
Tym razem mi się upiekło. Skończyłam dobrą rzecz, ale czeka mnie jeszcze sześc tomów cyklu. Plus rząd książek z biblioteki, na które już ciskają mi w maila upomnienia. Ale i tak mogę powiedzieć uff. Bo wszystko to oznacza, że nie musze szukać czegoś do czytania. A z tym u mnie zawsze problem. Ktoś mógłby się zdziwić dlaczego, przecież księgarnie i biblioteki stoją otworem tylko iść i brać. Można i tak pod warunkiem ze brania nie poprzedza przebieranie. Wtedy zaczynają się schody. Zacznijmy od miejsca najbardziej poszukiwań nowej lektury oczywistego, czyli księgarni. Pierwszy rzut oka na półki przypomina o mądrej anglosaskiej zasadzie by nie sądzić książki po okładce. Faktycznie, gdybym miała wybierać lektury po wyglądzie, chyba nie wzięłabym niczego poza wznowieniami Simone De Beauvior. Piękne retro wydanie wyróżnia się bardzo na tle jaskrawych zdjęć dzieci i kobiet, odsłoniętych ramion dziewcząt oraz zgrabnych nóżek na obcasie. Hasło „sex sells” zdaje się mieć nie tylko swoich wyznawców wśród redaktorów gazet, ale i coraz liczniejszych wydawców ksiażek. W rezultacie nawet tak szlachetni autorzy jak Byatt czy Lessing laikowi patrzącemu tylko na okładki wydadzą się co najwyżej wytwórcami literatury soft porn. Ale umówmy się, że my blogowicze, my książkarki i ksiażkacze, czytające i czytacze już niejedną książkę w życiu otworzyliśmy, i znaleźliśmy w niej coś kompletnie innego od tego, co sugerowała okładka. Dlatego pewnie każdy z nas ma inny sposób oceny, co się do czytania nada. U mnie najlepiej zdaje egzamin zasada przypadkowego zdania. Po prostu książkę która mnie zainteresowała, otwieram gdzie bądź i czytam akapit. Dzięki temu nie nacięłam się na kilka rzekomych sensacji, bo spotkałam w nich przypadkiem jakieś stylistyczne straszliwości. Gorzej, gdy akurat trafimy na jedyny klejnocik a reszta, dopiero po zaczytaniu w domu, okazuje się miernota.

Jednym ze sposobów na unikniecie takiego rodzaju przykrych niespodzianek jest oczywiście oddanie sprawy doboru lektur w ręce fachowców. Czyli zaglądanie w fachowe czasopisma, oglądanie programów tematycznych, przeglądanie blogów. Jeśli chodzi o pisma o książkach, to mnie najlepiej służą trzy: Papermint, wyborcze Książki i Nowe Książki. Zacznę od końca, czyli Nowych Książek, które są chyba najstarszym wydawnictwem spośród wymienionych. Pierwszym i chyba największym problemem tego pisma jest to, ze wbrew tytułowi, często prezentowane są w nim książki wydane kilkanaście miesięcy wcześniej, omówione już i w sieci i innych czasopismach. Poza tym recenzje sa pisane przez zawodowych krytyków albo co najmniej osoby do tego miana aspirujące. Język ich, oględnie mówiąc, prosty nie jest, a czasem czytający może mieć wrażenie, że celem opisu danego tytułu jest nie jego prezentacja, a manifestacja wiedzy specjalistycznej piszącego. I choć nie jestem za tym, by czytelnika traktować jak głuptasa do którego trzeba mówić tylko jasno i wyraźnie, to uważam, że język czasopisma fachowego powinien różnić się od żargonu wydawnictwa naukowego. Jednak Nowe Książki kupuję, bo ich dużym plusem jest różnorodność omawianych tytułów, oraz to, że bywają wśród nich rzeczy nigdzie indziej nie prezentowane. Przeciwieństwem Nowych książek jest Papermint, gdzie o książkach mówi się o wiele lżej i krócej. Sa tam i zupełne gnioty, ale zawsze zdarza się kilka artykułów wartych przeczytania i mnóstwo informacji na temat nowości. W ostatnim numerze polecałabym artykuły o Poli Negri i romansie Osieckiej z Hłaską. W ogóle wszystkich którzy kupują Bluszcza zachęcałabym do przesiadki w stronę Papermintu. Tutaj ton też jest lekki, ale jednak poziom wyższy od opadłych liści, kończących nisko, choćby i pochodziły z wiekowego pnącza. Mniej więcej pomiędzy plasuje się moim zdaniem najnowszy produkt, czyli wyborcze Książki. W ich przypadku mam ten problem, że tytuły artykułów zawsze zapowiadają treść o wiele ciekawszą, niż ta pod nimi zamieszczona. Ostatnio, gdy przejrzałam najnowsze wydanie Książek zachwyciłam się nagromadzeniem interesujących haseł. Po czym kiedy przystąpiłam do czytania nieustannie się krzywiłam. Najwięcej zawodu sprawił mi artykuł o modzie, który sprytnie reklamowały zdjęcia kreacji McQueena. Przy rozczytaniu okazało się, że autorka co prawda odrobiła grzecznie zadanie z przeglądnięcia literatury na temat, ale nie potrafiła przybrać zebranych wiadomości w połyskliwe szatki, W rezultacie wyszła mdła wyliczanka faktów na temat. Na szczęście zaraz potem natrafiłam na świetny artykuł Marka Bieńczyka o luksusie. To co Bieńczyk napisał podobało mi się do tego stopnia, że miałam ochotę napisać do redakcji list z pretensjami dlaczego to nie jemu dano poprzednią rubrykę. Choć i tak trzeba przyznać, że jest to najbardziej urozmaicone wydanie magazynu ze wszystkich dotychczasowych. Chyba nie ma osoby, której nie spodobałyby się szpalty zawierające przepisy na dania z literatury, czy opis z dnia życia pisarza. Jest wiec nadzieja ze magazyn będzie dalej ewoluował i dostarczał coraz więcej atrakcji okołoliterackich.

Właściwie mogłabym już skończyć ten przegląd materiałów pomocniczych w poszukiwaniu dobrej książki. Ale została mi jeszcze jedna pozycja. Chodzi o programy czytelnicze w TVP Kultura. Kto ogląda na pewno przyuważył pojawienie się nowych pozycji. Jedna z nich nosi tytuł „czytanie to awantura” i zastępuje niegdysiejszą Czytelnie. Na wstępie się przyczepię, że tytułu w ogóle nie rozumiem, bo mi się czytanie z awanturą zupełnie nie kojarzy, no chyba, że wspomnę czasy gdy jako dziecko usiłowałam przemycić książkę do do rodzinnego obiadu. Pewnie chodzi o to, że jak się nie zapowiada sensacja, a z założenia awantura nią jest, to szans na powodzenie żadne. Bardzo więc byłam ciekawa tego nowego programu, i kiedy zobaczyłam przy jednym stole Anię Marchewkę, Andrzeja Franaszka i Krzysztofa Siwczyka, zaczęłam się niepokoić że ci, jakby nie było kulturalni ludzie, zostaną przez nową konwencję programu zmuszeni do rzucania w siebie strzępami kartek, targania się za włosy, wyrwania sobie tomów i kubków z herbatą. Tymczasem nic z tych rzeczy, państwo siedzieli grzeczni i ładni jak zawsze. A nawet ładniejsi, bo Ania Marchewka miała jeszcze więcej rzęs niż zwykle, Krzysztof Siwczyk ogolił bokobrody i nawet Andrzej Franaszek miał nowe okulary i brodę, wystylizowane zupełnie tak, jakby teraz miał wziąć się za biografię Prusa. Rozmawiali sobie spokojnie i monotonnie, jak to oni, i tylko nie wiedzieć czemu ostatnie zdanie zamykające rozmowę o danej książce wyświetlało się długo na ekranie, jakby się miało wbić widzowi w pamięć i nie dopuścić do powstania w jego głowie innych myśli na jej temat. W drugiej części programu ma być obowiązkowo zwiedzanie biblioteki pisarza. Na pierwszy ogień poszedł Stasiuk, który jak nic naczytał się ostatniego Houllebecq’a, po wiódł najpierw kamerzystę do chaty na odludziu, a potem przy rozwieszonych wszędzie mapach opowiadał, że mapa jest lepsza niż książka. Trochę dalej w program się okazało, ze musiał to zrobić, żeby jakoś czas antenowy wypełnić, bo jego księgozbiór składał się z trzech pólek, na dodatek do polowy zajętych słownikami i leksykonami. Dla podniesienia nastroju, całości towarzyszyła groźna muzyka i widoki na pustkowia. W każdym razie żadna z wypowiedzi pana Stasiuka nie była dla mnie źródłem czytelniczych inspiracji o czym kończąc te przydługie wywody szczerze i uczciwie donoszę.
mowa o:
