najnaje -podsumowanie 2021roku

Idea, żeby brać gorsze, bo nie ma lepszego, nie jest dobra

Miron Białoszewski „Proza stojąca, proza lecąca”, Str 195

Styczeń jak marzec, czyli wiosna wisi w powietrzu, a tu podsumowania poprzedniego roku brak. Wszyscy, ale to wszyscy co chcieli, podsumowali. Co podsumować się dało. Wypadło mi więc zamknąć korowód podsumowań, choć obawiam się, że daremny to trud i próżne opisy będą, bo teraz mamy już podsumowań po kokardę i na sam dźwięk słowa „podsumowanie” rzucamy się do wyjścia.  

Trudno i tak opowiem co mi się podobało, a co nie podobało w zeszłym roku, nawet jeśli nikt oprócz mnie nie będzie chciał tego wysłuchać. Uparłam się utrzymać tradycję i już. A jak o uporze mowa, to bardzo dużą jego ilość zużyłam w zeszłym roku na czytanie jednej książki: Zakłamanego życia dorosłych Ferrante. Cóż to był za męka czytelnicza! Sama teraz nie wierzę, że się nie poddałam  i dotrwałam do końca. Wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy po części jest fakt, że intrygę i jej podłoże psychologiczne uznałam za całkiem, całkiem. Ale styl w jakim książkę napisano przyprawił mnie o dreszcze grozy.

Na szczęście więcej tak kiepskich lektur w zeszłym roku nie miałam. Za to udało mi się bawić dobrze przy czytaniu takich rzeczy, jak Sprzedawczyk Paula Beatty czy Grandhotel Jaroslava Rudisa.

Do prozy polskiej, nowej, podeszłam nad wyraz ostrożnie, i z książek wydanych w tamtym roku przeczytałam tylko pełne gorzkich żali Cukry Doroty Kotas i zadziwiająco surrealistyczną opowieść o remontach czyli Furtkę przy dozorcy Waldemara Bawołka. Ale najlepszą książką polskojęzyczną i tak okazała się Proza Stojąca Proza lecąca Białoszewskiego.

Jeśli chodzi o prozę obcojęzyczną, to znów pociągnęło mnie w stronę autorów piszących po angielsku. Intelektualizowałam się przy esejach Atwood, oblizywałam się ze smakiem (literackim rzecz jasna) przy Targowisku Próżności, i otwierałam szeroko oczy przy Opowiadaniach Moshfegh. Z zachwytu. Bo właśnie Tęsknotę za Innym Światem uznaję za najlepszą książkę niepolskojęzyczną zeszłego roku. Z radością przeczytałam Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego  Skvoreckiego i odkryłam Nahacza. Natomiast mojego entuzjazmu nie wywołała proza Tove Ditlevsen i do dziś nie jestem w stanie pojąć popularności jej książki . Co znowu motywuje mnie do kierowania się w wyborze lektur nie powszechnie głoszonymi pochwałami, a własną intuicją i radami Czytających Znajomych.

mowa o:

stare jak nienowe, podsumowanie 2021 roku cz. 1

Nieprawdą jest, że każda praca zasługuje na uznanie.

Fran Lebowitz „Nie w humorze”, str 18

Niebywałe, zdążyłam już rozebrać choinkę, a podsumowania roku ciągle brak! Wcześniej było odwrotnie, w czasach, gdy książkom przyniesionym do domu nie trzeba było urządzać kwarantanny. Co ma piernik do wiatraka, ktoś spyta? I będzie miał rację, bo moje spowolnienie jest tylko moje, a osobista ospałość i niechęć do wszelkiego wysiłku są rzeczywistym powodem opóźnienia. Książki na parapecie nie mają z tym nic wspólnego. Bo one czekają na czytanie, gdy te przeczytane, lub niedoczytane, mogę już przejrzeć w pamięci oraz w realu. Zwłaszcza, że nie ma ich za dużo, bo czytanie na akord to nie moja bajka, a jak się biorę za tekst, to lubię sobie każde jego zdanie dokładnie poobracać w głowie. Czasem z tych obrotów wynika niechęć do dalszej lektury. Taki stan rzeczy w tym roku wywołały u mnie przede wszystkim rewelacje sprzed lat, wydane u nas jako aktualne sensacje. Nie pytajcie jak to się stało, że dałam się namówić na sięgniecie po tak mocno odgrzewane kotlety jak stare felietony Fran Leibowitz, czy paplanina Babitz. Jak widać reklama działa nawet na mnie.

Fran Lebowitz była mi znana z netflixowego hitu Pretend it’s a city,. Ale już w trakcie oglądania jej barwnych opowieści miałam wrażenie, że są one raczej dla mieszkańców NYC niż obywatelek i obywateli kolejnej RP. Jednak Fran mnie rozbawiła, więc postanowiłam poczytać jej pierwszą książkę wydaną u nas. Zwłaszcza że miało być cynicznie, zgryźliwe i wrednie, czyli tak jak lubię. Cóż może było, ale czterdzieści lat temu. Teraz te teksty bardziej nudzą niż oburzają czy śmieszą. Dotyczą spraw dawno minionych, wydarzeń nie obchodzących nas już w żaden sposób. Przy próbie ich czytania ziewałam, zastanawiając się nie czy Fran ma rację, ale skąd wziął się pomysł na wydanie jej najstarszych artykułów? Jedynym uzasadnieniem wydawała mi się wyprzedaż w  spektakularnym amerykańskim stylu, jak dwa w cenie jednego czy dodanie do zakupu kuponu dla Naczelnego i  członków załogi wydawnictwa na  pobyt w hotelu  przy Fifth Avenue.

Drugą porzuconą przeze mnie w roku 2021 Amerykanką była niegdyś słynna IT Girl, czyli Eve Babitz, hollywoodzka lanserka sprzed lat. Tutaj pobiłam swój rekord w rezygnacji z czytania nowej książki, bo rzuciłam w kąt opowieści Babitz po mniej niż dziesięciu stronach. Może gdybym czytała codziennie Pudelka, jego amerykańska wersja sprzed pół wieku zainteresowałaby mnie bardziej. Niestety opowieści Eve okazały się tak infantylne i pozbawione nie tylko inteligencji ale i uroku, że odechciało mi się ich w ekspresowym tempie.

mowa o:

Pożegnanie z książką

Literatura niegdyś rządziła światem z wyżyn swojego majestatu, a dziś może tylko zamiatać ulice, które dawniej należały do niej.

Enrique Villa-Matas „Dublineska”, Str 296

Właściwie od tej książki powinnam zacząć tegoroczne blogowanie. Bo oto nadchodzi stulecie publikacji Ulissesa i ten tytuł, z akcją owiniętą wokół dzieła Joyce’a, byłby idealny na otwarcie obchodów. Choć z drugiej strony historia urządzania pogrzebu literatury może nie jest najlepszą opowieścią do celebracji tej okrąglej rocznicy. Ale za to oryginalną. Dobrze napisaną. Intertekstualną. Ups, choć podobno intertekstualność obecnie jest uważana za wadę, a nie zaletę powieści. Tak, wszelkie odnośniki literackie są teraz passe. Ale nie szkodzi, w sumie, to literatura sama w sobie jest passe.

Taką tezę stawia autor Dublineski, karząc swojemu bohaterowi przeżywać męki zawiedzionego swoim życiem, a zwłaszcza pracą, wydawcy.   Straciwszy poczucie sensu tego co robi, Riba, nasz protagonista, postanawia znaleźć sobie jakiś, choćby krótkoterminowy, cel. Staje się nim wyjazd do Dublina i urządzenie uroczystości pogrzebowych literatury. Najlepszym dniem na tę ponurą ceremonię jest oczywiście Bloomsday, najlepszymi towarzyszami dawni pisarze, najlepszą formą odprawienia obrzędu nieskładne przemowy i śpiewy na starym katolickim cmentarzu. Nie ma epifanii, katharsis czy choćby gwałtownego zwrotu akcji. To nie w stylu Vila-Matasa, najbardziej dygresyjnego pisarza, jakiego zdarzyło mi się czytać.

W Dublinesce też taki jest. Robi z niej książkę intertekstualną do granic wytrzymałości czytelniczej. Mojej wytrzymałości. Ale jakoś jej nie przekracza. Dlatego czytałam Dublineskę długo, czasem mozolnie, ale wytrwale. Moja cierpliwość został nagrodzona odkryciem niezwykłego triku, jaki zastosował autor. Otóż obdarzył on bohatera przeczuciem istnienia osoby opisującej jego losy. Przez ten wybieg miałam wrażenie, że pisarz mruga do mnie porozumiewawczo i z lekką kpiną w oczach. Jakby chciał dać mi do zrozumienia, że owszem, może i literatura nie żyje, ale autor wciąż krąży po świecie.  Fakt, myślę sobie, pisarze wciąż istnieją, a wydawnictwa chętnie korzystają z ich wyrobów, choć te często nie mają żadnych cech uznawanych za charakterystyczne dla literatury.

Ale, pocieszam się, ale są jeszcze rzeczy napisane dawno. Jak Ulisses. I są rzeczy napisane współcześnie , takie jak Dublineska. Może więc literaturze na nagrobku należałoby wyryć hasło non omnis moriar. I w nie uwierzyć.

Mowa o:

Czeski jazz i inne przyjemności

Nie wiemy dokładnie co jest sensem życia. Ale w chwili, w której przestaniemy być wrażliwi na te podstawową, tajemnicza zagadkę naszego istnienia, nasze człowieczeństwo stanie się uboższe. W tej chwili wejdziemy na drogę bezmyślnej akceptacji bezmyślnych poglądów, nie udowodnionych twierdzeń, zaskorupiałych stereotypów o ludziach, o społeczeństwach , w których żyją  i o ich życiu.

Josef Skvorecky Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego

Czas na noworoczne życzenia, zeszłoroczne podsumowania i snucie planów na następnych dwanaście miesięcy. U mnie jak zwykle stan niepozbierania zupełny i brak możliwości, by dziś ogarnąć więcej niż jeden  z tych blogowych obowiązków.

Ale, ale, najpierw muszę napisać o jednej z lepszych książek zeszłego roku. Nie była to świeżynka, a biały kruk, co śmignął przez wydawnictwo, potem przez księgarnie i zaraz zniknął. Udało mi się go posadzić na półce tylko dzięki znajomemu, co nie bacząc na niebezpieczeństwa pożyczania książek wyprzedanych, owej lektury mi użyczył. Czekała chyba ze dwa lata, i dopiero wznowienie Inżyniera Ludzkich Dusz zmotywowało mnie do jej przeczytania.

Dlaczego? Ano dlatego, że Saksofonista to Inżynier w pigułce, więc chciałam sprawdzić, czy warto się za niego brać. Zwłaszcza że tak chwalony Cud nie bardzo mi przypadł do gustu. Pełna obaw, że idę na kolejne spotkanie z erotomanem gawędziarzem, co będzie mnie zanudzał historią swoich miłosnych marzeń i podbojów, sięgnęłam po Saksofonistę.

Przyznaję, miałam problem z tą książką. Ale zupełnie inny niż z poprzednią autorstwa Skvoreckiego. Po prostu ciężko mi się ją czytało nocą, bo bałam się, że niekontrolowanymi wybuchami śmiechu pobudzę sąsiadów. Dlatego prychałam w kołdrę, podduszałam się poduszką, gdy o drugiej w nocy śledziłam losy czeskiego pisarza splątane z historią środkowej Europy. Było zabawnie i mądrze jednocześnie, lekko, ale nie bezmyślnie, no tak jak lubię po prostu. Autor pokazał, że potrafi trzymać dystans i jest  w stanie opowiadać i żatrobliwie i wzruszająco, nie tylko o dziejach czeskiego narodu, ale i o własnych.

Zapewniam, że ta książeczka, przemyślnie wydana formie analogowego singla, jest faktycznie platynową płytą światowej literatury. I warto się  w nią wsłuchać, by docenić każdą jej frazę i przesłanie.

mowa o:

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie skvorecky.jpg

A w Nowym 2022 Roku życzę Wam wielu okazji do przyjemnego zaczytania się, dużo zdrowia do poszukiwania wymarzonych lektur i mnóstwo szczęścia w trafianiu na wyśmienitą literaturę