Zimno ciągle zimno, choć już prawie nie biało. Nijako, o pani Madziuniu kochana, jak nijako! Bezbarwna pogoda i ludzie, jakby odrobina koloru była zabójczym promieniowaniem. W takie dni to chciałabym być poetą, ach poetą i nie tyle, że ciepły u niego sweter, tylko bezobowiązkowość prawie zupełna. Zwłaszcza po tym filmie o Naszej Pani Poetce się rozmarzyłam, Mon Dieu, być zdrową, krzepką, pełną życia i pomysłów i nie biurowac co dzień, ech poeta to ma klawe życie! Zwłaszcza jak już mu Nobel monetami sypnie. Mnie tymczasem śniegiem sypać zaczyna, to kpina jakaś zimna i dokuczliwa. Klinam, to znaczy nie przeklinam, tylko klina szukam na ten pas (czy pat?) w nastroju. W stroju zaczynam go szukać, zarzucam jakiś czerwony łaszek, taka płachta na tego byka, co mi tu się brakiem wiosny sroży, smutek za rogi podobno trzeba brać, no to niech mu tam, niech. W ramach dostosowań szukam szarego lakieru do paznokci, no i się okazuje, że nie ma, że absolutnie fantastyczny po ostatnich faszionszołach kolor jest absolutnie nieosiągalny. No chyba, że w cenie około stówy za pojemniczek, w odcieniu zbyt ciemnym zresztą, heh. Eksperymentuje czym się da, a potem te upaćkane pazury mocno wbijam w strony, i myślę sobie, o, Pani Madziunia, to by potrafiła sobie poradzić, nowym kapeluszem , kiecką zamachnąć się na to wszystko. Jakże bym chętnie zajrzała do takiego lokaliku przeszłego, gdzie jedwabiem spowita, nóżką pani Madzia kiwa, dymem się zasnuwa i z błyskiem w oku coś paple. Do zaspokojenia tych zachcianek używam książeczki nieco wtórnej, trochę nudnej, ale to nic mi nie szkodzi. Bo Pani Madzia jest jak przyszywana cioteczka, jedna z tych psiapsiółek mojej babci, co to wpadała wypachniona od dawna nieznanymi perfumami, strzepywała z pleców szynszyle z naftaliną i opowiadała historie niekoniecznie nowe, za to ulubione. Pani Madzieńka plecie o Lilce, Boy’u, Wojciechu, a tego mogę słuchać przecież bez końca, i cóż, że to w kółko to samo. Czasem Pani Madzia coś przysłodzi, czasem coś przekręci, doda jakąś nowość. Ot, choćby o swoim Małżonku z epoki postkossakowskiej, który zaginął tuż po ślubie na tydzień. W ramach pokuty śniadania podobno nosił żonie do lóżka do końca życia. Tu Pani Madzia sypnie żarcikiem, tam rzuci … krokiecikiem. No serio, nie żartuję, proszę tylko spojrzeć:
Potem przyszła moda na krokieta. Na trawnikach wbijało się bramki i chodziło o to, aby drewniana piłka uderzona młotkiem wpadła do bramki. W krokieta grały z zapałem ciotki ściśnięte gorsetem, w długich spódnicach, jak i młode panienki oraz chłopcy.
Magdalena Samozwaniec, „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, Str 122
I tak to Pani Madzia dowodzi, że nawet zza chmurki potrafi niezłego wica wyciąć, dosmaczyć nie tylko tonem lirycznym, ale i komicznym. W sumie danie, choć odrobinkę odgrzewane, całkiem apetyczne jest. No może tylko korektorowi się nieco odbija. Tłuszczykiem, na którym owego krokieta wysmażył.
mowa o:
Uwaga update: teraz krokieta musi przełknąc sama autorka notki – szczególy w komentarzach.