Les mots

Słowo rzucało cień na rzeczy

„Słowa”, Jean Paul Sartre, str 27

Znużona prozą aktualną i powszechnie chwaloną, a miałką przy próbie czytania, zaczęłam grzebać wśród książek przodków. No i wydłubałam książkę, a właściwie książeczkę, malutką, chudziutką, ale z zacnym i znanym nazwiskiem na mocno zszarganej, okładce. Po czym wsiąkłam w nią na długie dni długie godziny. Błądzenie po zawiłych zdaniach, po starym francuskim mieszkaniu, wreszcie po dzieciństwie jednego z najpopularniejszych filozofów zeszłego wieku, było przygodą budzącą więcej zachwytu niż emocji.

Bo Sartre wiąże słowa w zdania w sposób świadczący o wyjątkowej wirtuozerii. Opisuje swoje lata chłopięce drobiazgowo, ale z wielkim poczuciem humoru i dużą doza autoironii. W rezultacie tworzy opowieść o dziecku nie tyle genialnym , co przekonanym o własnej wyjątkowości. Historia konfrontacji tego ja wyobrażanego, z ja postrzeganym, nie staje się jednak przypowieścią o gorzkim rozczarowaniu. Jest raczej pełną anegdot  gawędą o tym, jak i do czego w przypadku Sartre’a ta konfrontacja doprowadziła.

 Warto tę drogę autora prześledzić, nie tylko dla pozyskania informacji o tym jak powstaje filozof i pisarz, ale i dla samej przyjemności czytania rewelacyjnie napisanego i przetłumaczonego tekstu.

mowa o:

Czeski jazz i inne przyjemności

Nie wiemy dokładnie co jest sensem życia. Ale w chwili, w której przestaniemy być wrażliwi na te podstawową, tajemnicza zagadkę naszego istnienia, nasze człowieczeństwo stanie się uboższe. W tej chwili wejdziemy na drogę bezmyślnej akceptacji bezmyślnych poglądów, nie udowodnionych twierdzeń, zaskorupiałych stereotypów o ludziach, o społeczeństwach , w których żyją  i o ich życiu.

Josef Skvorecky Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego

Czas na noworoczne życzenia, zeszłoroczne podsumowania i snucie planów na następnych dwanaście miesięcy. U mnie jak zwykle stan niepozbierania zupełny i brak możliwości, by dziś ogarnąć więcej niż jeden  z tych blogowych obowiązków.

Ale, ale, najpierw muszę napisać o jednej z lepszych książek zeszłego roku. Nie była to świeżynka, a biały kruk, co śmignął przez wydawnictwo, potem przez księgarnie i zaraz zniknął. Udało mi się go posadzić na półce tylko dzięki znajomemu, co nie bacząc na niebezpieczeństwa pożyczania książek wyprzedanych, owej lektury mi użyczył. Czekała chyba ze dwa lata, i dopiero wznowienie Inżyniera Ludzkich Dusz zmotywowało mnie do jej przeczytania.

Dlaczego? Ano dlatego, że Saksofonista to Inżynier w pigułce, więc chciałam sprawdzić, czy warto się za niego brać. Zwłaszcza że tak chwalony Cud nie bardzo mi przypadł do gustu. Pełna obaw, że idę na kolejne spotkanie z erotomanem gawędziarzem, co będzie mnie zanudzał historią swoich miłosnych marzeń i podbojów, sięgnęłam po Saksofonistę.

Przyznaję, miałam problem z tą książką. Ale zupełnie inny niż z poprzednią autorstwa Skvoreckiego. Po prostu ciężko mi się ją czytało nocą, bo bałam się, że niekontrolowanymi wybuchami śmiechu pobudzę sąsiadów. Dlatego prychałam w kołdrę, podduszałam się poduszką, gdy o drugiej w nocy śledziłam losy czeskiego pisarza splątane z historią środkowej Europy. Było zabawnie i mądrze jednocześnie, lekko, ale nie bezmyślnie, no tak jak lubię po prostu. Autor pokazał, że potrafi trzymać dystans i jest  w stanie opowiadać i żatrobliwie i wzruszająco, nie tylko o dziejach czeskiego narodu, ale i o własnych.

Zapewniam, że ta książeczka, przemyślnie wydana formie analogowego singla, jest faktycznie platynową płytą światowej literatury. I warto się  w nią wsłuchać, by docenić każdą jej frazę i przesłanie.

mowa o:

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie skvorecky.jpg

A w Nowym 2022 Roku życzę Wam wielu okazji do przyjemnego zaczytania się, dużo zdrowia do poszukiwania wymarzonych lektur i mnóstwo szczęścia w trafianiu na wyśmienitą literaturę

Bez wciągania

Kwadrans po siódmej. Już chybaśmy nad Polską. W tamtą stronę było więcej chybotów. Tu od początku postanowiłem wpatrywać się w razie niepokojów w złoty dywan, którym wyścielona jest cała podłoga samolotu. Zaraz po zajęciu miejsc stewardesa rozdała wszystkim, oprócz mnie, bo nie chciałem „Trybunę Ludu”.

 Miron Białoszewski „Proza stojąca, proza lecąca”, Str 324

Ale wyszło z tym Mironem! Sama sobie mam ochotę pogratulować, w razie jakby nikt chętny się nie znalazł. Czego? Pomysłu na czytanie książki starej, w momencie gdy wszyscy jarają się nowościami i nominacjami do Nike. Bez pozowania i wysiłku mi się ta oryginalność uruchomiła, więc frajda z niej tym większa. Na dodatek jestem przekonana, że Proza Białoszewskiego lepsza jest od niejednej z tych, co właśnie do nagrody pretenduje. Jest modnie poszatkowana, a zawarte w niej szarpane treści są zrobione z wybitnego języka i niezłych historii. Zawierają trochę opowieści w stylu Chamowa, trochę wyjaśnień do Dziennika z Powstania Warszawskiego i trochę wspomnień z wyprawy Autora na Węgry. A na samym końcu jest super deser, czyli wypowiedzi Białoszewskiego na temat pisania poezji, prozy i sztuk teatralnych.   Mądre, ale nie przemądrzałe, błyskotliwe, ale nie przeintelektualizowane.

W rezultacie mam niedosyt i żal, bo tak szybko książka się skończyła. No z tą szybkością to może przesadzam, teksty Mirona nie nadają się do prędkiego czytania, więc każdy, kto lubi czytać na akord i nabijać sobie statystki przeczytanych stron i tomów, powinien od wyrobów Białoszewskiego trzymać się z daleka. Za to Ci, co lubią prozę kontemplować , potrafią docenić kształt zdań i pomysły na ich układanie, będą w swoim żywiole.

Mnie takie czytanie  osobne, poza modami wszelkimi, bardzo odpowiada i mam zamiar dalej się rozglądać za jeszcze mi nieznanymi tomami mironowego cyklu.

mowa o:

Krzychu daje radę

Tytuł artykułu w dzisiejszej Wyborczej zapowiadającego spotkanie z Olga w siedzbie Gazety: „O co Tokarczuk spytałaby Jezusa?”. Niepotrzebne krygowanie się – trzeba było dać tytuł: „O co Jezus spytałby Tokarczuk?”

Krzysztof Varga „Dziennik Hipopotama” str 582

Upierdliwy i marudny warszawiaczek, ze skłonnością do zarozumialstwa, oraz śladami mizoginii i kabotyństwa w charakterze. W sposób irytujący nadużywa archaizmów i przeświergala swoje frazy, nieustając w wysiłkach nadania im pilchowskiego  tonu. Tak, mimo, że się nim zachwycam, to nie robię tego na ślepo, jak widać. Jestem w stanie zauważyć wady narratora Dziennika  hipopotama. Ale, że ze mnie osoba rzetelna, czytelniczka sprawiedliwa i  feministka bez skłonności do mizoandrii, to go pochwalę. Bo jest za co.

Dziennik Hipopotama eklektycznie odwzorowuje i konkluduje profuzję sensualnych, etycznych  oraz intelektualnych odniesień współczesnej jednostki wobec moralnie i profesjonalnie indolentnych działań pozbawionych kompetencji, ale nie wyzutych z ambicji jednostek, organizacji oraz ugrupowań przynależących do współczesnego narodowego establishmentu. Synchronicznie krytyce protagonisty poddane zostają również istotne dla niego przejawy społecznej oraz kulturowej działalności środowisk twórczych, ze szczególnym uwzględnieniem  aktywnych i pasywnych członków elitarnych społeczności literackich. Tak bym wam pisała, gdybym miała zamiar uprawiać krytykę i pichcić recenzje.

Ale że piszę tylko na bloga,  z pełną świadomością mojego braku wiedzy i umiejętności, powiem prosto i tak jak lubię najbardziej. No daje gość czadu, nie zrażajcie się, że profesjonalny z niego felietonista. Czasem rzęzi smętnie za utraconą miłością, albo jakością otaczającej go rzeczywistości, ale ogólnie jest super. Co rusz potrafi strzyknąć jadem, mocno i dowcipnie, a przy tym niegłupio. Dostaje się prawie każdemu:  wielebnym, politykom, kolegom po piórze, członkom  kapituł nagród literackich. Nawet własnej matce nie szczędzi paru zgryźliwości. I na dodatek trudno tym jego błyskotliwym słowom krytyki nie przyznać racji. Jest zajepiście, przez większość czasu. Fakt, tu i ówdzie walnie hasła, jakby chciał zostać współczesnym Rzeckim. Ha, trudno. Łatwo wybaczyć te wybryki, gdy całokształt jest jak trzeba odmalowanym portretem naszych czasów. Bez retuszu, to pewne.

mowa o:

Odczarowanie

Gerald

Na pierwszych stronach Mojej Rodziny i innych zwierząt Gerry opisuje powody przeprowadzki na Korfu w sposób niezwykle zabawny, zwyczajem Durrellów unikając poważnych kwestii i – podobnie jak Larry w liście do George’a_ oddając się ekwilibrystyce mającej na celu pominięcie prawdy.

Michael Haag „Durrellowie z Korfu”, str 67

Dziwne to jest lato, że sparafrazuję początek mojej ulubionej powieści. Lato w którym vacation zastąpiły staycation, hortensje kwitną na zielono, a okoliczne szpaki dały się przegonić srokom i zamiast łagodnego świergotu ptasiego stada słyszę skrzeki i wrzaski.

Rodzina

Postanowiłam poratować się książką. Od dawna sprawdzoną lekturą, co się nadaje i na wakacje i zamiast wakacji. Tak, wróciłam do greckich wspomnień Geralda Durrella. Słodkie arbuzy, koncertujące cykady, zaspane osiołki. Żółwie i węże wygrzewające się na kamieniach. W tej książce nawet skorpiony są sympatyczne. Jednym słowem sielanka, bajka lat dziecinnych w najpiękniejszym wydaniu. A że dociekliwa ze mnie istota, zachciało mi się sprawdzić ile w tych opowieściach jest prawdy. I sięgnęłam do niedawno wydanych Durrellów z Korfu. Gdzie autor próbuje odrzeć historię rodziny i innych zwierząt z chłopięcych mitów. I cóż, okazuje się że Gerald uroczo i z werwą zmyślał.

Margo

Tak na serio Durrellowie wyjechali na Korfu uciekając nie tylko przed angielską pogodą. Ale też ubóstwem i alkoholizmem przedwcześnie owdowiałej matki. Ich przeprowadzki do kolejnych domów na Korfu nie były rezultatem kaprysów, ale całkiem rozsądnych decyzji. Na dodatek Gerald kompletnie pominął w swoich opowieściach żonę starszego brata pisarza, towarzyszącą mu przez cały czas pobytu na wyspie. Może dlatego ze małżeństwo nie wytrzymało próby czasu? A może piękna Nancy po prosu znaczyła dla dwunastolatka tak niewiele ze zupełnie jej nie zapamiętał?

 

Innym postaciom udało się jakoś utrzymać i w pamięci Geralda i na stronach jego książek. W opowieści Haaga  do każdej z nich zostaje doczepione szczegółowe i często imponujące CV. Czyli nareszcie wiemy kto jest kim i skąd się wziął wśród Durrellów. Osobna ciekawostkę stanowią opisy początków literackiej kariery Lawrenca Durrella, którym młodszy brat nie poświęcił zbyt wiele miejsca w swoich opowieściach o wyspie.

Gerald dorosły

Przyznaję, było to interesujące, ale nie porywające. Książka jest poprawna, ale tak na serio najlepsze jej fragmenty stanowią cytaty z… greckiego cyklu Geralda. Zaspokoiłam więc swój głód historii, ale nie apetyt na literaturę. Polecić te rzecz mogę jedynie jako uzupełnienie do barwnych opowieści Geralda. Można dzięki niej uporządkować sobie fakty i obejrzeć z bohaterami geraldowskich przygód zdjęcia (jest nawet pies Roger, nieodłączny towarzysz wypraw Geralda!). Czy to dużo czy mało, musicie zadecydować sami.

Mowa o:

Durrellowie

za tropem

 

Dubravka

Traktuję z przesadą swój przypadek i swoje znaczenie, oni nie zauważyli, że mnie nie ma, bo nawet nie wiedzieli, że jestem
Dubravka Ugresic  „Lis”, str 144

Przyznajcie się, drodzy czytelnicy i mili bibliofile, czy nie macie chętki czasem wedrzeć się do literackiego światka? Tak choćby chyłkiem, boczkiem? Żeby przycupnąć w kącie i poobserwować scenki z pisarskiego życia? Heh, nie mówcie mi, że tylko ze mnie taka wścibska osoba. Bo i tak nie będę się wstydzić. Ale na wszelki wypadek nie opowiem wam o głupotach jakie popełniłam wiedziona tą ciekawością. Zresztą, nie zmieściłabym tych historii w jednej notce. Dlatego zdejmuję z siebie światło jupiterów i zgodnie z konwencją tego bloga, kieruję je na niedawno przeczytaną książkę.

Po jej okładce przebiega lis, wkrada się w tytuł i rozrabia w tekście. Lis , to jak twierdzi autorka, totem pisarza.  I mnie się to podoba, ja to rozumiem i chętnie się do lisiego ogona przyczepiam, jak ten przysłowiowy rzep. Daje się ponieść w te i inne rejony literatury. W dubravkowe studia nad pisarzami rosyjskimi, doubravkowe wyprawy na literackie konferencje, dubravkowe spotkania z tymi, co pisarzom towarzyszą. I nie przeszkadza mi, że jestem wiedziona jakąś krętą dróżką, poboczem, z dala od uczęszczanego traktu. Tak jest ciekawiej. Spotykam autorów zupełnie nieznanych, wdowy po pisarzach, biografów urzeczonych pisarskimi talentami swoich bohaterów. I tylko raz ogarnia mnie zdziwienie, a potem zawód. Kiedy ląduję nagle w sztampowej historii miłosnej. No wyobraźcie sobie kochanka sapera, czynnego zawodowo. I nie mówcie, że od razu nie domyślacie się finału tej love story. Tak, to było trochę za dużo i nie pasowalo do reszty.

Zbiła mnie ta historia z tropu, bo straciłam rozeznanie, czy mam do czynienia  z esejami o literaturze, czy powieścią obyczajową. Może autorka chciała dowieść, że potrafiłaby zostać pisarką komercyjną? Bo inną, zgodnie z tym opisuje, być się nie opłaca. Dubravka nie kryje swojego rozczarowania stanem współczesnej literatury, polityki i swojej pisarskiej kariery. I ten jej smutek, melancholia i mnie się udziela, przy czytaniu kolejnych opisów wydarzeń literackich, gdzie  autorka jest traktowana z lekceważeniem. Na jakie absolutnie nie zasłużyła, bo za każdym razem gdy mam z nią do czynienia, zdaję sobie sprawę, że jest pisarką wybitną. Jednak, kiedy pod koniec książki czytam jej słowa o lisim losie, utożsamianym z losem pisarza, zaczynam rozumieć że się na swoją sytuację godzi. Bo wie, że jest ona wkodowana w pisarskie życie, tak jak posiadanie rudego ogona jest wkodowane w genom lisa.

mowa o:

Dubravka cytat

Dubravka Ugresic  „Lis”, str 339

dawno temu, nieważne czy prawda

Ramiona świadomości wyciągają się i zaczynają poszukiwania, a im są dłuższe, tym lepiej. Naturalnymi członkami Apolla nie są bynajmniej skrzydła, lecz macki.

Vladimir Nabokov „Pamięci, przemów, autobiografia raz jeszcze”, str 240

 

Tym razem nie składam obietnic powrotu na długo, na dobre i do regularnie pisanych notek. Siadam i piszę po prostu o tym, co czytałam w czasie niedotykania klawiatury. Biblioteki uchyliły drzwi, księgarnie otworzyły je na oścież. Mogę więc zachęcać do nowych książek. Bez wyrzutów sumienia, że się znęcam. I pokazuję cukierki do lizania przez szybkę. Szybki może tu i tam są, ale służą do zupełnie czego innego obecnie. A książki, ach, te jak zwykle koją i pomagają uciec od tego, od czego ucieczki nie ma.

A jednak przy ich pomocy udaje mi się czasem wybyć z tu i teraz. Choćby do błogiej krainy lat dziecinnych. Atrakcyjnych bardzo, bo nie moich własnych, tylko ulubionego pisarza. Za wehikuł do tego miejsca niedzisiejszych rozkoszy wybrałam wspomnienia Nabokova. A tam było naprawdę przyjemnie. Dostojny i mądry ojciec, wyrozumiała matka, urocze domostwo i rzesze oryginałów uczących i obsługujących Vladimira. Do tego stada motyli, poddane może zbyt często i szczegółowo opisom. Ale ten inny świat, choć upiększony zapewne przez autora, stanowi niezwykły azyl dla spragnionego odmiany czytelnika. I choć nie są to typowo spisane dzieje życia, choć pamięć autora zdaje się naśladować motylka właśnie, to przysiadając dłużej przy jakiś faktach, to ulatując beztrosko od innych, czytanie tej książki daje sporo wytchnienia. I odrobinę wiedzy o tym, kim był Nabokov nim stał się autorem Lolity.

mowa o:

Utracone geny Ludwiki W.

Ludzi przestaje interesować, kim jestem, tylko czyją jestem prawnuczką. Zważywszy, że chodzi o czwarte pokolenie, może to sie wydawać zabawne, ale rzeczywiście spotkałam się z tym kilkakrotnie i nie było to miłe doświadczenie.

Ludwika Włodek „”Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów”, str. 6 

To chyba głupie, a przynajmniej niemądre, robić reaktywację, czy tam reanimację bloga, od książki kiepskiej. Ale to przez nią częściowo popadłam w notkowy stupor, więc muszę ją wreszcie z kolejki czekających na opis wykreślić.

Powiem tylko, że na pomysł jej kupienia wpadłam sama, na pomysł czytanie już nie. Zostałam do tego nakłoniona. I jak się tak nad kartkami pochyliłam, to już w tej pozycji, czytelniczego przykurczu, zostałam.

Jego powód, to zdziwienie ze prawnuczka takiego dobrego pisarza tak bardzo władać piórem nie umie. A jednak! Najlepsze momenty opowieści potomkini Iwaszkiewcza to te, gdzie autorka cytuje prababcie Anię lub pradziadzia Jarka. Reszta jest udręką, grzechem ciężkim przeciwko literaturze. Bez składu i składni, bez humoru, bez radości, napisanym tekstem. Już lepiej by było oddać głos samym wymarłym Iwaszkiewczom, żywym pozostawiając jedynie wybór tekstów.

Niestety, czy to z finansowej, czy to z duchowej potrzeby, prawnuczka Jarosława postanowiła zostać pisarką. No i pech chciał, że to postanowienie zrealizowała. Mogę się założyć, że gdyby ktokolwiek z nas, drodzy blogowicze, tak napisaną książkę zamejlował do wydawnictwa, zostałby potraktowany szybkim deletem.

Tymczasem nazwisko, pochodzenie, marka, zadziałały tak, że nikt nie zastanawiał się nawet nad tekstem, co najwyżej nad doborem zdjęć. Wystarczy książkę przejrzeć, by dojść do takiego wniosku.

Czytanie stanowczo odradzam, szkoda tych chwil z waszego życia, które możecie spożytkować na lekturę czegoś naprawdę dobrego. I tą konkluzją kończę dywagacje o Opowieści prawnuczki Jarosława, bo nie chcę się więcej nad dziewczyną znęcać. W końcu to nie jej wina, że została tak doszczętnie wydziedziczona: i z pięknego Stawiska i z pisarskiego talentu.

mowa o:pra

 

szukając uroku burżuazji

posązek

Przed pierwsza wojną światową goście z towarzystwa, zaproszeni do wiejskiej rezydencji, musieli codziennie przebierać się sześciokrotnie-na spacer, na polowanie, do śniadania, do obiadu, do podwieczorku i do kolacji – a żeby spędzić dzień w Londynie, de rigueur były co najmniej trzy stroje. Tych nieznośnych ubraniowych rytuałów arystokraci przestrzegali z jednego powodu – wiedzieli, że z chwilą, gdy przestaną wyglądać jak klasa rządząca, wkrótce przestaną być klasa rządzącą.

Julian Fellowes, Czas przeszły niedoskonały, Str 87

Wracam wyleniona, choć nieoczytana. Na dodatek czytelniczo zawiedzona. Oszczędzałam specjalnie na wakacje nowego Fellowesa, zacierałam rączki, jak to znowu oddalę się w rejony bliskie Downton Abbey. Ech, teraz mogę sobie powiedzieć, ty naiwna, głupia i przyślepa. Ten ostatni epitet należy mi się głównie za to, że wywnioskowałam z zajawki, że powieść dotyczy epoki jazzu czyli szalonych lat 20tych.

Tymczasem akcja książki zaczyna się współcześnie, spotkaniem znajomych po latach, z których jeden jest oszałamiająco bogaty i ciężko chory. Wzywa on narratora by podjął się dla niego ostatniej misji: znalazł jego dziedzica, syna lub córkę, poczętego w czasach szalonej młodości. Żeby ułatwić zleceniodawcy zadanie wręcza mu listę pań, potencjalnych matek poszukiwanego potomka.

Nie wiem jak Wam, mnie się od razu przy takim zalążku akcji przypomniał film Broken flowers, w którym Bill Murrey snuje się smętnie po całych Stanach, stukając do drzwi swoich byłych, celem odnalezienia syna. Czyli wątek znany, tylko tło nieco inne. Tutaj narrator biega po brytyjskich arystokratycznych rezydencjach, a w międzyczasie snuje wspomnienia o słynnym roku 1968 , w którym cała sprawa miała swój początek. I choć ich amerykańscy rówieśnicy w tym czasie malowali gdzie się da pacyfy, śpiewali protestsongi, upalając się i i pogryzając LSD na przemian, to nasi bohaterowie wiedli zupełnie inny styl życia. Dla nich ten czas był czasem Sezonu, okresu gdy arystokracja wydaje bale, aby przedstawić światu kwiat swojej młodzieży i odpowiednio go wyswatać.

Pewnie dałoby się przeboleć to, że akcja zamiast prowadzić na Woodstock lub do San Francisco skręca w pałacowe salony i balowe sale, gdyby autor nie wykorzystał sytuacji do snucia melancholijnych rozważań na temat zmian obyczajów brytyjskich WASPów. Bo choć niechęci do klas wyższych specjalnej nie czuję, to nie fascynują mnie ona do tego stopnia, bym z wypiekami na twarzy śledziła opowieść o noszeniu przez jej przedstawicieli fraka czy dobieraniu fasonów kapeluszy w Ascot.

Byłoby to zabawne i egzotyczne, gdyby takie w stawki zamykały się w 3 lub 4 zdaniach. Niestety, autor poszedł na całość i wylał w powieści wszystkie swoje żale i sentymenty zubożałego Lorda. W rezultacie nie tylko czytałam książkę niesłychanie długo, ale zupełnie nie byłam w stanie zaangażować się emocjonalnie w snute w niej historie. I jedynie moja czytelnicza sumienność sprawiła, ze dobrnęłam do jej końca. Który, jak i całość, nie powala na kolana, a jedynie sprawia ze z westchnieniem ulgi czytelnik pada na złożone za plecami poduszki.

mowa o:

Fellowes

 

tłumaczka

zeglarz

Przyznaję- tłumaczenie Cortazara dawało mi coś w rodzaju alkoholowego upojenia. Robiłam to jak w transie. Gdy czasem dostawałam do przetłumaczenia kogoś innego (starałam się tego unikać), rzadko mnie to bawiło i robiłam to o wiele gorzej. U niego wyczuwałam każdy, najmniejszy niuans, słowa same pchały mi się nie tyle pod pióro, co pod klawisze.

Zofia Chądzyńska „ Nie wszystko o moim życiu” Str 136

Dzisiaj Światowy Dzień Tłumacza. Lepszej okazji na wpis o autobiograficznej książce Chądzyńskiej nie znajdę. Zofia Chądzyńska, jak wiadomo, jest polskim guru literatury latynoamerykańskiej. To dzięki niej w Polsce pojawiły się dzieła Cortazara i Borgesa. Jak do tego doszło, jakie ścieżki przywiodły dziewczynę z warszawskiego Mokotowa do największych pisarzy Argentyny, można się dowiedzieć z niewielkiego zbioru wspomnień samej tłumaczki.

Jednak, jak sam tytuł wskazuje, są to wspomnienia mocno ocenzurowane przez autorkę. Przyczyną są po części względy osobiste, po części luki w pamięci sędziwej (powyżej 80 lat) Chądzyńskiej. Ale mimo porwanej, nielinearnej narracji, książkę czyta się z dreszczem na plecach i szeroko otwartymi oczami.

Bo losy Zofii były niezwykłe. Już w dzieciństwie spotkała kilka sław okresu międzywojnia, z Arturem Rubinsteinem na czele. Podczas wojny wylądowała na Pawiaku, z którego cudem udało jej się wydostać. Była świadkiem Powstania Warszawskiego i powojennej wędrówki ludów. Mieszkała w Maroku, Paryżu i w końcu w Argentynie.

Nie są to jednak brawurowo opisane przygody awanturnicy. Bo na całym powojennym okresie życia tłumaczki zaważyło jedno wydarzenie: długa i nieuleczalna choroba męża i jego przedwczesna śmierć. To ona jest główną przyczyną melancholii wiejącej z kart książki. Drugim powodem poczucia smutku jest chroniczna depresja, na która od lat cierpiała autorka i której szczegółowy opis podaje na ostatnich stronach tej mini biografii.

Dlatego ten, kto będzie liczył na detale na temat tłumaczonych przez Chądzyńską autorów, może poczuć się zawiedziony. Jest tu kilka stron o Borgesie i Cortazarze, parę faktów i spostrzeżeń na temat każdego z nich (autorka wyraźnie większą sympatią darzyła tego drugiego), ale na pewno nie tyle, by zaspokoić ciekawość ich wielbicieli.

Najdziwniejsza, moim zdaniem, historia opisana przez Chadzyńską, dotyczy pisarza obecnie mniej znanego. Na jego książkę natknęła się tuż po śmierci męża i zachwyciła się zrozumieniem poczucia smutku i utraty przez autora do tego stopnia, że uznała go za bratnią duszę i doprowadziła do spotkania z nim. Pisarza zafascynowała opowieść o Bogdanie, zmarłym mężu Zofii i postanowił napisać o nim opowiadanie. Kiedy dzieło było gotowe przesyłał je Chądzyńskiej. Ta po przeczytaniu z przerażeniem stwierdziła, że autor zupełnie inaczej widział ją i jej męża.  Okazało się ze cudowne porozumienie było ułudą, a jej historia sprowadzona do groteskowej opowieści o podstarzałej kokietce i histerycznym hipochondryku.

Kiedy tak myślę o tej przygodzie Zofii, zastawiam się w jakiej części zadecydowała  ona o wyborze zawodu przyszłej tłumaczki? Na pewno zmotywowała Zofie do napisania własnej książki. Ale czy nie stała się też, podświadomie, przyczyną poszukiwań translatorskich? A może jestem kolejną osobą błędnie pojmującą Zofię?

mowa o:

chadzynska