Kiedy tak siedzę w ten chłodny letni wieczór i patrzę na przewalające się za oknem chmury, przychodzi mi do głowy jeden wniosek. To nie zimą jest najbardziej ponuro, to nie zimą marznie się najmocniej. W zimie jesteśmy na to przygotowani, pod ręką są zawsze puchate swetry i cieple skarpetki. W kuchni stoi kilka herbatek rozgrzewających, gotowych nieść ukojenie zziębniętym domownikom, na kuchence często pyrczy się rosół, który samym zapachem potrafi odpędzić ponury chłód. A Latem? Cieple ciuchy upchane na dno szafy, kaloryfery mają tylko opcję cool, rosołu gotować nie warto, bo a nuż za dzień wyjdzie słońce i kto wtedy zechce dokończyć gar rozgrzewajacej zupy? Trzeba poszukać innego ratunku.
Dla mnie najlepiej sprawdzają się grzanki, ciepły patchwork i odpowiednia książka. Wszystko w zasięgu ręki (no chyba, że zapomnę kupić chleba). Po nie dłużej niż 10 minut trwających przygotowaniach chrupię smakowicie z wielkim apetytem zaczytując się w moim ulubionym ogrzewaczu. Jego rolę pełni książka wyczytana wielokrotnie, książka którą można otworzyć na dowolnej stronie i porzucić po kilku kartkach, kiedy poczuje pożądane ciepło i mniej pożądany głód. Bo książka ta o jedzeniu jest głownie. Ale opowieściom o pochodzeniu kawy, herbaty czy szampana towarzyszą historyjki z życia wzięte. Ale z jakiego życia! Mira Michałowska, bo o jej książce tu mowa, to osoba która przemierzyła kilka rzek, mórz, a nawet ocean i przy niejednym dyplomatycznym stole zasiadała. Towarzyszyła mężowi w pobytach na palcówkach zagranicznych w Londynie i w Nowym Jorku tuż po zakończeniu wojny i ma z tego okresu mnóstwo świetnych wspomnień. Jak to o wspaniałym brytyjskim kucharzu, który nie tylko był rewelacyjny w swoim fachu, ale i znał się na literaturze i opowiadał po czym na przykład można rozpoznać pierwsze wydanie Klubu Pickwicka (podwójnie wydrukowany piąty rodział).
Sama Michałowska sypie jak z rękawa tytułami książek kucharskich i okołokuchennych, dowodząc że stanowić one mogą nie tylko źródło wyśmienitych przepisów, ale i nieocenioną relaksującą lekturę. Wspomina na przykład książkę kucharska Alicji B Toklas (od Gertrudy Stein) w której ta miesza receptury kulinarne z opowieściami o tym jak przygotowywała sosy dla Picassa lub puree dla Gertrudy. Wszystko oczywiście palce lizać. Sama Michałowska gotowaniem się raczej nie parała, na czym dobrze wyszła nasza rodzima jak i obca literatura, bo jak wiadomo Mira nie tylko pisała felietony i książki, ale sporo też tłumaczyła. Tutaj o swojej pracy mówi niewiele, za to jej opowieści o tym jak i gdzie żyła i jadała są i zabawne i pouczające. Na przykład historia o tym jak uwięziona na statku pełnym uciekinierów z okupowanej przez Niemców Francji została poinstruowana jak należy obrabiać homara. Ten ekskluzywny posiłek stał się jedynym dostępnym pożywieniem dla grupy obdartych bezpaństwowców, którzy mimo niezbyt eleganckiego otoczenia szybko zareagowali gdy Mira chciała homara rozkroić w poprzek:
„Mademoiselle- powiedział nieogolony Francuz, zwracając mi scyzoryk – proszę to sobie zapamiętać. Homara nie kroi się nigdy, ale to nigdy w szerz, zawsze wzdłuż, zawsze!” Mira Michałowska „Przez kuchnię i od frontu”, str 8.
czy to nie piękna lekcja savior vivre’u? Mnie podoba się bardzo i dlatego idę kształcić się dalej. A właściwie zagrzać, bo mi się tu przy oknie trochę zmarzło. Całe szczęście toster i książkę mam niedaleko.
mowa o: