starocie nie są złe

wnetrze

Czas na zimowe odgrzewanie. Czyli kolejny etap odgrzebywania notek ze starego bloga. Tym razem będzie powtórka opowieści o kilku książkach najlepszych na grudniowy czas. Zaczynamy od  kryminału, z choinką i śniegiem tle:

Angielski pub tkwi zasadniczo na skrzyżowaniu historii, pamięci i romansu. Kto w wyobraźni nie wychylał się z jego drewnianych galeryjek na brukowany dziedziniec, żeby spojrzeć na zatrzymujące się tam powozy, na skłębione oddechy tupiących kopytami koni w ciemnym zimowym powietrzu? Któż nie czytał o tych długich , przysadzistych budynkach z oknami podzielanymi na kwadraty, o zapadniętych nierównych podłogach, o masywnych belkach pod sufitem i ścianach obwieszonych miedzianymi kotłami, o kuchniach, gdzie niegdyś na rożnach obracały się połcie mięsa, a z sufitów zwisały szynki?

M. Grimes „ Pod Huncwotem”

 Akcja książki ma miejsce w dniach od 19 do 26 grudnia, w zapyziałym angielskim miasteczku Long Piddleton, gdzie na pubach zamiast szyldów dyndają zwłoki zamordowanych przyjezdnych! Bez obaw, to nie krwawe jatki zachwyciły mnie w tej książce. Tylko świetnie oddana atmosfera angielskiej prowincji, gdzie panowie nadal noszą tweedowe marynarki, dziewczęta urodą przypominają Jane Eyre, a w niektórych domach można jeszcze ciągle spotkać starego lokaja, sztywno pochylającego się z tacą. Tam trafia inspektor Jury, pracownik Scotland Yardu, który zamiast rozwikłać zagadkę jednego morderstwa, staje się świadkiem licznych zbrodni, zaprzyjaźnia się  z byłym arystokratą i beznadziejnie zakochuje w miejscowej panience.

Czytając tę książkę, miałam wrażenie, ze duch Agaty Christie nagle obudził się, jak dybuk zawładnął ciałem pani Grimes i kazał mu stworzyć uroczy kryminał, w najlepszym starym stylu, z angielską herbatką, jajkami na bekonie oraz piekiełkiem tajemnic i grzeszków mieszkańców prowincjonalnego grajdołka. Co prawda, w momencie gdy doszło do rozwiązania zagadki kryminalnej, duch Christie chyba gwałtownie opuścił autorkę i została zdana na własne, niezbyt potężne, siły pisarskie. Ale nawet i miałką kulminację mogę wybaczyć za przyjemność przebywania w towarzystwie rzeczowego Jurego i lekko zblazowanego, za to cholernie inteligentnego Melrosa Plant’a, który ku rozpaczy swojej ciotki za nic ma swoje lordowskie przywileje. Ta książka idealnie pasowała do świat, nie tylko ze względu na czas w jakim się dzieje, ale i na  atmosferę ciepła starego domostwa. Jak zwykle u Grimes są  tu bardzo sugestywne opisy posiłków, co przy obfitości świątecznego pożywienia staje się dodatkową zachętą do sięgania po takie czy inne smakołyki. Miałam wiec sporą frajdę czytając tę książkę. Pozostawiła mi ona tylko jedną kwestię niewyjaśnioną; czy mianowicie w Anglii żyją skunksy? Czy też coś się naszej Amerykance poplątało?

mowa o:

Grimes na zimę

na rykowisku

Padma niedawno pisała o literaturze „komfortowej”, mnie przyszła do głowy notka o lekturze  katarowej. Nie żartuję,  już drugi rok zachodzi w moim czytelniczym życiu pewna prawidłowość. Robi się pierwszy deszczowy jesienny tydzień, temperatura spada poniżej 14 stopni, łapię przeziębienie, a w empiku zjawia się następna zamówiona Grimes.

Dzięki takiemu zrządzeniu losu parę dni temu jedną ręką regularnie sięgałam do pudełka chusteczek, drugą na przemian po strepsil i kolejną  stronę nowego kryminału. Nic bowiem nie działa na mnie tak rozgrzewająco jak żwawa akcja z morderstwami w tle. Chociaż największą dla mnie zagadką podczas czytania tej części przygód Jurego i spółki, było działanie mikstury jaką się raczył Sierżant Wiggins. Jako uniwersalnego lekarstwa na przeziębienia mój ulubiony hipochondryk używał rumu z masłem. Drugim zaskoczeniem było upodobnienie się Merlosa Planta do Sherlocka Holmesa. Dotyczy to nie tylko kawalerskich nawyków, ale i używanej przez niego broni: ukrytej we wnętrzu laski mini szpady. Czy to nie Conan Doyle wyposażył swojego bohatera w ten rodzaj oręża? Trochę to niepokojące, bo jeśli autorka pójdzie tym tropem, w następnych częściach serii będzie można się natknąć na Planta dającego sobie w żyłę. Ale czy to  przejdzie przez sito amerykańskiej moralności?

Najbardziej jednak szaleje w tym tomie Nadinspektor Jury. Nie tylko zaprzyjaźnia się z sąsiadką pracującą w nocnym klubie ale i ucina sobie miłosną przygodę z… no zresztą sami zobaczycie. Żeby Was uspokoić, powiem tylko, że to nie ciotka Agata staje się obiektem jego uczuc ;).

Reszta w normie, a nawet powyżej, bo tym razem do końca nie udało mi się odgadnąć kto jest sprawcą zbrodni. I chociaż główna bohaterka, 15 chłopczyca i nowe wcielenie Doktora Dolittle w jednym, budziła moja sympatię w stopniu umiarkowanym, to całość uważam za całkiem udany wypiek z kryminalnej kuchni pani G.

I pewnie już niedługo rozejrzę się za dokładką.

mowa o:

rewizyta

Podczas tych wakacji powróciłam nie tylko do dawniej odwiedzanego kurortu. Zdecydowałam się tez na mentalny powrót do innego ulubionego miejsca. Otóż ponownie odwiedziłam Hotel Paradise wraz z jego mieszkańcami i gośćmi. I co tam słychać? A wszystko po staremu. Emma dalej pomaga w kuchni i biega po miasteczku na przemian, jej mama nie ma na nic czasu, Ree-Jane zadziera nosa, Panna Bertha wybrzydza ile może, a brat Will bawi się w reżysera teatralnego. Zresztą idzie mu nadspodziewanie dobrze i odnosi spory sukces sceniczny. Opisy jego pomysłów realizatorskich stanowią jeden z nielicznych świeżych i zabawnych wątków w książce. Cała reszta jest jakaś mniej żywotna, jakby trochę wypłowiała, lekko odbarwiona od częstego używania w serii z Emmą. Nawet tajemnica, której odkryciu tym razem poświęca się Emma jest wyjaśniana z mniejszym zapałem, niż to się naszej bohaterce zdarzało. Co ja mowie, ona właściwie w ogóle nie zostaje wyjaśniona. Do tego stopnia, że ostatnie strony czytałam kilkakrotnie, żeby sprawdzić, czy faktycznie niczego nie zapominałam, czy przypadkiem między wierszami nie ma opowiedzianej do końca historii zaginionego dziecka. Ale nie, sprawa zostaje tylko połowicznie opisana, co miłośnikom kryminałów z panną Graham w roli głównej na pewno sprawi zawód.

Jednak nie jestem w stanie powiedzieć, że straciłam na tę książkę czas. Uważam, że aby porządnie pożegnać się Emmą, Hotel Belle Ruen należy przeczytać. Tutaj Emma zaczyna powoli dorastać, staje nową, inną osoba, jej dziecinne marzenia powoli ulatują tak jak niegdysiejszy splendor tytułowego hotelu. Trzeba potowarzyszyć Emmie w tym walczyku do taktu minionych bali, w wymienianiu wakacyjnych dni na nostalgię za tym wszystkim, co zamienia się w przeszłość. 

mowa o:

iiiiiiiiiiiii

Prawdę mówiąc, tytuł notki wystarczyłby za cały opis tej książki. Bo po skończeniu ostatniego kryminału Grimes, tylko taki dźwięk byłam w stanie z siebie wydobyć. I cóż, że czytałam przy pogodzie totalnie konwergentnej z akcją powieści. I cóż , że występuje tu grimesowa trójca, czyli Jury, Melrose i Ciocia Agatha. Nie pomógł nawet gotycki początek i wyleniały kot. Zatłoczony pub ze żłóbkiem i dziwaczną siedmiolatką też nie. Nieco otuchy wlał w moje czytanie wieczór w zacnym towarzystwie, które skupiło się w starym dworze dla uczczenia Świąt Bożego Narodzenia. Szybko jednak zebrani tam przedstawiciele elity zaczęli nudzić siebie nawzajem i mnie, czytelniczkę.

Nie wiem, czy po prostu przy czwartej już części serii z Jurym zobaczyłam wzór matrycy od której są odbijane kolejne przygody detektywa, czy też pani Grimes cierpiała w momencie jej pisania na niedowład twórczy, ale jakoś tym razem byłam daleka od zachwytu. Moje niezadowolenie pogłębił fakt, że mniej więcej w połowie książki zaczęłam, początkowo z niedowierzaniem, domyślać się rozwiązania zagadki. Jak się okazało, bardzo trafnie. Ale jeszcze przebolałabym brak niespodzianki. Jak i również to, że cała historia okazała się wariacją na temat „ Księcia i żebraka”. Natomiast nie mogę wybaczyć autorce bardzo amerykańskiego zachłyśnięcia sportową rywalizacją, które rozsiała po książce szczodrym gestem farmerskiej córki. No ale w koncu nie jej wina, że amerykanskiego ducha ma w swoim ciele i, jak sie okazało, piórze. 

Należałoby sobie może tylko wniosek wysnuć i zapamiętać, że choćby się ktoś nie wiem jak starał, kamuflował i dyscyplinował, i tak w  końcu wychynie z niego to „coś”,  co w nim, gdzies tam głęboko, ale jednak,  siedzi. Czy będzie to czwarta książka, czy 157 notka na blogu. I w razie zawodu winić nie autora, tylko siebie – za brak spostrzegawczości.

mowa o:

znowu Marta

Po dosyć ciężkiej i melancholijnej lekturze Brookner miałam ochotę na coś lżejszego kalibru. A że czekała na mnie kolejna Grimes, mój wybór był więcej niż oczywisty. I faktycznie. Było lekko jak nigdy. Po pierwsze w tej części przygód Jurego mocno świeciło słońce,  i mogłam się nacieszyć, angielskim co prawda, ale jednak latem. Po drugie autorka wreszcie zrezygnowała z dosyć meczącego obyczaju tłumaczenia who is who i nawiązywania do poprzednich części cyklu. Tak więc nie było żadnych wstecznych, akcja szła tylko na przód i na pewno wpłynęło to dodatnio na wartkość czytania.

A co u samego nadinspektora? Otóż razem z przyjacielem Melrosem mają szansę spotkać swoje dawne miłości. Ze względu na brak wyjaśnień w tej części, nie mogłam za bardzo pokojarzyć na czym problemy uczuciowe obu panów polegają. Pamiętałam tylko, że rozwiązywanie zagadek kryminalnych szło im znacznie sprawniej niż rozgryzanie zawiłości natury sercowej. Tym razem idzie im nie lepiej i chyba nie zdradzę za wiele, gdy powiem ze obydwu kolegów spotyka po raz kolejny w tej dziedzinie zawód (a swoją ścieżka, zauważyliście słabość obydwu przyjaciół do dziewcząt w powyciąganych swetrach?). Nie mają zresztą zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie, bo jak zwykle, trup ściele się gęsto i zaczynają rosnąc obawy, że morderca w końcu wyczerpie zasoby osób niesympatycznych i zacznie uśmiercać i milszych członków pewnej amerykańskiej wycieczki. Bo to właśnie uczestnicy ekskluzywnej wyprawy do Anglii padają ofiarą zbrodni, jak i również ostrego pióra Gimes, która nie szczędzi złośliwości swoim rodakom. Jakby komplikacji było mało, Melrose ma szansę uczestniczyć w jeszcze jednym śledztwie. Zostaje mianowicie wciągnięty w poszukiwania przyczyn śmierci niejakiego Christophera Marlowe’a, współzawodniczącego z Szkespirem o miano najlepszego poety epoki elżbietańskiej. Oprócz sporej dawki informacji z życia Szekspira i jego współczesnych, kilku wersów poezji, są oczywiście i koty i dzieci i puby. Całość nieodmiennie, jak to u pani Grimes bywa, łączy się w całkiem przyjemne czytanie na czas pierwszych chłodów.

mowa o:

Dirty duck 1

of roses and mistakes

 Czy to naprawdę ja powiedziałam, że Grimes jest kolejnym wcieleniem Christie? Po przeczytaniu jej kryminału w oryginale, musze zrobić to, czego nikt nie lubi: przyznać się do błędu. Martha i Agatha to językowo dwa światy, ten drugi mogę polecić do zwiedzenia  wszystkim stawiającym pierwsze kroki w nauce angielskiego, ten pierwszy opatrzyłabym tabliczką z napisem „not for biginners”. Styl Grimes nie ma w sobie nic z prostoty wypowiedzi Christie, jest najeżony skomplikowanymi metaforami, zdaniami wielokrotnie złożonymi, wreszcie zwrotami idiomatycznymi, do których sedna dotrzeć się tak do razu nie da. Nie ma co tu liczyć na lekkie przebieganie wzrokiem kartek, przez te wersy trzeba się trochę poprzedzierać, nadwyrężyc wzrok i wiarę w swoją biegłą znajomość angielskiego  (do dziś prześladuje mnie pytanie, czym tak naprawdę są „fairy cakes”, którymi zajada się ciotka Agatha). Przy okazji – szacunek dla tłumacza, który nie uronił nic ze stylu Grimes, a nawet powiedziałabym, że delikatnie go ‘dosmaczył’ w polskich wersjach jej książek. 

Myślę, że seria o Inspektorze (a właściwie nadinspektorze, bo Jury uzyskuje wreszcie zasłużony awans) nie skończy się na dwóch pierwszych tomach i wkrótce będziemy mogli zobaczyć na półkach księgarń trzecią część jego przygód. Na pewno nie zawiedzie ona tych, którym pierwsze dwie przypadły do gustu. Mamy tutaj kolejne prowincjonalne miasteczko Anglii z galerią jej mniej i bardziej dziwacznych mieszkańców. Nie będę zdradzała szczegółów, żeby nie psuć przyjemności wyczekującym czytelnikom,. Powiem tylko, że odniosłam wrażenie, że ten tom jest bardziej melancholijny od pozostałych, przesiąknięty głębszym smutkiem  utraty i poczucia nieodwracalności losu.  Akcję jednak niezawodnie ożywiają koty, bywalcy pewnej lichej knajpy i bardzo nieznośna dziewczynka, dzielnie wspierająca naszego (nad)inspektora. Z którym zdecydowałam się rozstać na jakiś czas, tak może do jesieni? Jak by nie było Absence makes the heart grow fonder 😉.

mowa o:

moors

Rackmoor leżało w rozpadlinie skalnej, zwrócone frontem do morza Północnego, a tyłem do wrzosowisk. Wyglądało tak, jakby skrywało jakąś tajemnicę, a nawet winę.  

M.Grimes  „ pod przechytrzonym lisem”  

To się już chyba powinno nazwać uzależnieniem. Ilekroć spoglądam na kolejną okładkę przygód inspektora Jurego, przypomina mi się pewien angielski kolega,  który wyjadając  ostatnie krakersy pudełka mamrotał spuszczając oczy „”I know I am a pig but they are so morrish”. Taką właśnie reakcje wywołują we mnie kryminały Grimes z angielską prowincją w tle, nigdy nie mam dość, wyczytuję do ostatniego słówka i chce mi się więcej i więcej. Przez te namiętność dałam się zagnać w najdalsze zakątki hrabstwa Yorkshire, i wpadłam w wątek kryminalny jak w zaspę. Bo śniegu, mgły i lodowatych wichrów w tym tomie nie brakuje. Jest też wspaniała kolekcja  angielskiej śmietanki towarzyskiej i dziwaków przeróżnych. Moim faworytem był dwunastoletni Bertie, który wraz z psem gospodarzy sobie, dzieląc sprawiedliwie plasterki bekonu i rozwiązując po kawałku zagadki kryminalne. Jest też mój ulubiony były lord Melrose, kilka starych panien i lekkomyślna matka. Trup też oczywiście jest, pojawia się malowniczo w noc Trzech Króli i jak to zmarli śmiercią nienaturalną zwykle robią, przyczynia się do niezłego zamieszania w niewielkim miasteczku.  

Nie musze chyba mówić jak wartko mi się czytało, jak miałka mi się wydała moja własna zaokienna zima w porównaniu z tą demoniczną i stylową  w Rackmoor. Przyznam się tylko, ze po przewróceniu ostatniej kartki zaraz pognałam zamówić „The Anodyne necklace”. Trochę droższa od ciastka, ale równie mocno moriszowata.

mowa o: