Trzy na cztery czyli zestaw na weekendowe czytanie

Przede wszystkim czekał aż czas minie i zabierze ze sobą mnóstwo rzeczy, potem odkrywał historię

Alessandro Baricco „Mr Gwyn”, str. 259

Zbliża się długi weekend, więc wybudzam się z letargu i zapodaję notkę. O tym jak przemienić cztery dni wolnego w weekend czytelniczy. Pogoda ma sprzyjać temu żeby się w książki zanurzyć. Co stwierdzam z satysfakcja, radością i nadzieja. Ale dobra, nie komunikat meteo chce tu wystosować. Tylko sporządzić przegląd książek. Dla tych, co chcieliby jakąś świeżynkę wziąć do poczytania. Ale nie bardzo mają pomysł, lub pomysłów maja zbyt wiele i nie mogą się zdecydować. Here i come. Oto jestem znaczy się. Gotowa i chętna do niesienia pomocy, podawania obciążonej książką dłoni. Oto moja skromna lista przedweekendowych polecanek. Bierzcie i czytajcie co nieco z tego, nie będziecie żałowali.

  • „Ale z naszymi umarłymi”. Będzie dla was doskonałe, jeśli macie dość ojczyźniano historycznej hucpy co grzmi dookoła. Coraz głośniej i natrętniej. Będzie też świetne dla wielbicieli wszelkich żywych trupów. Najnowsza opowieść Dehnela to żwawa dykteryjka o tym, jak to do życia, dosłownie, powracają nasi więksi i mniejsi bohaterowie. Zaczyna się niewinnie, od rujnacji wiejskiego cmentarza i kilku zombie sunących niemrawo skrajem szosy. Ale niech was to nie zmyli. Akcja rozwija się błyskawicznie, jest i śmiesznie i strasznie. Uroku książce dodają sympatyczni protagoniści. Z parą młodych gejów na czele. O uśmiech przyprawiają niektóre pomysły autora. Oto pokazuje się nam Sowiński, odgryzający temu i owemu nogę, by brak własnej uzupełnić, Marszałek na nadgniłej kasztance, czy Bolesław Chrobry wiodący armię zombich do Berlina. Jest zabawnie, ale na końcu wieje grozą. Narodową rzecz jasna.

 

  • „Sny o Hiroszimie”. Zdziwiłam się mocno, że książkę ochrzczono mianem thirllera, Powodem mojego zdziwienia była  nie jej akcja, a styl, jakim została napisana. Po prostu jest za dobry, jak na mrożącą krew w żyłach sensację. Im dalej  w szłam w tekst, tym bardziej gotowa byłam ją uznać za współczesną klasykę. Za powieść psychologiczno obyczajową. Z inteligentną i niezbyt szczęśliwą bohaterką. Z zapętloną historią miłosną. Z pakietem traum i tajemnic. To wszystko spowodowało, że na autora bardziej pasował mi tu Dygat niż Stephan King. Dopiero pod koniec się przekonałam, że mam do czynienia z thrillerem. Faktycznie.

 

  • „Mr Gwyn”. To książka o tym, jak pewnego dnia uznany pisarz publikuje artykuł w Guardianie, gdzie podaje listę 52 rzeczy, których nie ma zamiaru więcej robić. Wśród nich jest i pisanie. Jest w swojej decyzji nieugięty. Co więcej, postanawia zacząć inna działalność. Portrecisty. Nie kupuje w tym celu zestawu pasteli, pędzli i akwarel. Szuka za to odpowiedniego lokum. Montuje w nim specjalnie dobrane oświetlenie i zamawia muzykę. I postanawia robić portrety literackie. Naprawdę warto poczytać, jak mu to wyszło. I być może wziąć przykład z bohatera. Wykorzystać większą ilość wolnego czasu na stworzenie własnej listy. Rzeczy nie do robienia. Wypróbowałam i zapewniam, że choć u mnie było nie 50, a mniej niż 5 elementów, był to odświeżający eksperyment.

I jak się Wam moja lista podoba? Jak się nie podoba, to pamiętajcie, że zawsze możecie poratować się klasyką. I złapać za Obłomowa.

mowa o:

Małżeństwo po neapolitańsku

listopadowo

Jako mężatka jednak została zamknięta w swego rodzaju szklanej butelce: była jak statek, który na pełnych żaglach płynie w ograniczonej przestrzeni, na dodatek pozbawionej morza.

Elena Ferrante, Historia nowego nazwiska, str 66

Gdyby nie ponaglenie z biblioteki, pewnie nie podeszłabym do komputera, bo tak naprawdę, to mam ochotę tylko siedzieć w kocach i czytać, w imię pozbywania się resztek przeziębienia. Dlatego tylko szybko, żeby sobie bałaganu nie narobić w tym tutaj pamiętniczku czytelniczym, odnotuję, że drugą cześć Ferrante mam zaliczoną.

Dodam, że zmiana tłumacza wyraźnie wyszła serii na dobre i kolejny tom przypadków dwóch neapolitanek ma styl gładszy i przyjemniejszy w odbiorze. Sama historia ciągle opiera się o znane wątki i przyznaję, że po przeczytaniu pierwszych stu stron, kiedy już zaspokoiłam ciekawość jak wyglądało życie Lili po jej słynnym ślubie, zaczęłam się niecierpliwić. Bo częściej niż chciałabym, czytałam szczegóły o trudach nauki narratorki i wahaniach nastroju jej przyjaciółki. Dopiero końcówka powieści przynosi ulgę w postaci zwrotów akcji. O ich wynikach mam nadzieję się dowiedzieć w tomie trzecim, za którym grzecznie ustawiłam się w wirtualnej kolejce w bibliotece.

A póki co idę sobie do innej, obecnie zajmującej mnie, lektury.

mowa o:

ferrante-1