Plotkarz, bywalec, uwodziciel

w poszukianiu czasu 1

Ludzie, w miarę jak się ich poznaje, są jak metal zanurzony w odczynniku, widzi się, jak pomału tracą swoje przymioty (a czasem wady).

Marcel Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t. IV Sodoma i Gomora, Str 187

 Życie salonowe w rozkwicie. W czwartej części proustowskiego cyklu, to nie czas, lecz narrator jest najbardziej poszukiwanym i cenionym obiektem arystokratycznego światka. Intelektualnego lub, jakby się dziś powiedziało artystowskiego, również. Do tego stopnia, że na początku tomu spędzamy 90 stron na jednym z przyjęć księstwa Guermantow. Żeby odetchnąć trochę po mozolnym przyuczaniu się do obowiązujących tam zasad savoir-vivru, autor wyjeżdża na wieś. A właściwie do znanego z poprzednich odwiedzin nadmorskiego Balbec.

Zamiast sielanki odnajduje tam kolejne źródła udręki. Po pierwsze zaczyna go gnębić tęsknota za zmarłą babką, której wspomnienie nierozerwalnie łączy się z tym miejscem, gdzie towarzyszyła mu jako opiekunka i pocieszycielka. Po drugie powraca do spotkań z Albertyną i z niepokojem odkrywa, że ma powody do podejrzewania jej niewierności. Słówko szepnięte przez Cottarda (Tego Cottarda, niezbyt udanego lekarza w części pierwszej, znamienitego medyka w części czwartej), otwiera mu oczy na nietypowe skłonności ukochanej. Coraz mocniej utwierdza się w przekonaniu, że jest zdradzany z kobietami.

Wracamy więc do problematyki zazdrości i miłosnej udręki obecnej w drugiej części w  Stronę Swanna. Podobieństwo tym łatwiej zauważalne, że na scenę opowieści wraca salon Pani Verdurin. Umiejscowiony teraz w malowniczej nadmorskiej posiadłości, jest miejscem kolejnych uczuciowych rozgrywek. Choć Swann jest tutaj nieobecny, to miłosne podchody innych bywalców obiadków u Pani Verdurin precyzyjnie powielają schemat jego dawnych cierpień z namiętności.

Obok romantycznych szlochów i uniesień jest tu jednak coś więcej. Tajemnice miłosnych upodobań najznakomitszych członków society są szeptane czytelnikowi do coraz bardziej zaczerwienionego ucha. Patrz, patrz, Charlus, ten baron przewrażliwiony na punkcie wielkości swego rodu, erudyta, nosi szminkę, czerni włosy i podrywa cichcem stróża. Takie słowa mamrocze nam gdzieś w kącie narrator. Potem dalej opowiada, jak Charlus straszliwie zakochuje się w Morelu, pięknym synu lokaja naszego narratora wuja.

Kiedy śledzimy losy tej namiętności, wszystkie wybiegi Charlusa w pozyskaniu serca tego chłopca, nagle zdajemy sobie sprawę, jak nowoczesne są tutaj poglądy Prousta. Bo wstawiając niejako w miejsce dawnego romansu Swanna z Odettą historię afektu Charlusa, wpisuje znak równości pomiędzy te dwie miłości. I nagle orientujemy się, że w ten sposób Marcel chce nam powiedzieć, że bez względu na to którą woli płeć, zakochanego zawsze przepełniają  te same uczucia.

warto:

Proust 4

trzeba było zostać w domu i poczytać (filmowe wspomnienia z lata cz. 2)

czytanie

Lato ma się ku końcowi, u mnie nawet zaczęli już grzać. Czas wiec uporać się z letnimi podsumowaniami. Filmowo jesień zapowiada się krucho, na Przeszłość nie dotarłam, teraz zostało tylko czekanie na Wenus w futrze. Choć z drugiej strony, kiedy przypomnę sobie moje desperackie próby obejrzenia czegoś dobrego podczas wakacji, to prawie się cieszę, że żaden tytuł mnie nie kusi. Bo nacięłam się przecież więcej niż jeden raz. Na dodatek odkryłam, że tematem wszystkich filmów które do tej pory widziałam, była ucieczka od rzeczywistości. Nie wiem czy należałoby zrobić z tego tytułu psychoanalizę mnie samej, czy twórcom współczesnego kina. Najlepiej zajmę się analizą filmów, żeby na czymś oprzeć moja tezę. Zaraz w pierwszych dniach wakacji wybrałam się na Bling Ring. Wiedziałam, że Coppola raczej nie jest mistrzem żwawej akcji, ale opowieść o bogatych dzieciakach włamujących się do domów celebrytów, żeby zakosztować życia w stylu glamour, powaliła mnie jednostajnością problematyki i sekwencji. Serio, mogę oglądać Fashion TV przez godzinę bez ziewnięcia, z dziełem Coppoli się nie dało. Współczesne dzieciaki to pustaki ogarnięte żądzą marki, dla których sens życia mieści się w portfelu z logo Louis Vuitton. Pojęłam to przesłanie już w pierwszych 20 minutach filmu, przez resztę nie cieszyło  mnie nic, nawet mnogość designerskich ciuchów. Trzeba przyznać, że Sophia dokonała tego, czego do tej pory nie zrobił ze mną nikt: zanudziła mnie tzw modą wysoką, która w jej wydaniu stała się nużącą zbieraniną pstrokatych ciuchów i eyeshadów. Nigdy nie sądziłam, że kiedyś będę miała dosyć oglądania Chanel, westchnęłam wstając z kinowego fotela.

 

O ile marzenia o pięknie i sławie są dziecinnymi i błahymi mrzonkami, to marzenia znawcy dzieł sztuki powinny mieć w sobie finezji. Taki był mój wniosek początkowy z oglądania kolejnego wakacyjnego filmu, zachwalanego i nagradzanego Konesera. Bohaterem jest tu ekscentryczny aukcjoner i wybitny specjalista od wyceny obrazów, samotnik, stary kawaler i brytyjski gentleman w jednym. Oprócz wyceniania kolekcji dziedziców wielkich fortun Virgil zajmuje się mniej legalnym ale o wiele bardziej go satysfakcjonującym procederem pokupowania dzieł, które tylko on potrafił zidentyfikować jako wytwory wielkich mistrzów. Przy czym są to tylko i wyłącznie portrety kobiece. Virgil okazuje się wiec romantykiem, który od lat zbiera obrazy pokazujące dziewczęce i kobiece twarze, tak jakby z tych nieocenionych dzieł dawnych malarzy chciał stworzyć swój własny portret kobiety idealnej. Wkrótce los daje mu taka szansę, bowiem otrzymuje telefon od tajemniczej nieznajomej, która prosi go o wycenę kolekcji sztuki pozostawionej jej przez rodziców. Dziewczyna wymiguje się od bezpośredniego spotkania, wreszcie okazuje się, że ma dziwną fobie, która nie pozwala jej opuszczać własnego pokoju ani widywać się z ludźmi. Virgil jest najpierw zaintrygowany, potem zafascynowany a w końcu szalenie zakochany. Udaje mu się wreszcie zobaczyć piękną nieznajomą i otoczyć opieką. Dziewczyna łatwo daje się wcielić Virgilowi w rolę Pigmaliona, który może ją kształtować według swojego gustu, od kupowania garderoby począwszy, na makijażu i edukacji kulinarnej skończywszy. I właściwie z samego opisu tej historii wydać by się mogło, że jest to niezły scenariusz tworzący całkiem dobry film. Otóż tak nie jest. Nie ma tu ani urody zdjęć, ani błyskotliwej gry aktorskiej. Z drętwymi jak katalog domu aukcyjnego dialogami nie radzi sobie nawet tak dobry aktor jak Jeffey Rush. Choć jeszcze gorzej jest go oglądać podczas scen erotycznych, bo w niczym nie ujmując Rushowi, nie jest on typem wymarzonego ekranowego kochanka. Na dodatek od pierwszego spotkania przyszłych kochanków można przewiedzieć jaki będzie finał tej historii. Która bardziej niż o miłości mówi o wielkiej męskiej naiwności i próżności. Bez względu na morał, jest to długa i pompatyczna historia, której przesadny romantyzm może przyprawić widza o łzy – od nadmiernego ziewania.

Szaro, buro, jak przyjemnie

autumn

Coraz bardziej wypada tylko siedzieć w domu i się grzać. Tak mi się wydaje, tak mówią i inne książkowe blogerki. A nawet jeśli nie całkiem jeszcze pora zawijania w koce, zaparzania herbat nadeszła, czas się do niej przygotować. Wycieczki do herbaciarni i księgarni mają teraz pełne uzasadnienie. Muszę uzupełnić zapas herbaty waniliowej, wyjątkowo dobrej do picia podczas jesiennych chłodów. Marzy mi się też smak pomarańczowy, może i malinowy, a także wytrawna czarna mieszanka. Do tego biszkopt ze śliwkami i coś do czytania. Żadna siła mnie w takich okolicznościach z domu nie wygna, nawet bilet lotniczy na Karaiby nie miałby szans wywabienia mnie z mojej rozkosznej norki, zawalonej gazetami, książkami i ciepłymi swetrami.

Choć niedługo naprawdę będę miała tutaj za ciasno. Z powodu tych przygotowań do zimniejszej pory roku znowu częściej zaglądam do księgarń. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że tam, jak w odzieżówkach, powinien czas sprzedaży dzielić się na sezon letni i zimowy. Na sezon pierwszy byłyby lektury szybkie, przygodowe, kolorowe. A na zimowy coś refleksyjnego, jakieś historie pisane długo i zawile, do mozolnego czytania w coraz wcześniej zaczynające się wieczory. W upały przecież nawet nie patrzyłam w stronę Prousta, a jak tylko termometr pokazał poniżej 20 stopni, zaraz sięgnęłam po kolejny tom serii i pewnie niedługo go skończę. Co potem? A pewnie coś z poniższego jesiennego stosu:

wrześniowy 1

W którym znalazły się:

  1. Najbardziej zimowo przysposobiona Dodie Smith, po której spodziewam się lekko gotyckiej opowieści, idealnej do czytania przy płonącym kominku. Którego to zresztą gadżetu w mieszkaniu nie posiadam. Za to deszcz i śnieg za oknem będę miała pewnie jak wszyscy, a takie tło też świetnie powinno do tej książki pasować.
  2. Wyszperany na wyprzedaży Malarz Świata ułudy Ishiguro, który kiedyś zanudził mnie ślimaczym tempem narracji. Sam tytuł tej książki brzmi pięknie, a pobieżny przegląd zawartości dał nadzieję na to, że jednak cos będzie się w niej działo, wiec zaryzykowałam
  3. Opasła biografia Hłaski, która powinna starczyć na wiele godzin czytania.
  4. Towarzyszka Panienka, którą zamierzam brać sobie do wanny, choć trochę boje się co będzie po paru chlapnięciach z tym klejonym, miękkim wydaniem
  5. dwie Nancy Mitford, Podarowana przez Patrycję (dziękuję :)), budząca zachwyty wielu czytelników Pursuit of love i od dawna przeze mnie zachwalana Zelda. Której wznowione wydanie straszy upiornym różem na bokach okładki. Na szczęście zawartość wynagradza cierpienia związane  z patrzeniem na kwintesencje kiczu jaka niewątpliwie stanowi oprawa graficzna książki.
  6. Cwaniary Chutnik, które i gabarytem i zawartością powinny być dobre na dotorebkowe, podróżnicze czytanie.
  7. felietony Chatwina, które zachowam na szare, przedwieczorne godziny.
  8. Gawalda, z którą pewnie zaczekam na lato.  

mowa o:

jesien

Dziadzia F.

czytanie 1Dla mnie w dzieciństwie Fredro był tym, czym pewnie teraz jest Roni McDonalds dla maluchów. Uosobieniem dobrodusznego staruszka, który dostarcza zabawy. Zwariowana małpa w czepku do kąpieli zastępowała skutecznie plastikowe gadżety spod znaku żółtego M. A to co wyrabiali Paweł i Gaweł? Czy może być przyjemniejsze zajęcie niż łowienie rybek we własnym pokoju zamienionym w wielkie akwarium? Tragiczne losy osiołka, któremu za dużo w żłobie dano, to najsmutniejsza bajka jaką można przeczytać czterolatkowi. Na szczęście na otarcie łez i zwiększenie apetytu można było zaszlochanemu niejadkowi  wyrecytować wierszyk o pichceniu zupy na gwoździu.

małpa

Potem w szkole udało nam się z F. pozostać w przyjaźni. Pewnie dlatego, że pośród ponurych lub nudnych opowieści serwowanych nieszczęśnikom uwięzionym w szkolnej lawie, historie Fredry tchnęły staroświeckim, ale jednak, poczuciem humoru. Niezapomniana scena dyktowania listu Wacławowi śmieszyła tym bardziej, że czasem przypominała scenę dyktowania nam notatek przez panią od polskiego. Westchnienie Klary krokodyla daj mi luby wzbudzało w nas chęć podwyższenia wymagań w stosunku do naszych gapowatych równolatków. Nigdy nie bawiliśmy się na lekcjach tak dobrze, jak przy odczytywaniu fragmentów tekstów z lektur Pana Aleskandra.

czytanie 8

Pomna i wdzięczna wspólnej przeszłości, pilnie stawiłam się na wczorajszą akcję. Przeczytałam na głos parę linijek wiersza, jak wszyscy. Układałam zgadywanki. Jak wszyscy. Wzdychałam jak nieliczni przybyli, że nie ma prawdziwego tłumu chętnych oddania pokłonu dramaturgowi. Który mu się przecież jak najbardziej należy.

mowa o:

czytanie 3

czyż nie dobija się ksiażek (filmowe wspomnienia z lata cz. 1)

Unikam pochopnych sadów i ten zwyczaj uczynił ze mnie powiernika wielu interesujących ludzi, a także ofiarę niejednego starego nudziarza.

F. Scott Fitzgerald Wielki Gatsby, Str 5

 Lato się skończyło, ten fakt potwierdza i termometr za oknem i jesienny kaszelek towarzyszący mi od paru tygodni. Lato się skończyło, zostały wspomnienia. Kolorowe w większości. Czasem bardzo. Jak te filmy o których będę chciała pomówić. Żeby jednak zachować konwencję, wszystkie będą miały większe lub mniejsze związki z literaturą.

Na początek pierwszy film tego lata, najgłośniejsza adaptacja książkowa. Z różnych powodów biegli obejrzeć go ludzie, w moim przypadku był to sentyment do małej, niepozornej książeczki, jaką przeczytałam jeszcze uczennicą będąc. Wydany w serii Nike, „mój” Gatsby miał urok staroświeckiej pozytywki, eleganckiej, kruchej, przygrywającej dawne melodie piosenek o minionych miłościach.

Gatsby 1

W kinie przekonałam się, że w Stanach musiały być zupełnie inne tego tytułu wydania. To, którym posłużył się reżyser, składało się pewnie z czterystu stron, napisanych  trzcinką dwudziestką i boldem. I w przeciwieństwie do mojego szarego tomiku, miało bardzo kolorowe obrazki. A może była to disnejowska kolorowanka dla dzieci? Z wielkookimi pieskami, kotkami i blondynkami, rzucającymi omdlewające spojrzenia wśród gigantycznych motyli i róż. Skąd by inaczej się wzięła na ekranie ta jaskrawa tandeta?

Jedynym sposobem na jej uniknięcie było przecięcie akcji w pół, ucieczka z sali kinowej tuż po scenie w ukrytej za szyldem fryzjera spelunie. Do tej pory dawało się to wszystko znieść, jeśli ktoś był przygotowany na nieustanne Bang Bang udające dziki jazz. Ten trik jeszcze się udał, przeniesienie współczesnego głośnego grania w czas, kiedy zupełnie inaczej tworzono jazgotliwy dźwięk. Zagranie sprawdzone przez Coppolę, zdało egzamin kolejny raz. Reszta, moim zdaniem, kompletnie nie. Mierna i mdła Daisy, umęczony swoją rolą DiCaprio i ociężały umysłowo Nick Carraway, to trio nie stworzyło porywającego spektaklu. W czym skrupulatnie wspierane było przez twórców zdjęć i scenografii.

Żeby nie zagłębiać się w szczegóły, dam tylko jeden przykład. Spójrzcie, proszę, sami, na dwie, niby te same sceny, z dwóch różnych adaptacji Gatsbiego, zamieszczone na początku tej notki. Popatrzcie na aktorów, ale także i na zdjęcia. W tej pierwszej widzicie najpierw urodę Daisy, potem główną role gra Redford. A w tej drugiej? Moim zdaniem najważniejsze są kwiaty. Śliczne, prawda? Tyle, że najmniej w tym momencie istotne.

Jednak zdaje się, że Nowy Gatsby zyskał paru entuzjastów. Może dlatego, że reżyser nie bawi się w konstruowanie niuansów. W tym filmie nie ma żadnych niedopowiedzeń, wszystko jest głośno, wyraźnie wyartykułowane, i w olbrzymim zbliżeniu i na stop klatce pokazane. O co chodzi zrozumie każdy, nawet objedzony popcornem dwunastolatek. Niestety ktoś powyżej tej grupy wiekowej westchnie nad dziwnym trendem, który przeważa w wyrobach Hollywoodu. Że są one przeznaczane dla widzów, których zdolność koncentracji nadwyrężyły długie godziny spędzone przez telewizorem lub monitorem. Którym trzeba walić po oczach i uszach, żeby cokolwiek do nich dotarło. Do mnie dotarło zbyt wiele. I muszę przyznać, że nie zostałam przekonana do tej jaskrawości, na którą postawił reżyser.

mowa o:

Gatsby

Cudzoziemiec

domek

Czytam Annę Kareninę po raz siódmy i zachwycam się nią tak samo, jak się zachwycałem nie czterdzieści, ale sześćdziesiąt lat temu, kiedy byłem siedmioletnim szkrabem. Za każdym razem odkrywa się coś nowego. Na przykład dopiero teraz zorientowałem się, że Lew Nikołaicz nie wie, w jaki dzień tygodnia zaczyna się jego powieść: niby jest piątek , bo tego dnia zegarmistrz przychodzi do domu Obłońskich nakręcić zegary, ale jest również czwartek, czego dowiadujemy się z rozmowy na ślizgawce miedzy Lewinem a matką Kitty. A co to za różnica – wykrzyknęła Warwara- kto u licha, musi znać dokładną datę?

-Ja ją znam_ powiedział Pnin, mrugając oczami w migotliwym blasku słońca.

Vladimir Nabokov Pnin, Str 113

 To miała być najzabawniejsza najlżejsza książka Nabokova. Może i była, jeśli się weźmie poprawkę na Wladmirowskie poczucie humoru. Jego skłonność do stawiania swoich bohaterów w sytuacjach bez wyjścia, wplatania ich życiowych ścieżek w labirynty pechowych zdarzeń.

Profesor Pnin, przedstawiciel starej, rewolucyjnej emigracji rosyjskiej, wielu wydaje się być śmiesznym. Jest roztargniony, mówi z akcentem i na dodatek o sprawach, które niewielu współczesnych mu Amerykanów mogą obchodzić. Dla mnie komizm tej postaci ma taką samą formę jak komizm bohatera Błękitnego Anioła, ofiary miłości do filmowej Marleny Dietrich. Pnin jest równie nieporadny i nieświadomy bycia obiektem kpin.

Jedno trzeba dodać: nie oznacza to, że Pnin, jak tamten, jest człowiekiem nieszczęśliwym. On sobie jakoś radzi. Choć przeszkadzają mu niewygody wynajmowanych pokoi, choć daje się wykorzystywać byłej żonie, wiedzie w miarę pogodne życie. Pracuje na niewielkim amerykańskim uniwersytecie, ma paru kolegów, zajmuje się przygotowaniem fascynującego go dzieła naukowego. Od czasu do czasu miewa napady nostalgii, z których jednak otrząsa się i wraca do codzienności, do swoich małych zwariowanych przygód. Które mu się przydarzają dzięki niezwykłemu talentowi do popełniania gaf. Tylko Pnin potrafi wsiąść do niewłaściwego pociągu, wziąć nie te co trzeba notatki na wykład, chłopcu który kompletnie nie interesuje się sportem dać w prezencie piłkę do futbola. I żywić się „w niezbyt dobrze prosperującej restauracyjce „Jajko i my”, w której Pnin jadał z czystej sympatii do niepowodzeń”. (Ibidem Str 32)

Myślę, że z tego samego powodu tak bardzo polubiłam Pnina.

mowa o:

Pnin