
Pierwsze rozczarowania miłosne i pierwsza rozbita warga nigdy nie sa tematem męskich przechwałek. W przypadku Tyrmanda obraz dzieciństwa, który odmalowuje w swoich utworach, zawsze zakryty jest pewna maska, nanizaną na oś niedopowiedzeń.
Marcel Woźniak „Biografia Leopolda Tyrmanda”, Str 51
Każdy, kto zaglądał na mojego blogaska przez ostatnie dwa miesiące wie, jak bardzo napalałam się na te książkę. Bo i Zły, i jazz i kolorowe skarpetki, to moje wielkie słabości. Bo Tyrmand zawsze jawił mi się jako najbarwniejszy ptak wśród kwok epoki demoludów.
Początek dał mi nadzieję, że się nie zawiodę. Historia o tym, jak E.T. Hoffman (tak, ten od dziadka do orzechów) wymyślał nowe niemieckie nazwiska Żydom, urzekła mnie bajkowością. I choć drzewo genealogiczne Tyrmandow wydało mi się mocno zaplatane, to jakoś przez jego opis przebrnęłam, dodając sobie otuchy oczekiwaniem bardziej ekscytujących opowieści. No bo przecież Lopek to był niezły tułacz w czasie wojny, wyprawiał cuda, podając się za Francuza, jadąc na roboty do Niemiec, kelnerując faszystom. Tymczasem to jakoś tak zostało podane, że mnie nie porwało. Autor coraz cuka się, snując domysły albo cytując obficie, na wpół fikcyjną powieść Tyrmanda o wojennych losach chłopca imieniem Filip ( o co zakład, że będzie w najbliższym czasie wznowienie?).Jednym słowem rozeznać się w tym wszystkim było trudno. No ale wiadomo, wojna , połowa papierów się spaliła, polowa zaginęła, niektóre może trzeba było zjeść. Źródła więc były skąpe, i nie było się czym wesprzeć przy pisaniu. Za to po wojnie będzie lepiej, pocieszałam się .
Okazało się, że niesłusznie. W opowieści dalej panował chaos, na dodatek autor od czasu do czasu uderzał w liryczną nutę. W rezultacie z trudem dotarłam do końca, nieraz mając ochotę na porzucenie książki. Zniechęciłam się do niej przez jeszcze jedną rzecz: czułam, że autor nie pisze dla mnie. Dla Ciebie też nie, miły zaglądaczu w te notki. Autor miał za cel zadowolić jednego czytelnika: Amerykańskiego chłopca, Niejakiego Matthew Tyrmanda, syna Leopolda (z którym udało mu się zaprzyjaźnić). Stąd pewnie brak jakiejkolwiek krytyki bohatera, stad iście hollywoodzki sentymentalizm w niektórych akapitach powieści. Stad pewnie patetyczny finał, który brzmi tak
I tylko w duchu Leopold zapłakał piąty raz. Tym razem nad sobą. I choć był to męski płacz, nikt nie mógł go usłyszeć, gdyż z jego piersi nie dobył się ani jeden szmer. Był to płacz przedwczesnej śmierci człowieka, który zbliżył się do życiowego spełnienia. Został ojcem, zbudował dom, zasadził drzewo. On-owoc miłości Mieczysława i Maryli, szeryf z Trębackiej, marynarz, wychudzony kelner, as reportażu, guru jazzu, pan pisarz, prawoskrzydłowy. Ojciec.
Właśnie wtedy jego warszawskie serce postanowiło zabić po raz ostatni. I zabiło.(Ibidem, Str 433)
I choć mnie palce świerzbią, nie wystukam komentarza do tego tekstu, w którym mogłabym poruszyć zagadnienia różnic pomiędzy płaczem męskim i damskim, czy obecnych perspektyw na gwałtowny wzrost liczby bijących warszawskich serce. Nie, ugryzę się w język, trzepnę po rączkach i westchnę, nad kolejną lekturą nanizaną na oś mojego rozczarowania. A potem z radością sięgnę po dziennik 1954 Tyrmanda, właśnie wyniesiony z księgarni dzięki 90% obniżce.
mowa o:
