego prezentacja, a manifestacja wiedzy specjalistycznej piszącego. I choć nie jestem za tym, by czytelnika traktować jak głuptasa do którego trzeba mówić tylko jasno i wyraźnie, to uważam, że język czasopisma fachowego powinien różnić się od żargonu wydawnictwa naukowego. Jednak Nowe Książki kupuję, bo ich dużym plusem jest różnorodność omawianych tytułów, oraz to, że bywają wśród nich rzeczy nigdzie indziej nie prezentowane. Przeciwieństwem Nowych książek jest Papermint, gdzie o książkach mówi się o wiele lżej i krócej. Sa tam i zupełne gnioty, ale zawsze zdarza się kilka artykułów wartych przeczytania i mnóstwo informacji na temat nowości. W ostatnim numerze polecałabym artykuły o Poli Negri i romansie Osieckiej z Hłaską. W ogóle wszystkich którzy kupują Bluszcza zachęcałabym do przesiadki w stronę Papermintu. Tutaj ton też jest lekki, ale jednak poziom wyższy od opadłych liści, kończących nisko, choćby i pochodziły z wiekowego pnącza. Mniej więcej pomiędzy plasuje się moim zdaniem najnowszy produkt, czyli wyborcze Książki. W ich przypadku mam ten problem, że tytuły artykułów zawsze zapowiadają treść o wiele ciekawszą, niż ta pod nimi zamieszczona. Ostatnio, gdy przejrzałam najnowsze wydanie Książek zachwyciłam się nagromadzeniem interesujących haseł. Po czym kiedy przystąpiłam do czytania nieustannie się krzywiłam. Najwięcej zawodu sprawił mi artykuł o modzie, który sprytnie reklamowały zdjęcia kreacji McQueena. Przy rozczytaniu okazało się, że autorka co prawda odrobiła grzecznie zadanie z przeglądnięcia literatury na temat, ale nie potrafiła przybrać zebranych wiadomości w połyskliwe szatki, W rezultacie wyszła mdła wyliczanka faktów na temat. Na szczęście zaraz potem natrafiłam na świetny artykuł Marka Bieńczyka o luksusie. To co Bieńczyk napisał podobało mi się do tego stopnia, że miałam ochotę napisać do redakcji list z pretensjami dlaczego to nie jemu dano poprzednią rubrykę. Choć i tak trzeba przyznać, że jest to najbardziej urozmaicone wydanie magazynu ze wszystkich dotychczasowych. Chyba nie ma osoby, której nie spodobałyby się szpalty zawierające przepisy na dania z literatury, czy opis z dnia życia pisarza. Jest wiec nadzieja ze magazyn będzie dalej ewoluował i dostarczał coraz więcej atrakcji okołoliterackich.

Właściwie mogłabym już skończyć ten przegląd materiałów pomocniczych  w poszukiwaniu dobrej książki. Ale została mi jeszcze jedna pozycja. Chodzi o programy czytelnicze w TVP Kultura. Kto ogląda na pewno przyuważył pojawienie się nowych pozycji. Jedna z nich nosi tytuł „czytanie to awantura” i zastępuje niegdysiejszą Czytelnie. Na wstępie się przyczepię, że tytułu w ogóle nie rozumiem, bo mi się czytanie z awanturą zupełnie nie kojarzy, no chyba, że wspomnę czasy gdy jako dziecko usiłowałam przemycić książkę do do rodzinnego obiadu. Pewnie chodzi o to, że jak się nie zapowiada sensacja, a z założenia awantura nią jest, to szans na powodzenie żadne. Bardzo więc byłam ciekawa tego nowego programu, i kiedy zobaczyłam przy jednym stole Anię Marchewkę, Andrzeja Franaszka i Krzysztofa Siwczyka, zaczęłam się niepokoić że ci, jakby nie było kulturalni ludzie, zostaną przez nową konwencję programu zmuszeni do rzucania w siebie strzępami kartek, targania się za włosy, wyrwania sobie tomów i kubków z herbatą. Tymczasem nic z tych rzeczy, państwo siedzieli grzeczni i ładni jak zawsze. A nawet ładniejsi, bo Ania Marchewka miała jeszcze więcej rzęs niż zwykle, Krzysztof Siwczyk ogolił bokobrody i nawet Andrzej Franaszek miał nowe okulary i brodę, wystylizowane zupełnie tak, jakby teraz miał wziąć się za biografię Prusa. Rozmawiali sobie spokojnie i monotonnie, jak to oni, i tylko nie wiedzieć czemu ostatnie zdanie zamykające rozmowę o danej książce wyświetlało się długo na ekranie, jakby się miało wbić widzowi w pamięć i nie dopuścić do powstania w jego głowie innych myśli na jej temat. W drugiej części programu ma być obowiązkowo zwiedzanie biblioteki pisarza. Na pierwszy ogień poszedł Stasiuk, który jak nic naczytał się ostatniego Houllebecq’a, po wiódł najpierw kamerzystę do chaty na odludziu, a potem przy rozwieszonych wszędzie mapach opowiadał, że mapa jest lepsza niż książka. Trochę dalej w program się okazało, ze musiał to zrobić, żeby jakoś czas antenowy wypełnić, bo jego księgozbiór składał się z trzech pólek, na dodatek do polowy zajętych słownikami i leksykonami. Dla podniesienia nastroju, całości towarzyszyła groźna muzyka i  widoki na pustkowia. W każdym razie żadna z wypowiedzi pana Stasiuka nie była dla mnie źródłem czytelniczych inspiracji o czym kończąc te przydługie wywody szczerze i uczciwie donoszę.

mowa o:

osiem kobiet osiem życzeń

Powoli wybudzam się z zimy. Prosto w dziwne święto, właściwie nie wiadomo czy jeszcze celebrowane. Mnie jednak bawi taki sentymentalny powrót do obchodzenia dni, które uświęciła dawna świecka tradycja. W moim kalendarzu 8 marca zawsze będzie na czerwono, choć już samo jego obchodzenie bym uwspółcześniła. Ciąg: rącia, buźka, rajstop, goździk, zastąpiłabym czymś bardziej finezyjnym, albo przynajmniej o innej wymowie. Zamiast uroczystego zauważania tego dnia, że stwór obok jest kobietą i uzewnętrzniania tego spostrzeżenia w tak wyświechtany sposób, chciałabym czegoś bardziej finezyjnego, wymagającego nie nakładu kosztów, ale przede wszystkim wyobraźni. Co to mogłoby być, nie będę podpowiadała indywidualnym zaglądaczom, niech sami rozwiną skrzydła i potem się ewentualnie pomysłami pochwalą. Natomiast chętnie zabrałabym się za podsunięcie tego i owego wydawnictwom i księgarniom. Bo jest przecież mnóstwo rzeczy, które dla nas, czytelniczek, mogliby tego dnia zrobić. I nie mam tu na myśli wrzucenia na pierwszy ksiegarniany stół wszystkich chiclitów oraz poradników gotowania i urody. Niechby nam dali na dobry początek zniżkę na każdą książkę zakupiona przez kobietę. Albo napisana przez kobietę. Czy choćby kupon rabatowy na trzy wybrane tytuły. Zaprosili na spotkanie z pisarką, czytanie klasyki literatury napisanej przez kobiety, prezentację najbardziej znanych żeńskich bohaterek literackich. A jeśli to wszystko za trudne, za drogie, to niechby przynajmniej zaskoczyli nas tego dnia nowymi tytulami. Specjalnie dla nas, o nas, do nas. Co to mogloby być? Od dawna mam na te okazję przygotowaną listę życzeń. Kto chce niech patrzy, czyta, a potem może (Panie Illg?, Pani Draga?) zaplanuje wrzucenie na rodzimy rynek czytelniczy.

Lista zawiera:

  1. Historię Leonory Carrington, pisarki i surrealistycznej malarki „ surrealism, Alchemy and Art.”.
  2. Biografię Emily Dickinson „Lives like a loaded guns”. Fascynuje mnie, co może zawierać wielkie tomisko napisane o kimś, kto prawie nie wychodził z domu.
  3. Opowieść o mojej ulubionej Angeli Carter „ A  card from Angela Carter”
  4. Autobiografię ostatnio często czytanej Muriel Spark „Curriculum Vitae”
  5. Biografię Anne Sexton. Od lat nie mogę wyjść ze zdumienia, ze polski rynek wydawniczy tak uparcie milczy na temat tej, dosyć przecież popularnej, poetki. Do kompletu przydałby się tom jej wierszy.
  6.  Biografię, również słabo znanej Dorothy Parker, nieznośnej, nietrzeźwej i nieziemsko utalentowanej.
  7. Książkę o siostrach Mitford “The Mitford Girls”.
  8. Biografię Anity Brookner

 Dla, tych, którym zrobiło się smutno, że w najbliższym czasie (a może i nigdy) nie znajdą na półkach księgarń powyższych tytułów, mam stos lektur zastępczych, które powinny zaspokoić łaknienie okolicznościowego czytania. Oraz wiadomość, że dzisiaj, w 15 rocznicę śmierci Agnieszki Osieckiej, zapowiedziano wydanie jej dzienników na koniec tego roku.

A oto zbiór książek zalecanych na 8 marca: