na pierwsze dni lata

Może gdy patrzy się z pokładu na odległy, zasnuty mgłą port, staje się jasne, że gdziekolwiek by człowiek był, zawsze jest w pewnym stopniu samotny, zawsze jest obcy.

Yoshimoto Banana „Tsugumi”, str 41

 Nieznośne dziewczynki są super, pod warunkiem, że są też ładnymi dziewczynkami. Wtedy mogą być i chorymi dziewczynkami. Magiczna smuga cienia czająca przy czubkach rzęs doda im uroku, choć nie powagi. Będą trudne, ale fascynujące. Jak Tsugumi, kuzynka narratorki drugiej powieści Banany Yoshimoto. Pierwszej niestety nie udało mi się zdobyć, musiałam wiec zadowolić się mniej znanym tytułem wychwalanej do dawna na blogach autorki.

Wbrew początkowym akapitom, zapowiadającym, że być może trafiłam na relacje o skomplikowanych ludziach i uczuciach, okazało się, że dostałam książkę – migawkę. Czyli taką, którą czyta się niezwykle łatwo i szybko i w której tylko przebłyskują problemy i refleksje. Pisana przejrzystym językiem, jest nie tyle historią przyjaźni dwóch dorastających dziewcząt, co nostalgicznym opisem przebytych razem chwil i oczarowań. Nie w psychologii postaci, nie w zbyt czasem sztampowym języku tkwi urok tej opowieści, ale w pokazaniu urody nadmorskich przechadzek, zabaw z psem i nocnych wypraw na plażę. Świetnie się takie rzeczy czyta siedząc na balkonie w upalny dzień, przy akompaniamencie lekkiej fortepianowej przygrywki i kompotu z truskawek. Książkę polecam, jeśli szukacie czegoś, co pomoże Wam poczuć, że są już wakacje.

mowa o:

sprawy wewnętrzne

Zebrałyście się w tym domu, trzy baby, wszystkie lekko postrzelone, patrzycie na siebie spode łba i myślicie, że nic nie trzeba rozumieć, że wystarczy wszystko narzucić. Narzucić swoją inteligencję aktywną i jednostronną. Przez czysty egoizm absolutyzujecie błąd, fałszywe pojęcie siły.

Dana Dumitriu „Parada Hipokrytek”, str 136, 137

 

Właśnie tak: trzy kobiety i jeden facet. A właściwie jego trup. Czy to nie przypomina pewnego filmu? Tyle, że kobiet było w nim więcej, ale szarpały się miedzy sobą wystarczająco intensywnie, by jedyny mężczyzna stwierdził, że woli być martwy niż żyć wśród nich. Główny wątek mamy wiec podobny, choć pozornie historia dzieje się zupełnie inaczej. Rumuński posterunek milicji w czasach rozkwitu demoludów słabo przypomina francuski chalet przysypany śniegiem. Ale gdy tylko pojawia się jedna z głównych bohaterek dramatu, żona zamordowanego w lasku Alexa, od razu staje się jasne, że książka wykroczy daleko poza ramy sensacyjnej powieści kryminalnej dwudziestego wieku. Faktycznie, autorka daje dojść do głosu nie tylko nieokrzesanemu milicjantowi, którego metody śledcze przyprawiłyby o palpitacje serca każdego detektywa brytyjskiej odmiany gatunku, z Poirotem na czele. Po kolei wypowiadają się matka, żona i babka zamordowanego, a także on sam. Pytanie „kto zabił” staje się najmniej ważne w miarę śledzenie tekstu, a istotą problemu zaczynają być skomplikowane relacje i ambicje całej czwórki. I tak sensacja przekształca się w złożoną powieść psychologiczną, której głównym celem jest wiwisekcja rodzinnych relacji w pozornie spokojnym domostwie.

Ostrzegam – marny los tego, kto sięgnie po ten tytuł spodziewając się tylko i wyłącznie zagadki kryminalnej. Tajemnice ludzkiego charakteru, za których odkrywanie bierze się autorka, z niemałą wirtuozerią zresztą, pozbawiają książkę wszelkich cech lektury szybkiej, lekkiej i do zapomnienia. Nie należy brać się za nią z nadzieją na sympatyczny odpoczynek nad łatwym tekstem. Mądry czytelnik jako formę ostrzeżenia przyjmie znajdujący się na początku powieści akapit o Prouście. Bo przecież wiadomo, ze jeśli autor choć troszkę zapatrzy się w Marcela, to nie będzie chciał napisać nic błahego.

mowa o:

biometr niekorzystny

Kiedy tak siedzę w ten chłodny letni wieczór i patrzę na przewalające się za oknem chmury, przychodzi mi do głowy jeden wniosek. To nie zimą jest najbardziej ponuro, to nie zimą marznie się najmocniej. W zimie jesteśmy na to przygotowani, pod ręką są zawsze puchate swetry i cieple skarpetki. W kuchni stoi kilka herbatek rozgrzewających, gotowych nieść ukojenie zziębniętym domownikom, na kuchence często pyrczy się rosół, który samym zapachem potrafi odpędzić ponury chłód. A Latem? Cieple ciuchy upchane na dno szafy, kaloryfery mają tylko opcję cool, rosołu gotować nie warto, bo a nuż za dzień wyjdzie słońce i kto wtedy zechce dokończyć gar rozgrzewajacej zupy? Trzeba poszukać innego ratunku.

Dla mnie najlepiej sprawdzają się grzanki, ciepły patchwork i odpowiednia książka. Wszystko w zasięgu ręki (no chyba, że zapomnę kupić chleba). Po nie dłużej niż 10 minut trwających przygotowaniach chrupię smakowicie z wielkim apetytem zaczytując się w moim ulubionym ogrzewaczu. Jego rolę pełni książka wyczytana wielokrotnie, książka którą można otworzyć na dowolnej stronie i porzucić po kilku kartkach, kiedy poczuje  pożądane ciepło i mniej pożądany głód. Bo książka ta o jedzeniu jest głownie. Ale opowieściom o pochodzeniu kawy, herbaty czy szampana towarzyszą historyjki z życia wzięte. Ale z jakiego życia! Mira Michałowska, bo o jej książce tu mowa, to osoba która przemierzyła kilka rzek, mórz, a nawet ocean i przy niejednym dyplomatycznym stole zasiadała. Towarzyszyła mężowi w pobytach na palcówkach zagranicznych w Londynie i w Nowym Jorku tuż po zakończeniu wojny i ma z tego okresu mnóstwo świetnych wspomnień. Jak to o wspaniałym brytyjskim kucharzu, który nie tylko był rewelacyjny w swoim fachu, ale i znał się na literaturze i opowiadał po czym na przykład można rozpoznać pierwsze wydanie Klubu Pickwicka (podwójnie wydrukowany piąty rodział).

Sama Michałowska sypie jak z rękawa tytułami książek kucharskich i okołokuchennych, dowodząc że stanowić one mogą nie tylko źródło wyśmienitych przepisów, ale i nieocenioną relaksującą lekturę. Wspomina na przykład książkę kucharska Alicji B Toklas (od Gertrudy Stein) w której ta miesza receptury kulinarne z opowieściami o tym jak przygotowywała sosy dla Picassa lub puree dla Gertrudy. Wszystko oczywiście palce lizać. Sama Michałowska gotowaniem się raczej nie parała, na czym dobrze wyszła nasza rodzima jak i obca literatura, bo jak wiadomo Mira nie tylko pisała felietony i książki, ale sporo też tłumaczyła. Tutaj o swojej pracy mówi niewiele, za to jej opowieści o tym jak i gdzie żyła i jadała są i zabawne i pouczające. Na przykład historia o tym jak uwięziona na statku pełnym uciekinierów z okupowanej przez Niemców Francji została poinstruowana jak należy obrabiać homara. Ten ekskluzywny posiłek stał się jedynym dostępnym pożywieniem dla grupy obdartych bezpaństwowców, którzy mimo niezbyt eleganckiego otoczenia szybko zareagowali gdy Mira chciała homara rozkroić w poprzek:

„Mademoiselle- powiedział nieogolony Francuz, zwracając mi scyzoryk – proszę to sobie zapamiętać. Homara nie kroi się nigdy, ale to nigdy w szerz, zawsze wzdłuż, zawsze!” Mira Michałowska „Przez kuchnię i od frontu”, str 8.

czy to nie piękna lekcja savior vivre’u? Mnie podoba się bardzo i dlatego idę kształcić się dalej. A właściwie zagrzać, bo mi się tu przy oknie trochę zmarzło. Całe szczęście toster i książkę mam niedaleko.

mowa o: