Julie chce się zabić

muzeum” było jednym z pierwszych słów, które wypowiedziałam, tylko z jakiegoś powodu zamiast muzeum mówiłam muleum. Zanim nauczyłam się poprawnie mówić, zwiedziłam Muleum Prado, British Muleum, Muleum of Modern Art., Steedljik Muelum i Muleum van Gogha, Muleum Wazy, Muleum Picassa i Luwr i wiele innych muleów. Reszta rodziny przejęła to słowo i od tamtej pory nigdy nie mówiliśmy muzeum, chyba, że w pobliżu znajdowała się osoba niewtajemniczona. Teraz tylko ja mówię muleum i rozumiem  co to słowo znaczy.

Erlend Loe Muleum, Str 127

Hasło, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą to bzdura. Sam jego propagator złożył najbardziej dosadną krytykę tej wypowiedzi, kończąc swoje życie tak, a nie inaczej. Człowiek jest samotną wyspą, ale czasem wyspy tworzą archipelagi, które mają własny język, kulturę i tradycje. Te archipelagi nazywają się rodziną. Żyje się tam jak w małym, autonomicznym państewku, a jak się dobrze trafi, to ma się rządy liberalno demokratyczne.

Bohaterka ostatnio wydanej książki Erland’a Loe (tego od Dopplera) trafiła świetnie. Należała do rodziny zacnej, zamożnej i wspierającej. Cóż, kiedy to wszystko może zaliczyć do wspomnień. Jej najbliżsi giną w katastrofie lotniczej. Julie zostaje sama, staje się emocjonalnym bezpaństwowcem. Traci swój mały bezpieczny krąg kulturowy. Jedynym wyjściem wydaje się ostateczne rozwiązanie, dające iluzoryczne wrażenie możliwości dołączenia do bliskich. Kłopot w tym, że w dobie piecyków elektrycznych i wątłych sznurów popełnienie samobójstwa nie można uznać za łatwiznę. Narratorka opowieści musi wiec dokonać wielu poszukiwań, zanim znajdzie sposób, jej zdaniem, idealny.

Loe po raz kolejny stosuje schemat odszczepieńca, który nie przyjmuje oferty złożonej przez współczesność i decyduje się na alternatywne rozwiązanie. W Dopplerze zmęczony ojciec rodziny ucieka do lasu, gdzie jego najlepszym przyjacielem zostaje młody łoś. W Muleum młoda dziewczyna, zniechęcona do rzeczywistości, próbuje uciec na drugą stronę życia. Jej wiernym łosiem zostaje Krzysztof, młody i pracowity kafelkarz z Polski.

W obydwu tytułach występują wiec podobne motywy,  ale o ile Dopplera można nazwać książką świeżą i błyskotliwą, to Muleum da się określić co najwyżej jako nieźle opowiedzianą historyjkę z happy endem. Choć i tutaj znajdziemy potoczysty i zawadiacki styl narracji Dopplera, to jednak wypowiedziom brak oryginalności, a postaci bohaterki wiarygodności. Osiemnastoletnia dziewczyna z duża kasą, która w ogóle nie zwraca uwagi na stroje i gadżeciki, za to fascynuje się łyżwiarstwem szybkim, ejże, pani autor, czy nie pasuje to bardziej do chłopca? Dlaczego wiec to nie podrostek został bohaterem tej dykteryjki, skąd chybiony, jak się okazało, pomysł, by czterdziestoletni facet wczuwał się w rolę nastolatki? Po prostu inaczej nie byłoby możliwe dokonanie zakończenia tej historii w taki a nie inny sposób. Zakończenia, którego nie zdradzę, ale które określę jako nudne, sztampowe i będące ostatecznym przyczynkiem do wrzucenia tej książki do szufladki pt bez rewelacji.

mowa o:

bo do tanga trzeba trojga

Znam Panią Julię od dziesięciu lat. Rozumiem, że mąż jej nie najlepiej nadaje się do tego, by uczynić szczęśliwą kobietę tak piękną, tak kwitnącą. Ale uczucie dla córki, wychowanie zwłaszcza, głęboka pobożność pani Julii powinny wykluczać tego kochanka, o którym pan mówi.  

Piero Chiara, czwartki Pani Julii, Str 14

 Niech by mnie zdradził. Nareszcie by się coś działo – westchnęła kiedyś moja koleżanka, przykładna matka i żona, najwyraźniej tęskniąc za jakimś dreszczykiem emocji. A tego jak wiadomo, zdrada dostarcza zawsze. Zresztą czasem nie są to tylko dreszczyki, bywa że temperamenty grają znacznie mocniej i dochodzi do nieprzewidzianych zdarzeń. Dlatego niewierność to fascynująca bohaterka wielu opowieści, zarówno tych z życia jaki z półek księgarnianych wziętych.

Przekonałam się o tym sięgając po cieniutki tomik z ostatnio mojej ulubionej serii KIK. Włoski kryminał to gatunek literacki, z którym spotykam się bardzo rzadko. Dlatego ze sporą dozą ciekawości rozczytałam historię zniknięcia pewnej kobiety w małym włoskim miasteczku. Pani Julia, tytułowa bohaterka, jest żoną starszego o 20 lat adwokata, matką dorastającej córki, której wyraźnie codzienność zaczyna się nudzić. Gdy tylko jej córka wyjeżdża do szkoły w Mediolanie, Pani Julia korzysta by pod pretekstem regularnych odwiedzin wyrywać się co tydzień z domu. Pewnego dnia nie wraca ze swojej cotygodniowej wycieczki i historia zaczyna nabierać rumieńców. Okazuje się, że wyjeżdżała by spotkać się nie tylko z córką. Miała co raz to nowych znajomych, z którymi lubiła spędzić kilka godzin w czasie przeznaczonym na wielkomiejskie zakupy. Powoli zaangażowała się w związek z mężczyzną o nienajlepszej reputacji, za to doskonale radzącym sobie z kobietami. Jasnym staje się, że pani Julia po prostu zdradzała męża. Natomiast zagadką pozostaje, co było przyczyną jej zniknięcia.

I niech zagadką pozostanie, bo nie chcę spoilerowac tym, którzy sięgną po tę zupełnie nieznaną historię kryminalną. Do której przeczytania zachęcam nie tylko wielbicieli starej dobrej Italii i jej mieszkańców. Dodatkowym atutem tej opowieści jest to, że klasyczna zagadka kryminalna otrzymała bardzo przewrotne zakończenie. Ale sza, nie bedę psuć nikomu tej niewątpliwej przyjemności, jaką jest przeczytanie historii Pani Julii.

mowa o:

miasteczko

Pokój oświetlała lampa naftowa. Na kominku w rogu buzował ogień. Ściany były zapełnione półkami z książkami, a w ich pobliżu królowały dwa wygodne fotele do czytania. Na stoliku obok jednego z nich leżało noszące ślady częstego używania czarne Pismo Święte, a na szerokim parapecie spoczywał spokojnie, zwinięty w kłębek, pomarańczowy kot.

 Jan Karon „W Moim Mitford”, Str 274, 275

 Przewrotna ze mnie bestia pomyślałam, zamotując się w kołdrę z zamiarem poczytania sobie. Wtykam notkę o paskudnie ponurych książkach, a sama zabieram się za lekturę słodką i ciepłą jak babciny placek z jagodami. Usprawiedliwić może mnie pogoda, która właśnie daje znak, że mamy przerwę od lata. Dlatego z lektury chłodzicielki przeniosłam do lektury pocieszycielki.

Na czas słoty i wichrów wyniosłam się do Mitford, mieściny gdzieś w środku Stanów. Ze swojskimi sklepikami, wyśmienitą cukiernią, jednym pubem, szpitalem i kilkoma kościołami. Zwłaszcza w okolicach kościoła akcja książki każe mi krążyć często, bo protagonistą jest tu pastor, zażywny sześćdziesięciolatek, który dwoi się i troi by uczynić lepszym życie swoich podopiecznych. Ma ich około dwustu, z czego losy kilkunastu zostają szerzej opisane na stronach powieści. Dzięki temu zabiegowi nie sposób nudzić się, bo zawsze ktoś wpada w takie czy inne tarapaty, gubi się, zakochuje, lub wspomina dawne miłości. Ruch jak pod Kościołem Mariackim, choć niby kongregacja sama w sobie jest nie duża.

Nie tylko na mnogości wątków urok tej książki polega. Głównym jej atutem jest atmosfera jak z Zielonego Wzgórza, gdzie mimo wielu problemów i zajęć, zawsze był czas na pogawędkę, ciepła szarlotkę i porządki w ogródku. Wśród postaci przewijających przez akcję książki nie brak nawet niesfornego chłopca, który żywcem przypomina Tadzia, podopiecznego Ani Shriley, w jednym z tomów avonleowskich opowieści.

Mitford jest jednak mocno osadzone we współczesności, stąd nie brak w nim i wydarzeń bliskich historiom z kronik kryminalnych. Całość łagodzi mocny religijny patosik, który trochę mnie drażnił. Moja rogata dusza nieraz przewróciła oczami przy licznych biblijnych cytatach i nie mniej częstych cudownych nawróceniach. Prychała natykając się co rusz na takie oto dialogi:

-czy dobrze poszła Ci nauka? Nie potrzebowałeś mojej pomocy?

-Nie, jakoś rozgryzłem cały ten galimatias.

-Będę modlił się za ciebie jutro o pierwszej, gdy będzie zaczynał się sprawdzian.

-Modlitwa nie rozwiąże testu.

-Masz racje przyjacielu. Pomoże jednak tobie w jego rozwiązaniu.
 
Jan Karon „W Moim Mitford”, Str 342

 

Ale przecież porządne czytadło ma to do siebie, że mimo często nieznośnych przykładów, w tym przypadku bardzo świętej, naiwności i ckliwości, uwodzi sympatycznymi postaciami bohaterów, cudownie dobrymi zakończeniami wątków, serdecznością ludzkich związków. Z wszystkich tych zadań książka wywiązuje się na piątkę z plusem. I dlatego zaskoczyłam sama siebie sprawdzeniem dostępności kolejnych ośmiu tomów. Jesień pewnie będzie jeszcze bardziej zimna.

mowa o:

gdy znudzą się czytadła

Too often summer days appear
Emblems of perfect happiness
I can’t confront

Philip Larkin

Przypomnienie Sahiba zakończyło serię powtórki z dawnych lektur. Zawarła ona wszystkie  tytuły jakie mogą się nadawać do letniego czytania. Resztę starych notek zostawiam na inne, bardziej do nich pasujące,  pory roku. Zostaję jeszcze na chwilę przy temacie wakacji, bo wpadł mi do głowy trochę przewrotny pomysł. Pomyślalam sobie, że kiedy tak wszyscy wysilamy się, żeby na wakacjach było miło, łagodnie i pogodnie, to czasem korci, by jednak coś zmienić w tej obowiązkowej sielance. Bywa, że mdli nas od nadmiaru lodów, słońca i olejków do opalania. Radosne buźki i zwiewne spódniczki zaczynają drażnić. Są chwile, gdy tęsknimy do chłodu, gorzkiej herbaty i koleżeńskich dogadywań. I czasem chce nam się książki, która  niczym wielka gradowa chmura uwolni nas od uprzykrzonego blasku słońca. Postanowiłam więc, że dla wszystkich amatorów cierpkich śliwek i ciemnych pomieszczeń sporządzę jedyną w swoim rodzaju listę lektur. Spis dziesięciu książek, które na pewno zasmucą was w środku rozkosznego dnia lata. Zetrą głupawy uśmiech z twarzy i pozwolą zanurzyć się w kojące bajorko pesymizmu.

Poniżej dziesięć tytułów którymi możecie zepsuć sobie wakacje:

  1. Podróż do kresu nocy, Louis Ferdinand Celine. Najbardziej ponura opowieść o rasie człowieczej. Przeniesie was z gwarnego kurortu w duszne i ciemne ulice miasta. A jeśli znudził wam się widok opalonych ciał, dostarczy ulgi opisami chorób skóry jakim ulegają bohaterowie powieści. Zapewnia poczucie chandry do tygodnia po zakończeniu  czytania.
  2. Młodość  Coetzee polecałabym wszystkim tym, którzy obiecali sobie wprowadzenie w życie radykalnych zmian w czasie wakacji. Będą mogli poczytać jakie konsekwencje ma odkładanie na później realizacji własnych planów i ambicji. Książka powinna dostarczyć im tematów do wielu smutnych rozmyślań podczas podpalmowego leniuchowania.
  3. Wycinka Bernharda. Świetna instrukcja dla każdego kto ma chęć zostać wrednym komentatorem otaczających go towarzyszy letnich zabaw. Szybko można się z niej nauczyć jak w wyrafinowany sposób bzdyczyc się siedząc w kącie. Polecam zwłaszcza tym, którzy maja zamiar spędzić wakacje w tzw miłym towarzystwie przyjaciół.
  4. Pani Bovary Flauberta. Uczy, że nadmierne pragnienie piękna i miłości może doprowadzić do katastrofy. Dla      tych, którym marzy się błogi wakacyjny romans. Jako bonus znajdziecie opis długiego konania po zazyciu cyjanku.
  5. Gangsterzy Ostergrena. Smutna kontynuacja przebojowych gentlemanów. Zepsucie na długo zachwytu nad poprzednim tomem gwarantowane.
  6.  Pięć ćwiartek pomarańczy Joanne Harris. Opis upiornych skutków zabaw i igraszek dziecięcych da poczucie dyskomfortu każdemu, kto wybrał się na wakacje w towarzystwie pociech własnych lub cudzych.
  7. Życie to nie bajka  Joanne Greenberg. Nastraszy was opowieścią o tym, że choroba psychiczna może dopaść każdego w dowolnym momencie, nawet w czasie wyjazdu na wakacje. Na dodatek za puentę całej historii służy wniosek, ze mit o cudownym ozdrowieniu  należy  między fantazje literatów włożyć.
  8. Brzemię rzeczy utraconych Kiran DesaiKorowód ludzkich nieszczęść w odległym zakątku świata. Zawiera każdy pomysł na wrogie obroty losu.
  9. Marta F. Nicole Rosen. Opowiada o niewesołym losie żony wielkiego człowieka. Po przeczytaniu będziecie patrzeć podejrzliwie na każdego mądrego pana z cichą żoną przy boku.
  10. Amulet Bolano. Historia kobiety ponad tydzień zamkniętej w  publicznej toalecie. Wzbudzi w was lęk przed długotrwałym zatrzaśnięciem w obcej łazience i wybuchem społecznych ruchawek w najmniej odpowiednim momencie.

 Tak wygląda moje top ten najmroczniejszych książek jakie możecie dopaśc w letnie wakacje. Całkiem niesłusznie brakuje w niej Malanowskiej, Herty Muller i Virginii Woolf. Ale przecież sami możecie coś do tej listy dodać.

mowa o:

Europan

Nasza misja tutaj polega na tym, by podobnych do Sakiba nauczyć, że warci są tyle, ile wynosi ich pensja, a nie tyle, ile wiedzą i umieją.

 Misja humanitarna w Bośni. I dosłownie nieludzko zabawna spowiedź dziecięcia Europy, które w niej uczestniczy. Enfant terrible ma około trzydziestu lat, narodowość brytyjską i kochanka w Londynie, do którego mailuje regularnie. Czytelnikowi dane jest zajrzeć do tych listów, a jeśli jest ze wschodniej części Europy, zdziwi się jak bardzo byłe demoludy są do siebie podobne.  I będzie to pierwszy z niezabawnych wniosków, jakie wysnuje przy tej lekturze. Pierwszy, ale nie ostatni. Bo narrator, tytułowy Sahib jest nie tylko bezlitosny w obnażaniu całej nędzy i małostkowości zbiorowiska ludzkiego, w którym mu dane jest przebywać. W jego słowach jak w  krzywym zwierciadle odbija się również cały absurd systemu pomocowego, którym „cywilizowana” część Europy tak chętnie wspiera uboższych braci. Sahib to również portret zadufanego Angolka, który nie może pozbyć się uczucia wyższości godnego obywatela państwa założycielskiego kolonii. I doprawdy nie wiadomo, kogo tu autor bardziej obdarza krytycznym spojrzeniem. Trzeba o tym przekonać się samemu. Książka napisana jest wartko i językowo bardzo sprawnie, więc można naprawdę szybko się z nią uporać. Mnie tylko zamiast uśmiechu na ustach został posmak przygnębienia.

 Za dalsze podsumowanie niech posłuży cytat:

 Rozmawiałem z szefem o pracy dla Joannay. Mamy jedno wolne miejsce w public relations. Płaca jest świetna, a doświadczenie Joanny z pubu Ivorego w zupełności wystarczy. Jeżeli Ivory potrzebuje nowej kelnerki, możemy mu stad wysłać jakąś wykształconą kobietę na poziomie. Taka która ma mieszkanie, a nie ma pracy i zgłosiła chęć wyemigrowania. Będzie dla niego pracować jak za dwóch i to za dwa razy mniejsza place.

Nasze dwie najlepsze sprzątaczki maja dyplomy akademii pedagogicznej.

Dlaczego sprzątają nasze toalety, zamiast pracować w przedszkolach?

 Dlatego ze liczba przedszkoli spada, a naszych toalet rośnie.

 To doskonały przykład na to, o ile lepszym systemem od socjalizmu jest kapitalizm. Troska społeczeństw w czasach transformacji o kapitalistyczne odchody opłacana jest dwa razy lepiej niż troska o socjalistyczne dziecko.

mowa o:

żona i skryba

Zdawała się uważać, że jest w stanie przekonać ludzi, że nie rzuca cienia, a nawet jeśli zauważą ów ciągnący się za nią ciemny, kanciasty kształt – że on do niej nie należy.

Stacy Schiff, Vera Nabokov, str 409

Szczupła kobieta z burzą białych włosów siedzi przy niewielkim biureczku i pisze listy. W imieniu swojego prywatnego boga. Czyli męża. Vladimira Nabokova, genialnego nie tylko jej zdaniem pisarza i zapalonego entomologa. Tak mniej więcej wygląda portret Very Nabokov nakreślony przez jej biografkę. A bardziej naszkicowany bardzo delikatnym ołówkiem, który ledwie znaczy kontury i wyraz twarzy. Bo ciężko wyraźnie zobaczyć Verę, w tym, co zostało o niej napisane.

Na początku są mocne akcenty. Rollercoaster wydarzeń. W czasach młodości Vera zawsze jakimś cudem lądowała w epicentrum burzliwych przemian historycznych. Jako dziecko mieszkała w Petersburgu z którego będąc nastolatką musiała uciekać przed rewolucją. Osiadła  w Niemczech, z których jako Żydówka musiała się wynieść w przededniu drugiej wojny. Za kolejny azyl wybrała Paryż. Kiedy i tam dotarł Hitler wskoczyła na statek płynący do Ameryki. Gdzie wreszcie, razem z rodziną, osiadła na dłużej. I tam podjęła dożywotnio pracę na pełny etat – jako żona pisarza. Pisała dla swojego męża, w imieniu swojego męża, za swojego męża. Wykłady, oceny prac, poprawki tłumaczeń. Listy do znajomych, pracodawców, landlordów i wydawców. Niezmordowanie czytała, przepisywała i korygowała jego książki, porządkowała jego notatki, dbała o jego dom.

O tym wszystkim biografka pisze aż za dokładnie. Z jednej strony budzi podziw, że udało jej się dotrzeć do tylu źródeł. Czytelnik informowany jest niemal o każdym liście, ocenie pracy studenckiej, piśmie, które sporządziła Vera. Tylko, że to trochę za mało, żeby dowiedzieć się jaka była naprawdę. Po części to wina samej bohaterki. Vera była osobą bardzo skrytą, pilnie strzegącą prywatnych i rodzinnych tajemnic. Mocno dala się we znaki śmiałkom, którzy próbowali opisać życie jej i słynnego pisarza. Zaprzeczała niektórym faktom, szczególnie tym świadczącym o paryskim romansie jej Vladimira w czasach, gdy rozdzieliła ich wojna. Czasem potwierdzała niemające nic wspólnego z prawdą wypowiedzi  współmałżonka, do reszty mieszając w głowach nieszczęsnym biografom. Dlatego pewnie książka Schiff roi się od przypisów i odnośników, jakby autorka panicznie bała się, że może zostać posądzona o nieścisłości lub zmyślenia.

Dzięki tym zabiegom nie byłam w stanie nie uwierzyć w choćby jeden przytoczony fakt. Jednak pod koniec czytania czułam tak wielkie znużenie, jakbym przez cały ten czas asystowała niezmordowanej Verze w opracowywaniu ogromnych stosów dokumentów, fiszek, umów i listów. Musze przyznać, że było to tyleż fascynujące, co wyczerpujące doświadczenie.

mowa o:

dame chaos

Zawsze lubiłam balkony. Czułam, że gdybym tylko postała na jakimś dostatecznie długo, na tym właściwym oczywiście, w powłóczystej białej szacie z trenem, najlepiej podczas pierwszej kwadry księżyca, to coś musiałoby się zdarzyć: odezwałaby się muzyka, w dole pojawiłaby się jakaś postać, gibka i ciemna, która zaczęłaby się ku mnie piąć, podczas gdy ja, przytulona płochliwie, z nadzieją i wdziękiem, do kutej poręczy, czekałabym z drżeniem.

Margaret Atwood „Pani Wyrocznia”, str 6

Kiedy przysiadałam się do Joan na jej balkoniku Terremneto, byłam przede wszystkim zadowolona, że spotykamy się w tak miłym miejscu. Włochy, rozmarzyłam się, idealne miejsce na spędzenie wakacji. Po prostu raj! Choć tak właściwie już po chwili okazuje się, ze nic nie jest tu nawet bliskie niebiańskiego spokoju. Ani rzeczony balkonik, ani tkwiąca na nim kobieta, ani jej życie. I całe szczęście , bo dzięki temu jest naprawdę ciekawie. Joan snuje opowieść o swoim pogmatwanym losie, o matce perfekcjonistce, która cierpiała z powodu otyłości swojej córki, o wrednych koleżankach z lat dziecinnych, o dziwacznych związkach skazanych na niepowodzenie, o pokrętnej karierze literackiej. A z całym  tym galimatiasem kontrastuje watek pisanej przez Joan powieści, typowego harlequina, w którym buzują uczucia i  dzikie namiętności. To  złudzenie, do którego ucieka nie tylko Joan, ale i całe rzesze kobiet kupujących jej dzieła. Bo raczej na spotkanie księcia na białym koniu w codziennym życiu nie maja co liczyć. Mężczyźni Atwood to egzemplarze nieciekawe, nie spełniają się  w żadnej roli-męża, kochanka, nawet ekshibicjonisty. Zresztą spotkanie małej Joan z mocno mitologizowanym  „zboczeńcem”, stanowi niejaką zapowiedz jej przyszłych kontaktów z mężczyznami, których seksualność i heroiczność, jest bardziej kwestią jej wyobraźni, stworzonego na własny użytek złudzenia, niż rzeczywistości. Mężczyźni  w tej książce to postacie które ciężko nazwać bohaterami, każdy z nich nosi w sobie wiele wad i połączeni są  jedną cechą- naznaczeniem śmiercią. Łagodny i dostojny ojciec Joan okazuje się  mordercą politycznym, jej pierwszy kochanek trzyma w szufladzie nabity rewolwer, mąż jest zafascynowany próbą ataku terrorystycznego a najbardziej romantyczny kochanek kolekcjonuje padlinę. Kulminacją całego tego ciągu jest scena,  w której fikcyjny bohater jej powieści zamienia się w…no przeczytajcie same;)

A sama Joan? Dlaczego Pani Wyrocznia? To nie tylko tytuł bestsellera, który napisała mając wizje podczas seansów spirytystycznych. W trakcie tych dziwnych sesji ze świecą i lustrem Joan ma wrażenie wędrowania w podziemiach, rozmów z nieznaną kobieta. Czy to przypadkiem nie o Persefonę chodzi? Czy sfingowana śmierć Joan i jej powrót do życia nie stanowią czasem analogii do mitu tej bogini? I czy Joan jest niepoprawna romantyczką, oczekując kolejnej miłosnej przygody, czy tez po prostu ma dar odradzania się?

Nie mam zamiaru odpowiadać na te pytania, samo zadanie ich sprawia, ze joan staje mi się bliska i ludzka. Czasem groteskowa, czasem bezduszna, nieustannie poszukująca uczucia. Kiedy spotyka ponownie Swojego Najdroższego Artura stwierdza, „ i tak poniósł niemałe trudy, żeby mnie odnaleźć. Przeszedł co najmniej trzy przecznice w deszczu” i rzuca mu się ramiona. Bo Joan pragnie miłości do tego stopnia, że jest w stanie samą siebie oszukiwać bezustannie, byle mieć chociaż w r a ż e n i e, ze jest kochana. Dlatego, mimo że jest niezłą krętaczką, to najbardziej „wrabia” samą siebie. Robi to z wdziękiem i sporym poczuciem humoru, dzięki czemu jej poczynania nie są ckliwą opowiastką o zawiedzionych uczuciach i ciężkim losie przedstawicielki płci pięknej, ale błyskotliwie opowiedzianą historią  o uczuciach i oczekiwaniach młodej kobiety.  Którą czyta się wartko, szybko i z częstym, choć ironicznym, uśmiechem.

mowa o: