Moje zadanie polega na przerobieniu tego czegoś na słowa, a skąd wiem, że są właściwe, a nie inne, to demiurgiczna tajemnica z gatunku tych, nad którymi pisarka nie zastanawia się, tak jak nikt nie zastanawia się nad oddechem, zanim nie zacznie się dusić.
Joanna Bator Wyspa Łza, Str 95
Oto nasza autorka (wegetarianka w skórzanej kurtce, Biała Mzimu szukająca formy dla nazwania kierowcy tuk tuka, Nel która chce uchodzić za Stasia) otwiera przed nami nowy teatrzyk. Przestawia w nim co rusz ulubione rekwizyty: mroczna bliźniaczkę, czarne słońce, księżyc w rybach, niebo w gwiazdach, insekty w kątach, cynamon w laskach i posypce.
Sam spektakl to zadziwiająca ekwilibrystyka, balansowanie na cienkiej linie pomiędzy literaturą, a grafomanią. Podczas którego stopa pisarki nieraz się omsknie, i autorka poleci to w jedną to w drugą stronę. Ta lina, po której stąpa, prowadzi do lustra, przed którym staje, wypatrując to siebie to kolejnych swoich alter ego. Jednym z nich jest Sandra Walentine, Amerykanka która zaginęła na Sri Lance bez śladu. I którą autorka rzekomo podczas swojej wyprawy na Wyspę Łzę chce odszukać. Idzie to jednak dosyć niemrawo, w końcu autorka więcej zmyśla niż znajduje na jej temat.
Zresztą, może prawdziwym celem jest tu jakieś piękne wielkie kłamstwo? Bo w końcu czym jest porządna literatura, jak nie dobrze zmyśloną historią? Tylko, żeby kłamstwo stworzyć we właściwy sposób, trzeba pomysłu i konsekwencji. Tymczasem tutaj nabrać się trudno.
Już sama okładka przeczy opowieści o samotnej podróży, bo poza tytułem głosi, że pisarce towarzyszył fotograf. Czyli te wszystkie strachy, lęki i snucia samotnej kobiety to czysta bujda, poparta niejedną karkołomną przenośnią.
Choć tak naprawdę nie wiadomo po co się w tę historię zaplątał fotograf. Załączone do książki zdjęcia to wydawnicza katastrofa. Artystyczna niedokładność została poprawiona kiepskim papierem i odbitką, i jak by było tego mało, każde zdjęcie dostało wielką bliznę w postaci szycia przez cały środek. Tak zmasakrowane portrety Sri Lanki nie są już oryginalną koncepcją, ale niewybredną kpiną i z autorów i z czytelników. Chyba, że zamiarem wydawców było spotęgowanie poczucia groteski w miarę czytania i oglądania przez użytkownika.
Mam więc poszarpane zdjęcia i opowieści skorupki, pokawałkowane, bezkształtne i czasem krwawe, jak ten ślimak którego zaraz na wstępie rozdeptuje autorka. To wszystko zamiast historii paczłorka, złożonej z rozmaitych kawałków, ale w rezultacie tworzącej barwną, jakby nie było, całość. Tymczasem to tutaj to bardziej fragmenty felietonów, które może i fajnie by się czytało w co miesięcznych odcinkach, ale zgarnięte na jeden stos, nie wyglądają na finezyjną rzeźbę lecz górkę śmieci i odpadków.
A Sandra Walentine? A kogóż ona tak naprawdę obchodzi, nikt chyba nie uwierzył, że zależało komuś na lekkomyślnej Amerykance łażącej samotnie po dżungli. Była tylko pretekstem do zbyt chyba egzotycznej podróży. Okupionej bezładnie napisaną książką. Dla szpanu nazwaną teaserem, choć w naszym języku najlepiej określa ją dźwięczne słówko chałtura.
mowa o:
P.S. I tak mamy następne laureatki konkursu. Dwie osoby, które kolejno odgadły, że będzie opisywany ten tytuł, to: Beata Brzozowska oraz tamaryszek. Ponieważ Beata była pierwsza, przysługuje jej pierwszeństwo wyboru wygranej. Obydwu zwycięzczyniom serdecznie gratuluję.